Świadectwa cz2.doc

(182 KB) Pobierz

Spotkanie z Jezusem

     Pragnę podzielić się z wami świadectwem o moim osobistym spotkaniu z Jezusem. Pan Bóg zawsze był obecny w moim życiu. Wiedziałam o Jego miłości, chociaż zdawałam sobie sprawę, że tak do końca na nią nie zasługuję. A On po prostu był. Podczas dziecięcych sprzeczek, szkolnych egzaminów, pierwszych randek, wieczorów w dyskotekach...

     Pomimo moich grzechów i upadków wciąż wracałam do Niego jak do przystani pełnej pokoju i miłości, czerpałam siły i... dalej żyłam własnym życiem. Czasem tęsknota za Nim odzywała się we mnie głośnym płaczem nad własną marnością. I chociaż nie wątpiłam nigdy w miłość Pana, nie wierzyłam, że mógłby uczynić cud dla kogoś takiego, jak ja. Po tym, jak przeczytałam Dzienniczek Siostry Faustyny, coś się zmieniło w moim życiu. "Ach, móc ufać tak jak ona!" - myślałam. Ale o wiarę trzeba się często modlić, trzebająw sobie odnaleźć, otworzyć serce Jezusowi. On sam dokona reszty.

     Modliłam się więc o ufność i często wracałam do Dzienniczka, który stał się dla mnie studnią słów Pana. Odmawiałam koronkę i litanię dla dusz wątpiących z prośbą o wiarę. Teraz miałam ważny powód, by prosić Jezusa o łaskę, bo po wielu badaniach stwierdzono, że mam niedrożny jajowód i w tej sytuacji trzeba go usunąć, by zakażenie nie przeniosło się także na ten drugi. Płakałam głośno przed moim domowym ołtarzykiem, na którym jest Jezus Miłosierny, Czarna Madonna i papież Jan Paweł II. Prosiłam Ich o pomoc i odważyłam się z ufnością Siostry Faustyny prosić Boga o cud. Świadomość moich grzechów przytłaczała mnie, ale wierzyłam, że miłosierdzie Boże jest ponad wszystkim i jest dla nas - grzeszników. Dzień przed operacją przyśnili mi się Jan Paweł II, wymalowany na obrazie Jezus i przepiękna Matka Boża. Pamiętam też, że w chwili, gdy rozpaczałam, usłyszałam wewnętrzny głos: "Czy kiedykolwiek cię zawiodłem?". I wtedy też wybuchłam płaczem, już nie z trwogi, ale ze wzruszenia. "Kim jestem, że tak bardzo mnie kochasz? Na nic takiego nie zasługuję!" - mówiłam Jezusowi.

     Dziś minął tydzień od operacji. Czuję się dobrze, choć jestem jeszcze słaba. Budząc mnie po narkozie, lekarz oznajmił mi, że niczego mi nie usunął oprócz wyrostka i paru cyst, które, przylegając do jajowodu, dawały złudzenie jego uszkodzenia. Medyczna pomyłka, niedociągnięcie? Nie wiem, jak nazwą to inni. Ja wiem tylko, że Jezus i tym razem mnie nie zawiódł. I pragnę powiedzieć wszystkim o Jego miłości do nas. On kocha nie tylko świętych i wybranych. Kocha każdego z nas tą samą miłością. Musimy Mu tylko zaufać i pozwolić się poprowadzić. Zdajmy się na Niego i pamiętajmy, że On wie lepiej, co jest dla nas najlepsze.

     Ufać Ci to płakać - ale tylko nad sobą. Więc trwam w ufności, Panie, z nisko pochyloną głową. "Jeśli ufasz Mi, nie płacz, nie płacz nawet nad sobą, bo wybaczam ci wszystko" - powiedział Pan na krzyżu i skonał. Ufać Ci to wierzyć w Twoje Zmartwychwstanie. Tak mało od nas żądasz za Twe na krzyżu skonanie".
 

Izabela

Zawsze z nadzieją

     Słowa lekarza "jest pani w ciąży" powinny cieszyć każdą kobietę. Mnie także cieszyły, choć przez łzy strachu i niepokoju - gdy usłyszałam, że może to być ciąża martwa. Na prawym jajniku miałam bowiem torbiel. Lekarz nie dodał mi otuchy, nadziei...

     Mieliśmy już dwóch synów, którzy przyszli na świat bez żadnych kłopotów. Bardzo chciałam mieć też córkę. Ale jak tu myśleć o płci dziecka, gdy nie wiadomo, czy ciąża będzie się prawidłowo rozwijać? Dziesięć dni czekałam na kolejną diagnozę lekarską. Jak przetrwać ten trudny czas? Gdzie szukać pomocy?

     Słowa Ojca Pio: "Módl się, żyj nadzieją i nie martw się. Martwienie się jest bezużyteczne. Bóg jest miłosierny i wysłuchuje twoje modlitwy", przypominam sobie zawsze, gdy jest mi ciężko. Tak było również i wtedy. Codziennie odmawiałam Różaniec, koronkę do Bożego Miłosierdzia, trzymając obrazek z Panem Jezusem przy rozwijającym się dziecku. Prosiłam o wstawiennictwo św. Józefa, św. Annę, św. Maksymiliana i innych. Po dziesięciu dniach, na kolejnej wizycie, ale już u innego lekarza, podczas badania USG zobaczyłam bijące serduszko. Bóg dał nadzieję, a ten drugi lekarz umiał mi ją przekazać. Nie ustawałam w modlitwie, prosząc o prawidłowy rozwój dziecka i szczęśliwy poród. Bóg znał moje pragnienia, więc prosiłam, aby były one zgodne z Jego wolą.

     Po trudnym początku dalszy czas oczekiwania przebiegał spokojnie. Do szpitala wybrałam się kilka dni po wyznaczonym terminie. Wzięłam ze sobą siłę, nadzieję i spokój - Cudowny Medalik, różaniec oraz obrazek Pana Jezusa Miłosiernego; wiedziałam, że nie jestem sama.

     Po wywoływanym, niełatwym i długim porodzie przyszła na świat zdrowa i śliczna nasza córeczka. Otrzymała imię Marta. Choć Marta ewangeliczna nie miała czasu dla Jezusa, nasza była przy Nim od najwcześniejszych swoich dni. Oby pozostała Mu wierna i bliska przez całe swoje życie.

     Torbiel po porodzie wchłonęła się sama. Po poprzednich dwóch porodach miałam leczone nadżerki, a po ostatnim wszystko jest w porządku. Dziękuję Bogu za pośrednictwem Niepokalanej i świętych za otrzymane łaski.
 

Czytelniczka z woj. łódzkiego

Nie zawodzi!

     W dwudziestym trzecim tygodniu ciąży (przełom piątego miesiąca) dowiedziałam się, że mam rzucawkę - najcięższą postać zatrucia ciążowego, bardzo niebezpieczną dla matki i dziecka. Polega to na tym, że woda dostaje się do organizmu, a wtedy jest już za późno na ratunek. Wszystko to następuje w bardzo krótkim czasie, zazwyczaj jest to kwestia kilku dni. Lekarze dali nam do wyboru trzy rozwiązania. Pierwsze - poród, przy czym oczywiste było to, że dziecko w tak wczesnej fazie nie miałoby żadnych szans na przeżycie. Drugie - czekanie do momentu, w którym mój stan będzie krytyczny, choć i tak byłam prawie na jego granicy. I wreszcie trzecie - terminacja, do której lekarze bardzo gorliwie nas namawiali, nie ukrywając, że to najlepsze ich zdaniem rozwiązanie. Muszę jeszcze dodać, że mieszkaliśmy wtedy w Anglii, gdzie aborcja jest legalna do dwudziestego czwartego tygodnia. Postanowiliśmy czekać. Uświadomiono mi jednak, że w moim wypadku to kwestia dni, w najlepszym razie tydzień, co niewiele zwiększa szansę naszego dziecka. Pomimo to zaufaliśmy Bogu i wszystko oddaliśmy w Jego ręce. Tylko On nam pozostał. Zaczęło się "bombardowanie nieba". Modliliśmy się wspólnie z mężem, a z nami cała rodzina, nasi znajomi, siostry, księża, grupy modlitewne - pół Londynu i Polska (mieliśmy wrażenie, że cały świat). Przez cały ten czas czuliśmy siłę modlitwy, wiedzieliśmy, że Pan nas nie opuści. Odmawialiśmy różaniec i koronkę do Miłosierdzia Bożego, a o pomoc prosiliśmy wszystkich świętych, zwłaszcza św. Józefa, św. Filomenę, św. o. Pio i św. Faustynę, której obiecałam, że jeśli urodzi się dziewczynka, będzie nosiła jej imię. Był to bardzo szczególny czas: śmierci Jana Pawła II, którego również prosiliśmy o wstawiennictwo, oraz oczekiwania na święta Wielkiej Nocy. W czwartek przed niedzielą Miłosierdzia Bożego udałam się na USG. Pani doktor bardzo zdecydowanym, służbowym głosem stwierdziła, że dziecko jest słabe, małe i bardzo chore, a mój stan jest już bardzo ciężki i jej zdaniem najlepszym rozwiązaniem jest terminacja. Próbując przekonać nas, że nie warto ryzykować, powiedziała: "Są państwo młodzi, za rok możecie mieć kolejne dzieci", po czym dodała: "Daję temu dziecku maksymalnie trzy dni, ale jeśli nawet cudem przeżyje, w co osobiście nie wierzę, jest ryzyko, że będzie chore umysłowo". Na koniec zapytała: "Jak długo mają państwo zamiar jeszcze czekać?". Bóg dał nam tak wiele siły, że nie przestaliśmy Mu ufać i jeszcze mocniej trwaliśmy w modlitwie. Czuliśmy ogromny pokój. Po kolejnym USG, tuż po niedzieli Miłosierdzia Bożego, ta sama pani doktor, ku mojemu zdziwieniu, powiedziała: "Nie myślałam, że jeszcze tu panią zobaczę. Dziecko wygląda znacznie lepiej, jest bardzo aktywne i pani również wygląda korzystniej". Po czym zmieszana stwierdziła: "No cóż... Czekamy dalej". Były to dla nas najbardziej oczekiwane słowa. Każdy kolejny dzień był darem od Boga, "dobrą nowiną" - jak mówił mój profesor, bo zwiększał szansę naszego maleństwa. Z Bożą pomocą udało mi się donosić ciążę aż do dwudziestego szóstego tygodnia, czyli całe trzy tygodnie od rozpoznania choroby. Urodziłam prześliczną córeczkę, Faustynę, bardzo malutką, ważącą 574 g. Poród przebiegł bez komplikacji, jednak tuż po nim, gdy wydawało się, że wszystko będzie dobrze, moje ciśnienie zaczęło gwałtownie rosnąć. Przez całą noc utrzymywało się w granicach 180/125. Nad ranem zbiegł się cały personel. Patrzyli na mnie bezradnym wzrokiem. Podłączono mi sprzęt, który miał służyć do elektrowstrząsów. Czułam, że to ostatnie moje chwile życia... Spojrzałam na obraz Jezusa, który miałam cały czas przy sobie, i powiedziałam: "Jezu, jeśli chcesz, daj mi, proszę, jeszcze jedną szansę, a obiecuję, że będę opowiadała całemu światu o tym, jak wielkie jest Twoje Miłosierdzie, i że będę opiekowała się Faustyną do końca moich dni bez względu na to, jakim będzie dzieckiem". Lekarze dali mi lek dożylny obniżający ciśnienie, choć nie mieli gwarancji jego skuteczności. Po kilku godzinach ciśnienie stopniowo zaczęło opadać. Następnego dnia mój profesor, gratulując mi, powiedział: "To był cud, że żyjecie. Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, że gdybyśmy czekali dwa dni dłużej, nie przeżyłaby ani pani, ani dziecko?". Dopiero w tym momencie uświadomiłam sobie, czego dokonało Miłosierdzie Boże. Specjaliści, którzy zajęli się Faustyną, nie dając jej żadnej nadziei, uświadomili nam, jak poważny był stan naszego dziecka, które miało krwotok wewnętrzny, otwarty przewód tętniczy, niską masę urodzeniową ciała i niewykształcone do końca narządy.

     Wierzyliśmy jednak jeszcze bardziej po tym, czego już Chrystus dokonał. Ofiarowaliśmy Mu Faustynę, poddając się Jego woli. Nie ustawaliśmy w modlitwie. Dziecko leżało w szpitalu cztery miesiące, przez ponad miesiąc było podłączone do respiratora, przeszło laserową operację oczu, miało wiele infekcji, w tym zakażenie krwi. Szczególnie pamiętam dzień, w którym wezwano mnie, bo lekarze myśleli, że ją tracą... Pan jednak chciał, aby żyła. Po tylu miesiącach ciężkiej walki o życie Faustynki usłyszeliśmy z ust lekarza: "Możecie państwo wziąć swoją córeczkę do domu". To był wspaniały dzień. Na pożegnanie jedna z pielęgniarek powiedziała: "Wspaniale jest patrzeć na to dziecko, które dziś idzie do domu, a które my kilkakrotnie traciliśmy". Druga ze łzami w oczach wyznała: "A my ci kazaliśmy ją usunąć...".

     Niespełna miesiąc temu Faustyną skończyła rok. Jest cudownym, bardzo wesołym, dobrze rozwijającym się dzieckiem. Po przyjeździe do Polski udaliśmy się do specjalistów i zrobiliśmy USG główki, które wykazało, że Faustyną nie ma żadnych uszkodzeń po wylewie, czego bardzo obawiali się lekarze. Udaru mózgu i wodogłowia również nie stwierdzono. Pani okulistka, specjalistka chorób oczu u wcześniaków, powiedziała, że Faustyną, owszem, ma dużą wadę wzroku i musi nosić okularki, ale to w porównaniu z tym, że mogła w ogóle nie widzieć, jest niczym i że jej przypadek należy rozpatrywać w kategoriach cudu.

     Boże Jak Ci dziękować za to wszystko? Nie potrafię znaleźć słów, Panie. Chcę Ci dziękować całe swoje życie... Prosiliśmy o trochę, a Ty dałeś tak wiele! Chwała Ci, Panie! Niech Twoje Imię będzie uwielbione! Jezu, ufam Tobie i Tobie, Matko Pięknej Miłości, która byłaś z nami przez cały czas i przytulałaś Faustynkę do swego serca, kiedy ja jeszcze nie mogłam. Karolina
 

Karolina
 

Bóg dobry aż tak? O Bożym miłosierdziu myśli kilka

Bóg dobry aż tak? O Bożym miłosierdziu myśli kilka

Ks. Piotr Pawlukiewicz

Napisałem tę książkę dla grzeszników, a więc do wszystkich nas. Dla tych, którzy ocierają się o rozpacz, którzy myślą z trwogą: "Nic już ze mnie nie będzie, Bóg mi już nie wybaczy". A przecież jest droga wyjścia!

 

 

Pan Jezus mnie uzdrowił

     Najpierw żyłam w biegu i w wielkim pośpiechu: praca bardzo wyczerpująca, obowiązki w domu, stresy... Potem, po rozstaniu z mężem, jakby w letargu: żal, ból, rozpacz. I nagle szok: badania wykazały, że mam nowotwór złośliwy... Wszystko w jednej chwili przestało być ważne. Szłam, prawie nic nie widząc -jak gdybym nie dotykała ziemi; przechodziłam obok kaplicy przy szpitalu, weszłam tam i kiedy ujrzałam Jezusa Miłosiernego na pięknie namalowanym ogromnym obrazie, łzy trysnęły mi z oczu. Chrystus patrzył na mnie z wielką miłością. Nie pamiętam już, czy się modliłam czy tylko patrzyłam błagalnie; wiem tylko, że ogarnął mnie wielki pokój. Kiedy powiedziałam swoim bliskim w domu o wynikach badań, byli przerażeni. Ja jednak zachowywałam pokój w sercu i pocieszałam wszystkich, że będzie dobrze (choć sama nie byłam jeszcze gotowa na poddanie się chemioterapii, której się po prostu bałam).

     Będąc któregoś dnia na Mszy św., dowiedziałam się, że jest organizowana pielgrzymka do sanktuarium w Fatimie. Bardzo zapragnęłam tam pojechać, mimo że czułam się coraz gorzej. Wpłaciłam więc pieniądze i zaczęłam się przygotowywać do wyjazdu. Wszyscy wokoło odradzali mi to, mówiąc, że nie wytrzymam upałów w ciągu tych trzech tygodni podróżowania. Tylko moja córka mówiła: "Jeżeli, mamo, tak bardzo pragniesz tam pojechać, to zrób, jak ci serce podpowiada".

     W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Pożegnałam się z bliskimi i ze łzami w oczach wsiadłam do autokaru. Już podczas jazdy moje samopoczucie się poprawiło. Miałam tak wielką radość w sercu, jak nigdy dotąd; podziwiałam pięknąprzyrodę i przez łzy wielbiłam Boga ukrytego w urzekających krajobrazach. Jechaliśmy przez Bawarię, Austrię, Szwajcarię, Włochy, Francję, Andorę i Hiszpanię; widzieliśmy po drodze przepiękne Alpy, Pireneje i wiele cudownych sanktuariów (m.in. La Salette, Montserrat i Saragossę). Tak dotarliśmy do Fatimy. Zobaczyć to święte miejsce to naprawdę wielkie przeżycie. Kapłan, który jechał z naszą grupą, odprawiał Mszę św. w asyście wielu księży w kaplicy Objawień. Kiedy wymieniał intencje, w jakich sprawował Najświętszą Ofiarę, usłyszałam nagle, że za wstawiennictwem Matki Bożej Fatimskiej modli się o moje zdrowie (okazało się, że to moi przyjaciele go o to poprosili). Dziękuję Bogu, że stawia na mojej drodze ludzi o tak wielkich sercach.

     Następnego dnia udałam się na plac przed kaplicą Objawień, aby przejść na kolanach do Matki Bożej, odmawiając różaniec, dziękując za to, że mogłam przyjechać do tego cudownego sanktuarium, i prosząc o zdrowie. Nocą zaś przyśniło mi się, że w momencie gdy docieram do Matki Bożej, z kolana wychodzi mi jakaś narośl - był to nowotwór.

     Nadszedł czas powrotu. Po drodze pojechaliśmy jeszcze m.in. do sanktuarium w Lourdes, gdzie w wielkim skupieniu odprawiliśmy drogę krzyżową i uczestniczyliśmy we Mszy św. Umocnieni na duchu, zaopatrzyliśmy się w wodę ze źródła i w wielkiej zadumie oraz pełni wdzięczności żegnaliśmy Matkę Bożą w grocie Massabielle.

     Kiedy dotarliśmy do Polski, udaliśmy się do Lichenia, gdzie uczestniczyliśmy we Mszy św. dziękczynnej za szczęśliwe pielgrzymowanie. Ten czas był dla mnie wielkim darem od Boga, okresem zatrzymania się, przemyśleń, refleksji nad sensem życia. Czułam się wtedy zupełnie dobrze i szczęśliwa wróciłam do pracy.

     Po powrocie zgłosiłam się do lekarza. Od czasu wykrycia u mnie choroby mijało właśnie 8 miesięcy i nowotwór był już bardzo duży. Lekarze byli bardzo zaniepokojeni. Poddano mnie natychmiast chemioterapii, w dużej dawce. Podczas wlewu lekarstwa raz po raz dostawałam zapaści. Mimo to w ręku cały czas trzymałam różaniec, na stoliku przy moim łóżku stała figurka Matki Bożej Fatimskiej, a obok w buteleczce woda z Lourdes. Tak zaczęła się droga cierpienia, którą dane mi było przejść. W szpitalu pocieszałam innych pacjentów, przekazywałam im wiarę i nadzieję, w domu jednak - gdy przychodziły bóle, dreszcze, uderzenia gorąca, mdłości, odczuwanie we wszystkim metalicznego zapachu i gdy najmniejszy szmer wydawał mi się hałasem nie do zniesienia - zwinięta jak ślimak, ukrywałam łzy, tak by nikt z bliskich ich nie widział. A żeby moje cierpienie się nie marnowało, powierzałam je Panu Jezusowi, za swoich bliskich.

     I tak przemierzałam drogę między szpitalem a domem, żyjąc od jednego cyklu chemioterapii do następnego. Wkrótce potem miałam operację, następnie znów chemioterapię i jeszcze napromieniowanie. Od tego czasu minęły już trzy lata. Pan Jezus mnie uzdrowił. Teraz czuję się dobrze, mogę wykonywać lekkie prace w domu. Każdego dnia, tuż po obudzeniu się, oddaję chwałę Panu i dziękuję Mu za wszystko. Jezu, ufam Tobie!
 

Ufająca Jezusowi Miłosiernemu
Alicja

"Nie zachwieję się, bo On jest po mojej prawicy"

     Zostałam wychowana w katolickiej rodzinie. W młodości angażowałam się w działalność grup apostolskich. Wiedziałam, że w moim życiu będzie towarzyszył mi Jezus i Jego Matka Maryja.

     Dziś mam 36 lat, męża i troje dzieci, które od najmłodszych lat uczyłam modlitwy. 12 maja 2000 r. na przejściu dla pieszych przed swoją szkołą zginął nasz 7-letni syn - dwa dni przed uroczystością przyjęcia pierwszej Komunii św. przez starszego syna. Nasz świat runął w jednym momencie. Obaj chłopcy bardzo żyli wydarzeniami prawdziwego zjednoczenia z Chrystusem w Komunii św. Tak dużo mówiliśmy im o miłości Pana Jezusa do każdego człowieka, miłości aż po krzyż.

     Śmierć Sebastiana wprowadziła chaos w nasze życie. Starszy syn czuł się odrzucony przez nas i przez Boga, "który przecież mógł ratować brata". Młodsza córka, wówczas 20-miesięczna, przestała mówić, moja ciąża (czterotygodniowa w chwili wypadku) była zagrożona i po badaniach jawiła się perspektywa urodzenia upośledzonego dziecka. Byliśmy załamani.

     Różaniec i koronka do Miłosierdzia Bożego stały się dla mnie ucieczką od bolesnej rzeczywistości; odmawiałam te modlitwy w ciągu dnia i w środku bezsennej nocy najpierw przepełniona bólem i żalem, potem pełna nadziei, prosząc o Boże miłosierdzie, o opiekę, o pomoc, o siłę, aby móc dźwigać bardzo ciężki krzyż boleści.

     Modliłam się o urodzenie zdrowego dziecka, o powrót mowy u Ani, o powrót" najstarszego syna, o przywrócenie radości w naszej rodzinie. Jednocześnie nasuwało się pytanie, dlaczego Pan Bóg nas tak doświadcza, dlaczego dał krzyż, którego nie sposób unieść... Dlaczego?... Dlaczego?...

     Urodziłam zdrowego synka. Dziś jest już sześciolatkiem. Córka po 8 miesiącach odzyskała mowę, a lukę nadrobiła. Najstarszy syn też nadrabia zaległości, których przyczyną była tragiczna śmierć brata. Jest rzeczą naturalną, że wszystko nie wraca do normy samo. Potrzebna była - i nadal jest - pomoc specjalistów.

     Codziennie dziękuję w modlitwie za powrót do normalności, za siłę do dźwigania krzyża boleści, krzyża codziennych obowiązków, krzyża trudnego rodzicielstwa. I proszę z nadzieją, i ufam Miłosierdziu... Jezus Miłosierny pobłogosławił nam i dziś z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że Miłosierdzie Boże jest wielkie. Trzeba ufać i mieć nadzieję, i trzeba wiernie trwać przy Panu.
 

Dorota
 

Rachunek sumienia dla młodzieży

Rachunek sumienia dla młodzieży

Ks. Zbigniew Paweł Maciejewski

Skąd można się dowiedzieć, co jest grzechem, a co nie, skoro Dekalog wydaje się spisany dla starożytnych ludów? "Rachunek sumienia dla młodzieży" pomoże rozwiać te wątpliwości..

 

 

Dotknięcie Bożego Miłosierdzia

     Wielka ufność w Boże Miłosierdzie pojawiła się u mnie zaraz po przeczytaniu Dzienniczka siostry Faustyny. Nauczyłam się prędko koronki do Miłosierdzia Bożego i zachęciłam to tego samego całą swoją rodzinę. Starałam się odmawiać tę modlitwę codziennie. I w niedługim czasie poznałam jej moc.

     Mój tatuś nie chodził do kościoła i w dodatku starał się odciągać od niego innych. Sam miał uraz do księży. Zawsze obawiałam się o jego zbawienie. Wzdychałam do miłosiernego Boga o litość nad biednym grzesznikiem. Pewnego dnia stan tatusia, który był przewlekle chory, pogorszył się tak bardzo, że znalazł się on w szpitalu. Ja o tym nie wiedziałam, bo nie mieszkaliśmy razem. Gdy wieczorem, jak zwykle, odmawiałam koronkę, poczułam wewnętrzny nakaz odmawiania jej cały czas, bez przerwy. Muszę przyznać, że mocno się przestraszyłam, bo nigdy wcześniej nic podobnego mi się nie przydarzyło.

     Trudno powiedzieć, ile razy odmówiłam wtedy koronkę. Straciłam poczucie czasu. Kończyłam jedną i zaczynałam drugą. Odmawiałam do momentu, aż usłyszałam: "wystarczy". Pomyślałam wtedy o tatusiu. Jak się później dowiedziałam, umarł spokojnie we śnie, w szpitalu. Przed śmiercią ksiądz kapelan udzielił mu namaszczenia chorych. Gdyby tatuś był w domu, nigdy by na to nie pozwolił.

     Bóg jest bardzo miłosierny, kocha nas nade wszystko. Krew Syna swego przelał za uratowanie nas od wiecznego potępienia... I tylko czeka, aby grzesznicy przychodzili do Niego.

     Za to wszystko, co mam, Panie, od Ciebie i od Twej ukochanej Matki, gorąco dziękuję. Namawiam wszystkich, którzy mają jakieś ciężkie sytuacje, aby modlili się koronką.
 

Jolanta Maria



http://adonai.pl/graph/milujcie.gif
nr 2-2007

 

 

Czekał na mnie 35 lat

     Nie mogę przemilczeć faktu, że tylko Bóg ma moc i laskę uwalniania od demonów zniewoleń alkoholowych, lękowych, narkomanii i wszelkich innych przez sakramenty święte, które dał nam w Kościele świętym i powszechnym.

     Przez 35 lat - nie znając Boga i wiary - szedłem przez życie, kłamiąc, kradnąc i zabijając siebie alkoholem, lekami i narkotykami. Czyniłem zło i zło zbierałem; byłem do końca zakłamany, nie widziałem swoich grzechów, win i całej tej zgnilizny w sobie. (...) Za swoje niecne czyny trafiałem do więzień. To były paradoksalnie chwile oddechu, ale i tam piłem i ćpałem. Któregoś dnia wyszedłem na wolność i za litr wódki kupiłem adres "meliny" - Domu św. Brata Alberta w Świnoujściu. Poznałem tam inny świat - życzliwość, zrozumienie oraz modlitwy. Wszyscy byli niby tacy sami jak ja, ale jednak inni - bogatsi o coś, czego sam nie miałem - bogatsi o wiarę.

     Bałem się wejść do kaplicy domowej, gdzie odmawiana była koronka do Miłosierdzia Bożego. Uważałem się za gorszego, dlatego też poszedłem do miasta, zrobiłem włamanie i wniosłem do tego domu alkohol. Uważałem oczywiście, że dobrze zrobiłem, odwdzięczając się w ten sposób za gościnę. Jak bardzo się myliłem, przekonałem się po paru dniach, kiedy zostałem aresztowany. Na posterunku milicji zrobiłem rachunek sumienia i zakończyłem go próbą samobójstwa. Odratowano mnie i odwieziono do schroniska dla bezdomnych. Tam złorzeczyłem wszystkim i sobie też: "Żyć nie umiesz i nawet zabić się nie potrafisz, co ty jesteś za bydlę!". Po paru dniach założyciel Domu św. Brata Alberta zapytał mnie, czy chcę jechać do Jezusa - powiedziałem: "chcę!". Pojechałem do Lichenia, gdzie byłem po raz pierwszy. W licheńskim sanktuarium Matki Bożej Bolesnej, Królowej Polski, podczas drogi krzyżowej, przy grobie Jezusa, usłyszałem wewnętrzny głos: "Uwierz, Ja jestem i kocham ciebie". Wszystko, na czym budowałem swoje dotychczasowe życie, runęło, a ja poczułem się pusty i brudny, nikomu niepotrzebny. Długo płakałem, klęcząc przy grobie Jezusa Chrystusa. Nie chciałem stamtąd wyjeżdżać, ale musiałem wracać do rodzinnego miasta, bo to była tylko pielgrzymka.

http://adonai.pl/milosierdzie/graph/9.jpg"Co mi w duszy gra",
rys. autor świadectwa

     Piłem dalej i czyniłem wiele zła - jako niebezpieczny alkoholowy recydywista trafiłem ponownie do zakładu karnego. Otrzymałem duży łączny wyrok, ale ziarenko wiary zasiane w Licheniu zaczęło we mnie kiełkować. Kiedy byłem w celi, powtarzałem zasłyszane wcześniej zdanie: "Jezu, ufam Tobie!". W tym czasie w lokalnej prasie ukazała się seria artykułów szkalujących bezdomnych oraz schroniska dla nich. Przedstawiono je jako wylęgarnie zła, a mój przykład był podstawą do udokumentowania słuszności tej tezy. Zrozumiałem wtedy, że to ja jestem sprawcą zła, i po raz pierwszy poczułem w sercu żal za swoje czyny. Poczułem, jaką krzywdę uczyniłem swoim postępowaniem, i to skłoniło mnie do napisania listu. Przepraszałem w nim wszystkich bezdomnych oraz założyciela Domu św. Brata Alberta. Nie napisał odpowiedzi pisemnej, zamiast tego zjawił się u mnie w więzieniu z prezentami: Ewangelią, książkami religijnymi i modlitwą. Wyraził zgodę na mój powrót; powiedział: "Synu, gdy wyjdziesz, wracaj do domu, czekamy!". Świat zawirował mi ze szczęścia, bo dostąpiłem łaski osobistego przebaczenia od człowieka, którego wcześniej skrzywdziłem.

     Ze względów zdrowotnych dano mi przerwę w karze i wyszedłem na wolność. Bramy więzienne zamknęły się za mną, a ja pierwsze kroki skierowałem od razu do knajpy i całe moje przyrzeczenie o powrocie do schroniska poszło wniwecz. Znów przekreśliłem siebie przez alkoholizm, który nie jest chorobą, ale zniewoleniem demonami, legionem demonów atakujących człowieka od środka i dążących do całkowitego jego unicestwienia. W końcu, pijany, dotarłem do schroniska; obudziłem się na korytarzu obok kaplicy i wtedy radykalnie chciałem ze sobą skończyć, ale bracia bezdomni zatrzymali mnie i zaprowadzili mnie do prezesa, który chciał mnie widzieć w takim stanie, w jakim właśnie byłem. Gdy powiedziałem, aby mi nie pomagał, bo idę na zatracenie, przywitał mnie słowami: "Synu, witaj w domu! Coś ty z sobą zrobił? Jak ty wyglądasz?". Przytulił mnie, dał mi nowe ubranie, pieniądze i kazał wracać do schroniska.

  ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin