Desmond Bagley - Cytadela w Andach (mandragora76).rtf

(635 KB) Pobierz
Bagley Desmond

Bagley Desmond

 

Cytadela w Andach

 

Rozdział 1

Dzwonek brzęczał natarczywie.

O'Hara przez sen zmarszczył czoło i głębiej wcisnął twarz w poduszkę. Naciągnął

na głowę cienkie prześcieradło, pod którym spał, obnażając jednak przy tym stopy

i prowokując senny protest swej towarzyszki. Nie otwierając oczu, chwycił budzik

z nocnego stolika i cisnął nim przez pokój. Potem znowu wbił się w poduszkę.

Dzwonek nie przestawał brzęczeć.

O'Hara uświadomił sobie, że to dzwoni telefon, i wreszcie otworzył oczy. Wsparty

na łokciu, z wściekłościąpopatrzył w mrok. Odkąd zamieszkał w tym hotelu,

wielokrotnie prosił Raniona o przeniesienie telefonu na nocny stolik i za każdym

razem otrzymywał zapewnienie, iż sprawa zostanie załatwiona nazajutrz. I tak

minął rok.

Nie zawracając sobie głowy zapalaniem światła, wstał z łóżka i poczłapał w

stronę toaletki. Podniósł słuchawkę, jednocześnie uchylając zasłonę i wyglądając

na zewnątrz. Było ciemno i zachodził księżyc - ocenił, że do świtu pozostały

jeszcze dwie godziny.

- O'Hara - burknął do telefonu.

- Co się z tobą dzieje, do cholery? - zapytał Filson. - Od kwadransa próbuję się

do ciebie dodzwonić.

- Spałem - odparł O'Hara. - Nocą zwykle sypiam. Sądzę, że tak robi większość

ludzi, z wyjątkiem jankeskich przedsiębiorców lotniczych.

- Bardzo zabawne - powiedział Filson ze znużeniem. - No to przywlecz tu dupsko,

bo na świt mamy zaplanowany lot.

- Co, u diabła? Wróciłem dopiero sześć godzin temu. Jestem zmęczony.

- A myślisz, że ja nie? - powiedział Filson. - To ważna sprawa. Boeing 727 linii

Samair miał awaryjne lądowanie, a inspektor lotów go uziemił.

Pasażerowie są rozwścieczeni jak szerszenie, więc kapitan i stewardesy wyłowili

najpilniejsze przypadki, które mamy dostarczyć na wybrzeże. Wiesz, co dla nas

znaczy współpraca z Samair. Jeśli potraktujemy ich cacy, może zawrą z nami stały

kontrakt.

- Ucho od śledzia - odparł O'Hara. - Wykorzystują cię w sytuacji awaryjnej, ale

nigdy nie załapiesz się na ich rozkłady. Zarobisz najwyżej „Bóg zapłać".

- Warto jednak spróbować - upierał się Filson.

O'Hara ważył w myślach, czy poinformować Filsona, że po dwóch dekadach ma już

wylataną całą miesięczną normę, ale tylko westchnął i powiedział:

- W porządku, polecę.

Odwoływanie się do regulaminów nie ociepliłoby stosunków między nim a Filsonem;

zdaniem tego osobnika o kamiennym sercu regulaminy IATA wymyślono tylko po to,

by móc obchodzić przepisy - albo je łamać. Gdyby stosował się do wszystkich

międzynarodowych wymogów, jego marna firma byłaby nieustannie do tyłu.

Poza tym, myślał O'Hara, była to i dla niego stacja końcowa. Utraciwszy tę

robotę, miałby kłopoty z przetrwaniem. W Ameryce Południowej zbyt wielu

zrujnowanych pilotów uganiało się za nielicznymi posadami, a tandetny interes

Filsona lokował się w okolicach najniższego szczebla drabiny. Cholera, pomyślał

z niesmakiem, trafiłem na kurewskie ruchome schody sunące w niewłaściwym

kierunku... trzeba zasuwać co sił w nogach, żeby przynajmniej zostać na tej

samej wysokości.

Gwałtownie odłożył słuchawkę i znów patrzył w noc, badając niebo. Tu wydawało

się w porządku, ale jak jest w górach? O górach rozmyślał zawsze, tych okrutnych

górach z postrzępionymi, białymi turniami, mierzącymi w niebo, jakby miały je

przebić. Dobrze by było, gdyby Filson miał przyzwoity raport meteo.

Wyszedł z pokoju i znalazł się w jak zwykle nie oświetlonym korytarzu. Był to

ten typ hotelu, w którym o jedenastej wieczorem wyłączano światła we wszystkich

pomieszczeniach ogólnego użytku. Po raz tysięczny pomyślał ze zdumieniem, co

robi w tym zakazanym kraju, w tym sennym mieście, w tym marnym hotelu... Nie

przejmując się tym, że jest nagi, powędrował do łazienki. Wedle jego filozofii,

jeśli kobieta widziała już kiedyś nagiego mężczyznę, rzecz nie ma znaczenia;

jeśli zaś nie widziała, to najwyższy czas, żeby zobaczyła.

Wziął szybki prysznic, zmywając z siebie pot nocy. Wrócił do pokoju i włączył

lampkę przy łóżku, zastanawiając się, czy się zaświeci. Z powodu nieregularnych

dostaw energii zawsze było to wątpliwe. W słabej poświacie anemicznie żarzącego

się włókna włożył długie kalesony, dżinsy, grubą koszulę i skórzaną kurtkę. W

gorącej tropikalnej nocy, jeszcze zanim skończył się ubierać, znów spływał

potem. Podniósł z toaletki metalową flaszkę i po-

trzasnął nią. Zmarszczył czoło, bo była wypełniona tylko do połowy. Mógł obudzić

Raniona i dotankować, jednak nie byłoby to zbyt rozważne: po pierwsze - Ramon

nie lubił, gdy budzono go w nocy, a po drugie - mógł zacząć zadawać kłopotliwe

pytania dotyczące terminu zapłacenia rachunków. Może zdoła dostać coś na

lotnisku.

Zamierzał już wyjść, lecz zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na wyciągniętą na

łóżku kobietę. Prześcieradło zsunęło się, obnażając smagłe piersi o jeszcze

ciemniejszych sutkach. Pomyślał, że przebijający z jej skóry miedziany połysk

zdradza pokaźną domieszkę krwi indiańskiej. Ze smętnym grymasem wyciągnął z

wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki chudy portfel, wyjął dwa banknoty i rzucił

je na stolik przy łóżku. Po chwili wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.

II

Zaparkował w zatoczce swój zdezelowany samochód. Zaintrygowany spojrzał na

dziwnie jaskrawe światła lotniska. Choć podrzędne, dla Filsona pełniło rolę bazy

głównej, ale poważne linie klasyfikowały je jako lądowisko awaryjne. Przed wieżą

kontrolną stał wysmukły boeing 727 linii Samair. O'Hara popatrzył nań przez

chwilę z zazdrością, a później przeniósł wzrok na hangar w głębi.

Dokonywano tam załadunku dakoty. Światła były na tyle jasne, że nawet z tej

odległości O'Hara mógł dostrzec emblemat na ogonie - dwie splecione litery A,

wystylizowane na górskie wierzchołki. Uśmiechnął się pod nosem. Nie bez powodu

latał samolotem ozdobionym podwójnym A - alkoholicy świata łączcie się. Szkoda,

że Filson nie chwytał dowcipu, był bowiem dumny z Andes Airlift i nigdy z nich

nie żartował - facet absolutnie wyprany z poczucia humoru.

Pilot wysiadł z samochodu i powędrował do głównego budynku, by przekonać się, że

jest on pełen ludzi - zmęczonych, brutalnie rozbudzonych i w samym środku nocy

wysadzonych w miejscu, w którym diabeł mówi dobranoc. Przecisnął się przez tłum

do biura Filsona. Amerykański głos z zachodnim akcentem narzekał donośnie i z

goryczą:

- Cholera, to skandal! Po powrocie do Rio zamierzam pomówić o tym z panem

Coulsonem.

Otwierając drzwi biura, O'Hara uśmiechnął się. Filson, z twarzą lśniącą od potu,

w koszuli z krótkimi rękawami siedział przy biurku. Zawsze się pocił, a

szczególnie w sytuacjach awaryjnych. A skoro jego życie było nieprzerwanym

pasmem stresów, cud, że nie rozpuścił się całkowicie. Podniósł głowę.

7

- Wreszcie jesteś.

- Zawsze sprawia mi frajdę powitanie, na jakie mogę liczyć - zauważył O'Hara.

Filson zignorował zaczepkę.

- W porządku. Posłuchaj, w czym rzecz - powiedział. - Zawarłem kontrakt z

Samair, że zabiorę do Santillany dziesięciu pasażerów, tych, którzy mają

przesiąść się na statek. Bierzesz jedynkę, właśnie ją przygotowują.

Jego głos był ożywiony i rzeczowy; ze sposobu, w jaki delektował się dźwiękiem

słów „zawarłem kontrakt z Samair", O'Hara wywnioskował, że Filson widzi siebie w

roli rekina przemysłu lotniczego, który robi interesy z równymi sobie,

zapominając, kim jest naprawdę - starzejącym się eks-pilotem, który zarabia na

niepewne życie dwoma dwudziestopięcioletnimi turkoczącymi samolotami z

wojskowego demobilu.

- Kto ze mną leci? - zapytał O'Hara.

- Grivas.

- Ten zarozumiały mały skurwysyn?

- Zgłosił się na ochotnika. Zrobił więc więcej niż ty - prychnął Filson. -

Czyżby?!

- Był na miejscu, kiedy wylądował 727 - powiedział Filson. Uśmiechnął się z

wyższością. - To był jego pomysł, by zaproponować Samair przejęcie kilku

najpilniejszych pasażerów, więc natychmiast do mnie zadzwonił. To ten rodzaj

szybkiego myślenia, jakie najbardziej jest potrzebne w naszej firmie.

- Nie lubię go mieć na pokładzie.

- Przyznaję, jesteś lepszym pilotem - odparł Filson niechętnie. - Dlatego lecisz

jako kapitan, a on jako drugi pilot. - Z zadumą popatrzył w sufit. -Jeśli ten

układ z Samair wypali, może przeniosę Grivasa do biura. Jest za dobry na

latanie.

Filson cierpiał na manię wyższości. O'Hara powiedział z premedytacją:

- Jesteś szajbnięty, jeśli sądzisz, że South American Air nawiążą z tobą stałą

współpracę. Zapłacą za zabranie swoich pasażerów, podziękują i natychmiast cię

wyślizgają.

Filson wymierzył w O'Harę pióro.

- Bierzesz forsę tylko za pilotowanie. Myślenie to zajęcie dla mnie. O'Hara dał

za wygraną.

- Co się stało z 727?

- Coś nawaliło w systemie paliwowym. Właśnie tego szukają. - Filson podniósł

plik papierów. - Mamy skrzynię z urządzeniami jadącymi na przegląd. Oto lista

przewozowa.

- Chryste! - powiedział O'Hara. - Ten lot jest pozaplanowy. Czy musisz to robić?

- Pozaplanowy czy nie, lecisz z pełnym ładunkiem. Niech mnie diabli, jeśli mogąc

coś przewieźć, wypuszczę samolot prawie pusty.

O'Hara był zrezygnowany.

- Myślałem, że dla odmiany będę miał łatwą przejażdżkę. Zawsze dowalasz

nadmierny ładunek, a przejście między szczytami to cholerny kawał roboty. Dakota

kiwa się jak hipopotam.

- Ruszasz o najlepszej porze - odparł Filson. - Później, gdy wszystko rozgrzeje

się od słońca, będzie gorzej. Teraz zrywaj się i przestań mi zawracać głowę.

O'Hara wyszedł z biura. Główny hali pustoszał, kiedy poirytowani pasażerowie

Samair tłoczyli się, by wsiąść do starego autobusu lotniskowego. Tu i ówdzie

nadal stało kilka osób - ci, którzy mieli polecieć do Santillany. O'Hara

zignorował ich; pasażerowie czy fracht- było mu wszystko jedno. Przewoził ich

ponad Andami, wysadzał po drugiej stronie i zawieranie z nimi znajomości nie

miało sensu. Kierowca autobusu, pomyślał, nie zadaje się z pasażerami, a

przecież nie jestem nikim więcej - cholernym kierowcą powietrznego autobusu.

Zerknął na listę przewozową. Filson zrobił to co zawsze — były dwie skrzynie, a

ich ciężar zjeżył włosy na głowie O'Hary. Któregoś dnia, pomyślał wściekle,

trafi mi się tam, na górze, we właściwym momencie inspektor IATA i Filson

powędruje na gałąź. Zgniótł listę w dłoni i poszedł dokonać przeglądu samolotu.

Stał przy nim Grivas, wsparty wdzięcznie o podwozie. Na widok O'Ha-ry

wyprostował się, pstryknięciem posłał niedopałek na pas startowy, ale nie zrobił

ani kroku.

O'Hara podszedł i zapytał:

- Ładunek na pokładzie? Grivas uśmiechnął się. -Tak.

- Sprawdziłeś? Zabezpieczony?

- Oczywiście, seńor O'Hara. Sam dopilnowałem.

O'Hara coś odburknął. Nie lubił Grivasa ani jako człowieka, ani jako pilota. Nie

ufał jego gładkości, śliskiej patynie niby dobrego wychowania, która niczym

powłoka pokrywała go od wybrylantynowanych włosów i pod-strzyżonej szczoteczki

wąsika do lśniących jak lustro butów. Grivas był mężczyzną niezbyt wysokim,

szczupłym, żylastym i zawsze przystrojonym w uśmiech. Właśnie temu uśmiechowi

O'Hara nie ufał najbardziej.

- Jaka pogoda? - spytał. Grivas spojrzał na niebo.

- Chyba w porządku.

O'Hara pozwolił sobie na jadowitość w głosie:

- Przydałby się raport meteo, nie sądzisz?

- Zaraz przyniosę - odparł Grivas z uśmiechem.

O'Hara popatrzył za odchodzącym, a potem podszedł do drzwi ładowni. Dakota była

jednym z najbardziej udanych samolotów, jakie kiedykolwiek zaprojektowano,

koniem pociągowym alianckich sił zbrojnych podczas wojny. Przeszło dziesięć

tysięcy tych maszyn dobrze się zasłużyło, rozwożąc po całym świecie niezliczone

miliony ton bezcennego ładunku. W swoim czasie był to samolot doskonały, jednak

ten czas dawno minął.

Dwudziestopięcioletnia dakota została nadwerężona zbyt wieloma lotami, przy

mniej niż skromnej dbałości o stan techniczny. O'Hara znał dokładnie stopień

zużycia linek sterowniczych, wiedział, jak pielęgnować wyeksploatowane silniki,

aby wykorzystać je do granic możliwości -jakkolwiek były to możliwości

niewielkie; opanował też delikatną technikę lądowania, która nie narażała

osłabionego podwozia na zbytnie przeciążenie. Ale wiedział również, że pewnego

dnia, gdzieś wysoko nad białymi iglicami Andów, ta cała żałosna kupa złomu

wykręci mu śmiertelny numer.

Wszedł do samolotu i rozejrzał się po przestronnym wnętrzu. W jego przedniej

części było dziesięć siedzeń; nie były to luksusowe fotele z regulowanymi

oparciami, lecz niewygodne, twarde, wyściełane skórą krzesełka, które Filson -

mimo wściekłości z powodu nadprogramowych wydatków -musiał wyposażyć w pasy

bezpieczeństwa. Resztę wnętrza, przeznaczoną na ładownię, zajmowały w tej chwili

dwie wielkie skrzynie.

O'Hara obszedł je, sprawdzając pasy mocujące. Prześladowała go koszmarna wizja,

że pewnego dnia, podczas złego lądowania lub przy poważnych turbulencjach,

ładunek runie do przodu. Byłby to koniec wszystkich pasażerów, którzy fatalnym

zrządzeniem losu zmuszeni byli do podróżowania liniami Andes Airlift. Zaklął,

znalazłszy nie dociągniętą linę. Ten Grivas i jego niedbalstwo wykończą go

kiedyś.

Po sprawdzeniu ładunku przeszedł do kokpitu i dokonał rutynowego przeglądu

instrumentów. Przy silniku na lewym skrzydle pracował mechanik, więc O'Hara

wychylił się przez okno i po hiszpańsku zapytał, czy wszystko w porządku.

Mechanik splunął, a potem przeciągnął palcem po gardle i wydał dźwięk mrożący

krew w żyłach.

- De un momento a otro.

Skończył kontrolę aparatury i powędrował do hangaru w poszukiwaniu Fernandeza,

głównego mechanika, który zazwyczaj, dokładnie wbrew zakazom Filsona, miał

zamelinowaną butelkę albo dwie. O'Hara lubił Fernandeza i wiedział, że również

Fernandez go lubi; dobrze się rozumieli. O'Hara dbał o utrzymanie takiego stanu

rzeczy - w tej robocie pójście na udry z głównym mechanikiem oznaczało

przepustkę do wieczności.

Przez chwilę pogawędził z Fernandezem, potem napełnił flaszkę, a przed oddaniem

butelki pociągnął z niej pośpiesznego łyka. Kiedy wracał do dako-

10

ty, już świtało. Siedzący w kokpicie Grivas kombinował, gdzie upchnąć swój

neseser. Zabawne, pomyślał O'Hara, że neseser stanowi nieodłączny atrybut pilota

linii lotniczych, tak samo jak każdego dżentelmena z City. Jego własny spoczywał

pod fotelem; zawierał jedynie paczkę kanapek, złapaną w czynnej całą dobę

kafejce.

- Masz raport meteo? - zapytał.

Grivas podał mu arkusz papieru i O'Hara powiedział:

- Możesz kołować na płytę.

Studiował raport. Był niezły - był całkiem niezły. Nad górami żadnych burz,

żadnych anomalii, żadnych kłopotów - po prostu dobra pogoda. Lecz O'Hara z

doświadczenia wiedział, że meteorologowie mogą się mylić - i dlatego nie zelżało

w nim napięcie. Właśnie to napięcie, nie opuszczające go w powietrzu ani na

chwilę, utrzymywało go przy życiu, podczas gdy ginęło wielu od niego lepszych.

Kiedy dakota zatrzymała się na płycie przed głównym budynkiem lotniska,

dostrzegł Filsona wiozącego niewielką grupę pasażerów.

- Dopilnuj, aby wszyscy dobrze zapięli pasy - polecił Grivasowi. -Nie jestem

stewardesą- odparł Grivas z rozdrażnieniem.

- Kiedy siądziesz po tej stronie kabiny, będziesz mógł wydawać rozkazy -

powiedział O'Hara oschle. - Ale w tej chwili je wykonujesz i wolałbym, żebyś

wobec pasażerów odwalił lepszą robotę niż z ładunkiem.

Uśmiech zniknął z twarzy Grivasa; odwrócił się bez słowa i poszedł do głównej

kabiny. Niebawem ukazał się Filson i wyciągnął ku 0'Harze jakiś formularz.

- Podpisz.

Był to certyfikat IATA dotyczący ładunku i paliwa. O'Hara zauważył, że Filson,

zresztą jak zwykle, oszukuje na ładunku, lecz bez słowa komentarza nabazgrał

swój podpis.

- Zadzwoń, jak tylko wylądujesz - powiedział Filson. - Może być ładunek

powrotny.

O'Hara skinął głową i Filson wycofał się. Rozległo się podwójne trzaśniecie

drzwi.

- Podkołuj na koniec pasa - polecił O'Hara. Włączył radio, żeby się rozgrzało.

Grivas był wciąż obrażony i nic nie mówił. Nie odezwał się słowem nawet wtedy,

kiedy już wrzucił pełne obroty silników i dakota, pokraczna i ciężka, kolebiąc

się odjechała od głównego budynku w mrok. Przy końcu pasa O'Hara zamyślił się

przez chwilę. Filson nie dał mu numeru lotu. Do diabła z tym, uznał, że wieża

powinna wiedzieć, co jest grane. Włączył mikrofon i powiedział:

- Lot specjalny AA, cel Santillana - AA do wieży San Croce - gotów do startu.

11

Zsunął do tyłu mundurową czapkę i powiedział:

- Grivas, przejmij stery. Idę porozmawiać z pasażerami.

Grivas był tak zaskoczony, że zapomniał o swym rozdrażnieniu i zrobił wielkie

oczy:

- Dlaczego? Czemu ci pasażerowie są tak ważni? Czy to Samair? - roześmiał się

bezdźwięcznie. - Ależ tak, oczywiście, zauważył pan dziewczynę. Chce się pan jej

znowu przypatrzeć, co?

- Jaką dziewczynę?

- Po prostu dziewczynę, kobietę. Bardzo piękną. Chyba się z nią zaznajomię i

umówię, kiedy dolecimy do... Santillany - powiedział Grivas z namysłem. Kątem

oka spojrzał na O'Harę.

O'Hara mruknął i z kieszeni na piersi wyciągnął listę pasażerów. Jak

podejrzewał, większość stanowili Amerykanie. Pośpiesznie przejrzał spis. Pan i

pani Coughlin z Challis, Idaho - turyści; doktor James Armstrong z Londynu - bez

podanego zawodu; Raymond Forester z Nowego Jorku - biznesmen; seńor i seńorita

Montes, Argentyńczycy - bez podanego zawodu; panna Jennifer Ponsky z South

Bridge, Connecticut - turystka; doktor Willis z Kalifornii; Miguel Rohde, bez

podanej narodowości, zawód - importer; Joseph Peabody z Chicago, Illinois -

biznesmen.

Strzelił palcem w listę i uśmiechnął się do Grivasa.

- Jennifer to przyjemne imię, ale Ponsky? Nie mogę sobie wyobrazić, jak

prowadzasz się z kimś o nazwisku Ponsky.

Grivas sprawiał wrażenie zbitego z tropu, ale potem wybuchnął kon-wulsyjnym

śmiechem.

- Ach, przyjacielu, może pan sobie wziąć piękną pannę Ponsky, a ja zostanę przy

swojej dziewczynie.

O'Hara ponownie popatrzył na listę.

- Zatem musi to być seńorita Montes, o ile nie chodzi o panią Coughlin. Grivas

parsknął, odzyskawszy dobre samopoczucie.

- Niech się pan sam przekona.

- Właśnie tak zrobię - powiedział O'Hara. - Proszę przejąć stery. Przeszedł do

głównej kabiny, gdzie powitało go dziesięć podniesionych

głów. Posłał jowialny uśmiech, stylizując się na pilotów Samair, dla których

stosunki z klientami były równie ważne jak umiejętności fachowe. Usiłując

przekrzyczeć ryk silników, powiedział:

-  Sądzę, że powinienem poinformować państwa, że za jakąś godzinę dotrzemy do

gór. Będzie zimno. Sugeruję zatem, byście założyli państwo coś ciepłego. Pan

Filson zapewne powiedział wam, że nasz samolot nie jest hermetyczny. Ale na

dużych wysokościach będziemy lecieć przez niecałą godzinę, toteż nic się państwu

nie stanie.

Masywny mężczyzna o cerze alkoholika wtrącił:

13

- Nikt mi o tym nie powiedział.

O'Hara pod nosem sklął Filsona i jeszcze szerzej rozciągnął usta w uśmiechu.

- Cóż, nie ma się czym przejmować, panie...

- Peabody. Joe Peabody.

- Panie Peabody, wszystko będzie w zupełnym porządku. Obok każdego siedzenia

jest ustnik tlenowy, z którego proponuję skorzystać w przypadku kłopotów z

oddychaniem. Przekrzykiwanie zgiełku silników jest nieco męczące, więc

porozmawiam z każdym z państwa z osobna.

Uśmiechnął się do Peabody'ego, który odpowiedział mu spojrzeniem spode łba.

Pochylił się nad pierwszą parą krzeseł z lewej strony.

- Czy mógłbym poznać nazwiska panów? Pierwszy mężczyzna odrzekł:

- Jestem Forester - a drugi rzucił: - Willis.

- Witam panów na pokładzie. Forester rzekł:

- Wie pan, iż nie za to zapłaciłem. Nie sądziłem, że takie gruchoty są jeszcze w

użyciu.

O'Hara uśmiechnął się pobłażliwie.

- Cóż, to lot awaryjny i został przygotowany w cholernym pośpiechu. Jestem

przekonany, że pan Filson tylko przez zwykłe przeoczenie nie powiedział wam, iż

samolot nie jest hermetyczny.

Sam nie miał w tej sprawie najmniejszej pewności. Willis powiedział z uśmiechem:

- Przyjechałem tu studiować warunki wysokogórskie. Trudno zaprzeczyć, że

zaczynam badania od mocnego uderzenia. Jak wysoko lecimy, kapitanie?

- Najwyżej pięć i pół tysiąca metrów - odparł O'Hara. - Przelatujemy pomiędzy

szczytami, nie zaś ponad nimi. Przekonacie się, panowie, że ustni-ki tlenowe są

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin