Arthur Conan Doyle -- Ostatnia galera.rtf

(441 KB) Pobierz
Redaktor naczelny

Artur Conan Doyle

 

OSTATNIA GALERA

 

WydawnictwoANDALA

Warszawa 1992

Wydanie I

 

 


OSTATNIA GALERA

 

Było to wiosennego ranka, roku sto czterdziestego szóstego przed narodzeniem Chrystusa. Północno-afrykańskie wybrzeże, z szerokimi ławicami złotego piasku, zielonym pasem pierzastych drzew palmowych i nagimi, czerwonawymi wzgórzami na horyzoncie, lśniło jak zaczarowana kraina, w opałowym świetle. Wyjąwszy wąski skrawek łamiących się u brzegu śnieżnobiałych fal, jak daleko okiem sięgnąć rozciągało się błękitne, gładkie Morze Śródziemne. Na ogromnym bezmiarze wód jego widać było samotną galerę, która z okolic Sycylii zmierzała do dalekiego portu w Kartaginie.

Statek z oddali wyglądał pięknie i wspaniale, koloru ciemnoczerwonego, z podwójnym rzędem szkarłatnych wioseł, szerokim, trzepocącym się na wietrze, żaglem, skąpanym w tyryjskiej purpurze i burtami, świecącymi się od mosiężnych ozdób. Na przodzie sterczał spiżowy trójząb, a wielka, złocona figurka Baala, Boga Fenicjan, dzieci z Kanaan, lśniła na tylnym pokładzie. Z jedynego, wysokiego masztu, ponad szerokim żaglem, spływała flaga kartagińska z tygrysem. Podobny do majestatycznego, szkarłatnego ptaka, ze złotym dziobem i purpurowymi skrzydłami płynął tak po wodnym przestworzu - jak się zdawało z dalekiego wybrzeża, pełen majestatu i potęgi.

Ale spójrzcie na statek z bliska! Co znaczą te ciemne plamy na jego białych pokładach i mosiężnych okuciach? Dlaczego długie wiosła poruszają się niemrawo, nieregularnie, jakby konwulsyjnie? Dlaczego brak niektórych okiennic, dlaczego inne mają żółte szczerby a jeszcze inne zwisają bezładnie u boku okrętu? Dlaczego dwa zęby mosiężnego trójzębu oderwano, czy też odłamano? Patrzcie, nawet wyniosła postać Baala jest Uszkodzona i zniekształcona. Wszystko to wskazuje, że okręt przebył jakąś ciężką walkę, że jakiś dzień straszliwy pozostawił na nim ślady niezatarte.

A teraz spójrzcie na pokład i przypatrzcie się bliżej jego załodze! Pokładów jest dwa, przedni i tylny, a pod i ponad nimi, podwójny rząd siedzeń, gdzie wioślarze, po dwóch na każde wiosło, ciągną je pochylając się przy robocie, której kresu nie widać. W środku jest wolna przestrzeń, którędy przechadza się szereg dozorców, z biczem w ręku; sieką nim bez litości każdego niewolnika, który spocznie, choćby na chwilę, choćby dla otarcia potu z uznojonego czoła, Ale ci niewolnicy - spójrzcie na nich! Kilku z nich to jeńcy rzymscy, kilku Sycylijczyków, wielu czarnych mieszkańców Libii, ale wszyscy, bez wyjątku zupełnie wyczerpani, z powiekami opadającymi ze znużenia, z wargami sczerniałymi i pokrytymi krwawą pianą, z rękami i plecami zginającymi się machinalnie do taktu pieśni starszego dozorcy, śpiewanej chrapliwym głosem. Ciała ich we wszystkich kolorach od białego, jak kość słoniową, do czarnego, jak heban, są nagie, za wyjątkiem przepaski na biodrach, a na plecach każdego widać ślady bicza rozgniewanego strażnika. Ale krew, która - zabarwiła - siedzenia i miesza się ze słoną wodą, spływającą z ich okutych w kajdany stóp nie pochodzi z tych skaleczeń. Wielkie, ziejące rany, zadane pchnięciem oszczepu i uderzeniem miecza znaczą plamy szkarłatne na ich nagich piersiach i grzbietach; wielu leży bez zmysłów, jedni na drugich, na ławkach, nie dbając już o świszczące nad nimi baty. To nam, tłumaczy puste okiennice i nieregularne uderzenia wioseł.

Załoga ma się nie lepiej, niż jej niewolnicy. Pokłady zawalone są rannymi i konającymi, Mało kto utrzymał się na nogach. Większa część Jeży wyczerpana na przednim pokładzie; jedynie kilku bardziej gorliwych poprawia uszkodzone zbroje, naciąga łuk lub oczyszcza pokład ze śladów walki. U stóp masztu, na podniesieniu stoi człowiek, kierujący zwrotami okrętu, z oczami utkwionymi w daleki cypel Megary, który osłania wschodni brzeg zatoki kartagińskiej.

Na przednim pokładzie zgromadziło się kilku oficerów, którzy milczący i zamyśleni, patrzyli, od czasu do czasu, na dwóch ludzi, zajętych rozmową na uboczu. Jeden z nich, rosły, czarny, z twarzą o czystych rysach semickich i członkami olbrzyma, to Magro, słynny wódz kartagiński, którego imię było jeszcze postrachem na wszystkich wybrzeżach, od Galii do Czarnego Morza. Drugi, z siwą brodą, o smagłej cerze, na którego śmiałej, orlej twarzy malowała się niezłomna odwaga i energia, to polityk Gisco, należący do jednego z najszlachetniejszych rodów punickich, suffeta, uprawniony do noszenia purpurowej szaty i wódz stronnictwa, które dążyło i starało się wbrew samolubstwu i gnuśności współobywateli o podniesienie ducha ogółu i wzbudzenie poczucia wzrastającego niebezpieczeństwa ze strony Rzymu. Podczas rozmowy, obaj mężczyźni spoglądali niespokojnymi oczami ku północnemu widnokręgowi.

- Nie ma się co łudzić - rzekł starszy z nich głosem przygnębionym - my jedni zdołaliśmy ujść cało.

- Przerwałem bitwę dopiero wtedy, kiedy nie było już komu iść z pomocą - odparł Magro. - Tak jest, uszliśmy jak wilk, którego psy chwyciły za boki. Rzymska psiarnia nosi ślady wilczych zębów. Jeśliby jakaś galera wydostała się z bitewnego zamętu, byłaby już na pewno z nami, gdyż jedynym schronieniem dla niej mogła być tylko Kartagina.

Młodszy wojownik spojrzał śmiałym wzrokiem na daleki przylądek, który wskazywał, gdzie leży jego rodzinne miasto. Można już było dostrzec niskie, zalesione wzgórze, pokryte białymi plamkami willi bogatych kupców fenickich. Ponad nim; na bladoniebieskim, porannym niebie, zaznaczał się świecący punkt; to lśnił w słońcu spiżowy dach cytadeli w Byrsie, która panowała nad miastem.

- Mogą nas już widzieć z wież strażniczych - zauważył. - Ale z pewnością nie przypuszcza nikt, że my tylko pozostaliśmy z całej tej wielkiej floty, która wyruszyła stąd zaledwie przed miesiącem przy dźwięku trąb i biciu w bębny.

Patrycjusz gorzko się uśmiechnął. - Gdyby nie myśl o naszych wielkich przodkach i ukochanej ojczyźnie, Królowej Mórz - rzekł, - cieszyłbym się nieledwie z klęski, która spotkała to próżne i słabe pokolenie. Spędziłeś całe swoje życie na morzu, Magro. Nie wiesz, co się działo w naszym kraju. Ale ja patrzyłem, jak rósł wrzód, który obecnie staje się powodem naszej śmierci. Ja, jak i wielu innych, schodziłem miedzy lud, aby przemawiać, ale obrzucono mnie błotem. Wielokrotnie wskazywałem na Rzym, mówiąc: Patrzcie na ten naród, który sam uczy się robić bronią, gdzie każdy mąż uważa walkę za swój cel i obowiązek. Jakżeż możecie mu sprostać wy, którzy kryjecie się za plecami najemników. Powtarzałem to setki razy.

- I cóż na to mówili? - spytał stary żeglarz,

- Rzym był daleko, nie widzieli go, było im zatem wszystko obojętne - odparł starzeć. - Myśleli o handlu, o wyborach, o dochodach z kasy skarbowej. Ale nie chcieli zrozumieć, że samo Państwo, matka nasza wspólna, chyliła się do upadku. Przypominali pszczoły, zastanawiające się nad podziałem wosku i miodu w chwili, gdy pod ul podkładano żagiew, która miała wszystko obrócić w popiół. Czyż nie jesteśmy władcami morza? Czyż Hannibal nie był wielkim człowiekiem? Tak mówili zapatrzeni w przeszłość, ślepi na przyszłość. Nim słońce zajdzie będzie tam dużo płaczu i narzekań, ale co to dziś pomoże?

- Smutna to pociecha - rzekł Magro - że Rzym, nie utrzyma tego, co zdobędzie.

- Nie mów tak. Po naszym upadku, panowanie nad światem przejdzie w ich ręce.

- Na krótki czas, tylko na krótki czas - rzekł Magro poważnie. - Ale śmiać się ze mnie będziesz, kiedy powiem, skąd się o tym dowiedziałem. Na Wyspach Cynowych, daleko na morzu, żyła mądra kobieta, z której ust słyszałem wiele rzeczy, a wszystkie się sprawdziły. I o tej bitwie, z której powracamy, słyszałem zupełnie dokładnie. Tak, tak, wśród dzikich szczepów na zachodzie Kraju Cyny, można się wiele nauczyć.

- I cóż mówiła o Rzymie?

- Że padnie, jak i my, osłabiony przez zbytek i walki wewnętrzne.

Gisco zatarł ręce. - To mnie pociesza - rzekł. Ale po upadku naszym i upadku Rzymu, któż stanie się Władcą Mórz?

- I oto ją pytałem - mówił Magro - dałem jej nawet mój Tyryjski pas z złotą zapinką w nagrodę za odpowiedź. Ale zdaje się przepłaciłem słono jej opowieść, która nie miała chyba sensu, aczkolwiek wszystkie jej przepowiednie sprawdziły się. Mówiła, że w przyszłości jej własny kraj, ta wiecznie mglista wyspa, gdzie umalowani dzicy zaledwie znają użytek wątłych czółen, ujmie ostatecznie trójząb, który wypadł z rąk Kartagińczyków i Rzymian.

Uśmiech, który rozjaśnił na chwilę wyraziste rysy starego patrycjusza, zamarł mu na wargach, a palce ścisnęły dłoń towarzysza. Ten stał, jakby wryty w ziemię, z pochyloną naprzód głową i orlimi oczami, utkwionym w północny widnokrąg. Na jasnym, błękitnym nieboskłonie pojawiły się dwa drobne, czarne punkciki.

- Galery! - szepnął Gisco.

Ujrzała je cała załoga. Zebrała się przy burtach okrętu, gestykulując i rozprawiając z ożywieniem. Przez chwilę zapomniano o klęsce i szmer radości biegł od grupy do grupy na myśl, że oto nie byli sami - że ktoś równie, jak i oni, uszedł ze straszliwego pogromu.

- Na duszę Baala! - rzekł czarny Magro. - Nie przypuszczałem, że ktoś wydostał się jeszcze z tej bitwy. Czyżby to był młody Hamilcar na Afryce albo Beneva na błękitnym okręcie syryjskim? We trójkę moglibyśmy, przy pomocy innych, stworzyć flotyllę i jeszcze raz spróbować szczęścia, Jeśli nie popłyniemy szybciej, dopędzą nas jeszcze przed wejściem do portu.

Uszkodzona galera posuwała się z wolną, a dwóch przybyszów zbliżało się coraz bardziej od północy.

Jeszcze tylko kilka mil dzieliło statek od zielonego przylądka i białych domów na przedmieściu wielkiej, afrykańskiej stolicy. Widać już było, na lądzie, ciemny tłum oczekujących obywateli. Gisco i Magro obserwowali jeszcze, ze zmarszczoną brwią, zbliżające się galery, kiedy brunatny, libijski bosman, z zaciśniętymi zębami i pałającymi oczami, wpadł na tył okrętu, wskazując długimi i chudymi rękami ku północy.

- Rzymianie! - krzyknął - Rzymianie!

Na wielkim statku zapanowała na chwilę cisza. Jedynie plusk wody i miarowe uderzenia wioseł przerywały milczenie.

- Na rogi u ołtarza bóstwa, mam wrażenie, że ten człowiek mówi prawdę! - krzyknął stary Gisco. - Patrz! Pędzą ku nam jak sokoły na zdobycz. Mają pełną obsadę ludzi i wioseł.

- Gładki kadłub - niepomalowany - rzekł Magro. Spojrzyj, jak odbija żółto w świetle słońca.

- A tam pod masztem. Wszak to ten pomost przeklęty, którego używają do przedostania się na pokład wroga.

- Zazdroszczą nam nawet tej jednej galery - rzekł Magro z gorzkim uśmiechem. - A więc żaden statek nie powróci do ojczyzny. Niech i tak będzie. Każę zaprzestać wiosłowania. Zaczekamy na nich.

- To myśl godna mężczyzny - odrzekł stary Gisco, - ale miasto może nas potrzebować w przyszłości. Po cóż ułatwiać Rzymianom odniesienie zupełnego zwycięstwa? Nie, Magro, niech nasi niewolnicy wytężą wszystkie siły przy wiosłach, nie dla naszego ocalenia, ale dla dobra państwa.

Wielki, czerwony okręt zaczął się zatem z mozołem i trudem posuwać naprzód, jak wyczerpany, ledwie dyszący jeleń, który stara się umknąć prześladowcom, podczas gdy dwie wysmukłe, nieubłagane galery zbliżały się coraz bardziej od północy. Promienie słońca odbijały się już od niskich hełmów Rzymian ponad burtami i przeglądały się w srebrnej toni morskiej, której błękitne fale pruły ostre przody okrętów. Z każdą chwilą statki zbliżały się coraz bardziej i przeraźliwy odgłos trąb rzymskich słychać było coraz wyraźniej.

 

* * *

Na wysokim urwisku Megary stał wielki tłum ludzi z Kartaginy, którzy zbiegli tu na wieść, że galery wracają. Stali tak, biedni i bogaci, effeci i plebejusze, biali Fenicjanie i czarni Kabyle, patrząc z zapartym w piersiach oddechem, na rozpościerający się przed nimi widok. W odległości jakiś kilkuset stóp nadpływała galera punicka, będąca już tak blisko, że gołymi oczami mogli widzieć bitewne spustoszenie, które świadczyło o przebytych przez nią ciężkich walkach. Rzymianie pędzili również tak szybko, że zanosiło się odcięcie ich statku przez wroga, tuż u wejścia do portu; a jednak nikt z tego całego tłumu ludzi nie mógł podnieść ręki w jego obronie. Niektórzy płakali z wściekłości, niektórzy miotali przekleństwa, z pałającymi oczami i zaciśniętymi pięściami, inni wreszcie padli na kolana, wznosząc z błaganiem ręce do Baala; ale zarówno prośby i łzy, jak i przekleństwa nie mogły zmienić tego, co się stało i tego, na co się obecnie zanosiło. Ta uszkodzona, ledwie się unosząca na falach galera świadczyła, że flota ich przestała istnieć. Te dwa ścigające ją bez pardonu statki dowodziły, że Rzym chwytał już ich za gardło. Za nimi musiały nadpłynąć inne i jeszcze inne. Niezliczona, przygotowana do boju armia wielkiej Rzeczypospolitej, długoletniej władczyni na lądzie, która teraz opanowała i morza. W przeciągu miesiąca, dwóch, najdalej trzech, szeregi żołnierzy jej staną tutaj, a cała, niewyćwiczona ludność Kartaginy powstrzymać ich już nie potrafi.

- Nie! - krzyknął ktoś, lepszej myśli, niż reszta. - Bądź co bądź, odwagi nam i broni nie zabraknie.

- Szalony - rzekł inny. - Takie słowa właśnie doprowadziły nas do upadku. Cóż może człowiek najodważniejszy przeciw wrogowi, wyćwiczonemu we władaniu bronią, jeśli sam nią władać nie umie? W obliczu atakującego, rzymskiego legionu zrozumiesz tę różnicę.

- A zatem ćwiczmy się!

- Za późno. Trzeba by na to co najmniej roku.

- A któż wie, co będzie z nami - z naszym miastem, od dziś za rok. Nie, mamy tylko jedną szansę, wyrzec się handlu, wyrzec kolonii, wyrzec się wszystkiego, co daje nam moc. Wówczas może zlituje się nad nami rzymski zwycięzca.

 

Tymczasem ostatnia bitwa morska Kartaginy dobiegała kresu. Tuż przed ich oczami, obie rzymskie galery wpadły, z obu stron, na statek Czarnego Margo. Sprzęgły się z nim, a on zrozpaczony, zarzucił zakrzywione haki kotwic na ich burty, spowijając ich w żelaznym uścisku, podczas gdy załoga, na jego rozkaz, wybijała w dnie okrętu wielkie dziury, przy pomocy młotów i siekier. Ostatnia punicka galera miała nigdy nie przybyć do Ostyi na widowisko dla ciekawych Rzymian. Spoczywać winna w własnych wodach. A nieugięta, czarna dusza dowódcy - rozbójnika rozradowała się na myśl, że nie pogrąży się samotna w głębiach ojczystego morza.

 

Za późno zrozumieli Rzymianie, z kim mają do czynienia. Żołnierze ich czuli, że okręt, na który się wdarli, tonie. Wrócili w popłochu na macierzyste statki, ale i one zaczęły pogrążać się w toni, w śmiertelnych uściskach wielkiej, czerwonej galery. Pogrążały się coraz bardziej. Teraz pokład okrętu Magra zniknął już pod wodą, a statki rzymskie, sczepione z nim żelaznymi więzami, przechyliły się na bok, z jedną burtą w wodzie, drugą wysoko w powietrzu. Na próżno starają się uwolnić z śmiertelnego uścisku galery. Ta idzie na dno, a za nią, pociągane jej ciężarem, statki rzymskie. Słychać głośny trzask. To oderwał się bok jednego okrętu, który zniekształcony, rozbity, kładzie się, niezdolny do walki, na wodzie.

Ostatni, żółtawy błysk, w błękitnej toni, wskazuje, że jego towarzysz poszedł na dno, w żelaznym uścisku śmierci swego wroga. Kartagińska flaga z tygrysem zginęła w kłębiącym się wirze, aby się już nigdy więcej nie ukazać.

Gdyż roku tego wielka chmura unosiła się przez siedemnaście dni na wybrzeżu Afryki, czarna, gęsta chmura dymu z płonącego miasta. Po siedemnastu dniach pługi rzymskie zaorały zwęglone szczątki stolicy, a na znak, że nie zbudzi się ona już nigdy do życia, posypano solą jej popioły. W oddali zaś tłum nagich, głodnych ludzi stał na wzgórzach, spoglądając na spustoszoną równinę, która niegdyś była najpiękniejszą i najbogatszą na ziemi. Zrozumieli oni za późno, że z wyroku niebios, panowanie nad światem należy się dzielnemu i uparcie dążącemu do celu, a każdy, kto nie spełnia obowiązków mężczyzny, straci wcześniej lub później cześć, bogactwo i znaczenie, które zdobywa się tylko męstwem.


WSPÓŁZAWODNIK

 

Roku pańskiego 66-go, Cesarz Nero, naówczas w dwudziestym dziewiątym roku życia, a trzynastym panowania, wybrał się do Grecji, w dziwnym orszaku, z zamiarem, jaki dotąd nie zbudził się w duszy żadnego władcy. Wyruszył z Puteoli, wiodąc z sobą dziesięć galer, naładowanych dekoracjami i przyborami teatralnymi, a razem z nim szedł szereg rycerzy i senatorów, których obawiał się pozostawić w Rzymie i którzy mieli ponieść śmierć w czasie wyprawy. W orszaku jego znajdował się Natus, nauczyciel śpiewu, Cluvius, człowiek obdarzony przez naturę potężnym głosem, który miał wywoływać jego tytuły i tysiąc wyćwiczonych młodzieńców, których wyuczono oklaskiwać śpiew lub grę ich pana. Wyuczeni byli tak dokładnie, że każdy z nich grał osobną rolę. Jedni mruczeli zaledwie w dowód milczącego uznania. Inni, uniesieni zachwytem, krzyczeli, tupali i bili kijami o ławki. Inni - i ci wywoływali największe wrażenie - nauczyli się od pewnego Aleksandryjczyka długiej, melodycznej frazy muzycznej, którą śpiewali razem tak, że działała na słuchaczy ogłuszająco. Przy pomocy tych zapłaconych wielbicieli, Nero miał wszelką nadzieję, mimo nieszczególnego głosu i zupełnie przeciętnego wykonania, powrócić do Rzymu z wieńcami ofiarowanymi przez miasta greckie w nagrodę za śpiew na konkursie. W czasie, gdy jego wielka, złocona, zaopatrzona w dwa rzędy wioseł galera unosiła się na falach morza Śródziemnego, cesarz siedział kamieniem w swej kabinie, z nauczycielem u boku, wygłaszając od rana do wieczora wybrane przez niego utwory, a nubijska niewolnica namaszczała, co kilka godzin, cesarskie gardło oliwą i balsamem, aby było gotowe na wielką próbę, jaka je czekała w krainie poezji i śpiewu. Pożywienie, napoje i codzienne zajęcia były dla niego przepisane, jak dla atlety, gotującego się do walki, a pobrzękiwanie jego liry i skrzeczący głos słychać było ustawicznie z cesarskich pokoi.

 

Zdarzyło się, że żył w owym czasie grecki pasterz kóz, imieniem Policles, który je hodował, a częścią był właścicielem wielkiej trzody, pasącej się na długich zboczach gór w pobliżu Heroea, która leży o pięć mil na północ od rzeki Alfeus i w niewielkiej odległości od sławnej Olimpii. Człowiek, ten znany był w całej okolicy ze swoich zalet i właściwości charakteru. Był poetą dwukrotnie uwieńczonym za swoje wiersze i muzykiem dla którego gra i dźwięk instrumentu stanowiły coś tak naturalnego, że możnaby go spotkać raczej bez kostura, niż bez lutni. Nawet w ciągu długich i samotnych nocy zimowych nosił ją zawsze na plecach i skracał sobie, powoli się wlekące godziny, przy jej pomocy tak, że z czasem stawała się ona jakby cząstką jego istoty. Był również piękny, ogorzały i zręczny, z głową jak u Adonisa, a siłą przewyższał wszystkich rówieśników. Wadą jego było jednak jego usposobienie tak samowolne, że znosił żadnej opozycji lub oporu. Z tego powodu zostawał zawsze na wrogiej stopie z sąsiadami i kiedy mu coś strzeliło do głowy spędzał kilka miesięcy w swej chatce z głazów, wśród gór, z dała od świata, żyjąc tylko muzyką, w towarzystwie kóz.

 

Pewnego wiosennego ranka 67-go roku Policles, przy pomocy chłopca swego Dorusa, zapędził kozy na nowe pastwisko, z którego rozpościera się widok na leżące w dole miasto Olimpie. Spoglądając na nie z góry, pasterz kóz zdziwił się, ujrzawszy, że cześć starego amfiteatru była osłonięta, jakby się tam odbywało jakieś przedstawienie. Żyjąc z dala od świata i wszelkich wiadomości, Policles nie przypuszczał, co to ma znaczyć, gdyż był pewny, że greckie igrzyska rozegrać się mają dopiero za dwa lata. Zapewne odbywał się tam jednak jakiś turniej muzyczny lub śpiewacki, o którym nic nie słyszał. W takim razie i on mógł mieć szansę pozyskania głosów sędziów, a w każdym wypadku posłuchania utworów i podziwiania wielkich śpiewaków, którzy zgromadzili się przy takiej okazji. Krzyknął zatem na Dorusa, aby zaopiekował się kozami i ruszył na dół, z lutnią na plecach, aby dowiedzieć się, co się dzieje w mieście.

Przedmieście zastał puste, zdziwił się jednak jeszcze więcej, kiedy na głównej ulicy nie zobaczył żadnego człowieka. Przyśpieszył kroku, a kiedy zbliżył się do teatru, uszu jego dobiegł gwar głosów, który świadczył, że zebrało się w nim mnóstwo ludzi. Nigdy nie marzył o ubieganie się o laury przed tak licznym zebraniem. Przy drzwiach stało kilku żołnierzy, ale Policles przemknął się między nimi i znalazł się poza plecami tłumu, który wypełniał wielką widownię, utworzoną przez pokrycie dachem części narodowego stadionu. Rozglądając się dookoła, Policles ujrzał wielu z pomiędzy swoich sąsiadów, których znał z widzenia, jak stłoczeni na ławkach, wpatrywali się w scenę. Zauważył również, że przy ścianach stali żołnierze i że znaczna część widowni zajęta była przez młodzieńców, wyglądających z cudzoziemska, przybranych w białe szaty i mających długie włosy. Wszystko to widział, ale nie wyobrażał sobie, co to ma znaczyć. Nachylił się do sąsiada, aby go zapytać, ale żołnierz zdzielił go zaraz rękojeścią oszczepu i zawezwał szorstkim głosem do zachowania się spokojnie. Człowiek, do którego Policles się zwrócił, sądząc, że prosi o miejsce, przysunął się do swego towarzysza tak, że pasterz mógł usiąść na skraju ławki, tuż przy drzwiach. Stąd spoglądał z baczną uwagą na scenę, gdzie Metas, znany śpiewak z Koryntu i stary przyjaciel Policlesa, śpiewał i grał, przyjmowany dość obojętnie przez słuchaczy; Policles, któremu się zdawało, że Metas spotyka się z dość niesprawiedliwą oceną, oklaskiwał go gorąco, zdziwiony był jednak, że żołnierze przypatrywali mu się z groźną miną, a wszyscy sąsiedzi spoglądali na niego z pewnym zdumieniem. Jako człowiek, obdarzony silnym i nieustępliwym charakterem, oklaskiwałby go jeszcze więcej, gdyby się nie spostrzegł, że wszyscy są przeciw niemu.

Ale to, co nastąpiło, wprawiło pasterza, kóz w osłupienie. Kiedy Koryntyjczyk Metas ukłonił się i cofnął wśród nielicznych i nieszczerych oznak uznania, na scenie zjawiła się, wśród najdzikszego entuzjazmu ze strony części audytorium, jakaś szczególna postać. Był to przysadzisty, tłusty mężczyzna, ani stary, ani młody, z karkiem byka i okrągłą, nalaną twarzą, z policzkami, opadającymi w fałdach, jak u wołu. Przybrany był w śmiesznie krótką, niebieską tunikę, przewiązaną w biodrach złotym paskiem. Kark jego i część piersi były osłonięte, a jego krótkie, grube nogi nagie, od koturnów do połowy ud to jest dotąd, dokąd sięgała tunika. We włosach miał dwa złote skrzydła, tak samo jak przy kostkach, na podobieństwo bożka Merkurego. Za nim szedł Murzyn, niosący lutnie, a obok niego bogato ubrany oficer ze zwojami nut. Ta niezwykła postać, wziąwszy lutnie z rąk służącego, wystąpiła naprzód sceny, skłoniła się i uśmiechnęła do rozradowanego audytorium. To jakiś pyszałek ateński, pomyślał Policles, ale równocześnie przyszło mu do głowy, że tylko wielki mistrz śpiewu mógł doznać podobnego przyjęcia u greckiej publiczności. Był to widocznie jakiś niezwykły odtwórca, którego sława rozeszła się szeroko. Policles usiadł zatem i gotował się rozkoszować muzyką.

Przybrany na niebiesko śpiewak trącił kilkakrotnie w struny liry i rozpoczął Odę o Niobie. Pol...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin