Smith Douglas - Złoto z Porto Bello.pdf

(783 KB) Pobierz
Arthur Douglas,
Arthur Douglas,
Howden Smith
Złoto z Porto Bello
tłumaczył Józef Birkenmajer
Krajowa Agencja Wydawnicza
Rzeszów 1991
ISBN 83-03-03315-8
przepisała Marianna Żydek
Do R.L.S. (Robert Louis Stevenson, autor "Wyspy Skarbów", osiadł
w 1890
r. na jednej z wysp archipelagu Samoa, gdzie po czteroletnim
pobycie zmarł
i został pochowany na najwyższym wzgórzu wyspy. Ludność tubylcza
nazywała
go "Tusitala", czyli "Składacz Opowieści".)
Tusitalo, co z piersią zimną i nieczułą
Leżysz "pod niebios wielką, gwiaździstą kopułą"
Hen tam, na wzgórzu Samoi...
Nie myśl, że me bajędy, niezdarne, najlichsze,
Mogą dotrzymać placu przy gromowym wichrze
Geniuszu i sztuki twojej!
Ja żegluję kupiecką, niepozorną barką,
Ty lecisz nad obłoki, jak skowronek, szparko.
O, wybacz śmiałości mojej!
Gdy spotkamy się kiedyś na marzeń wyżnie,
Powiem, czemu nam w myślach i dawniej, i ninie
John Silver, jak żywy, stoi.
I cała ta hałastra, plugawa, ponura,
Coście niegdyś z Hawkinsem ją znali, a która
Znów w świecie hula i broi...
A.D. Howden Smith
I
Tajemnica mego ojca
Bawiłem właśnie w kantorze, rozmawiając z Piotrem Corlaerem,
głównym
naszym dostawcą futer (przybył on właśnie tego dnia rzeką z krainy
Irokezów), gdy z ulicy wpadł nasz pacholik, Darby.
- Przyjechał statek pocztowy z Bristolu, panie Robercie! -
zawołał. - A
przy tym, paniczu, przewoźnicy powiadali, że nadjechał jakiś okręt
korsarski.
Pamiętam, że roześmiałem się z tej trwogi widniejącej pospołu z
radością
na jego licach. Było to chłopaczysko niezdarne, prawdziwy błotołaz
(przezwisko nadawane chłopom irlandzkim - przyp. tłum.), a
kupiliśmy go z
ostatniego czambułu kajdaniarzy, jaki zawitał w nasze brzegi.
Mówił z
irlandzkim akcentem, gwarą, która stawała się rubaszniejsza, gdy
był
podniecony.
- Co się tyczy statku, to ci wierzę, Darby - odrzekłem. - Ale
musisz mi
pokazać korsarzy.
Piotr Corlaer, jak to miał w zwyczaju, zarechotał pogodnym a
hucznym
śmiechem, a baniasty brzuch począł mu się trząść pod łowieckim
kaftanem z
koźlej skóry, całkiem niby jakaś potworna bryła galarety.
- Ja (niem. - tak), ja, pokaż nam te pirati - zaszydził.
Na to Darby uniósł się iście irlandzką zapalczywością, która
doskonale
zgadzała się z ognistorudą barwą jego skołtunionych włosów.
- Chciałbym być piratem i dostać cię w ręce, ty fasko masła! -
rozjuszył
się. - Ręczę, że stanąłbyś na belce (mowa tutaj o sposobie
zabijania jeńców
przez korsarzy: zawiązywano im oczy i kazano iść po belce
zawieszonej nad
burtą. aż wpadali w morze - przyp. tłum.).
Piotr ociężale wydobył z pochwy nóż myśliwski, złapał Darby'ego
za
płomienne kudły i mimo że ów się wyrywał, zaczął wykonywać takie
ruchy,
jakby go chciał oskalpować.
- Jeszeli mam stanąć na deska, to ci najpierw zedrę czupryna, ja
-
oznajmił.
- Nie próbowałbyś, gdybym był dorosły - fuknął Darby.
- Musiałbyś mieć tszy razy większy wzrost, szeby mnie pokonać,
Darby -
odrzekł Piotr spokojnie. - Lepiej poproś pana Ormeroda, szeby ci
pozwolił
iść ze mną do kraju Irokezów. Zrobilibyśmy z ciebie myślifca, ja!
To
lepiej, niż być korsaszem.
Darby zamyślił się rysując końcem buta koło na podłodze.
- Nie! - oświadczył na koniec. - Wolę być korsarzem. Nie znam
się wcale
na waszym lesie, ale morze... o, to ci życie dla mnie! To pewna,
że korsarz
zakosztuje więcej podróży i przygód aniżeli łowca, który nie
walczy z nikim
więcej, jak tylko z czerwonoskórymi i dziką zwierzyną. Nie, nie,
panie
Piotrze, ja się wybieram do piratów; mniejsza o to, jak rychło to
nastąpi.
- Długo jeszcze poczekasz, Darby! - odezwałem się. - Czy
wykonałeś
zlecenia, jakie ci dał mój ojciec?
- Wszystkie co do jednego.
- Doskonale! Wobec tego udaj się do komory, masz tam
rozgatunkować skóry
przyniesione przez Piotra. Nawet korsarz winien pracować.
Chłopak, patrzył spode łba, wymknął się z izby, ja zaś zwróciłem
się do
Piotra.
- Ojciec zechce pewno dowiedzieć się o poczcie, którą
przywieziono -
powiedziałem. - Czy chcesz iść ze mną do gubernatora? Rada
przyboczna
pewnie niebawem się rozejdzie, bo posiedzenie trwa od południa.
Piotr dźwignął i wyprostował swe ogromne cielsko. Zdumiałem się,
jak
zawsze po dłuższej niebytności tego człowieka, patrząc na jego
rozmiary.
Temu, kto go nie znał, wydawał się istną faską masła, jak przezwał
go
Darby. Ten widział w nim tylko kupę łojowatych, mięsistych kłębów,
kadłub,
podobny do baryły z wieprzowiną, oraz tłustą, opasłą, gładką gębę,
na
której drobne, ledwo zaznaczone rysy sprzeczały się pociesznie z
całą jego
tuszą. Małe oczki dobrodusznie przebłyskiwały spomiędzy
zasłaniających je
zwałów tłuszczu. Nos, maluchny przyszczepek, ledwie widniał nad
ustami,
które i mała dziecina mogłaby uznać za swoje.
Ale pod warstwami tego sadła kryły się mięśnie z kowanej stali,
on sam
zaś umiał się zdobyć na lamparcią zwinność. Na pograniczu nie było
człowieka, który wszedłszy mu w drogę, nawet gdy ów był bezbronny,
zdołałby
mu się wymknąć.
- Ja - rzekł po prostu - iciemy.
Postawił muszkiet w kącie i wyjął rożek z prochem tudzież worek
z kulami,
a ja tymczasem włożyłem kapelusz i płaszcz, gdyż powietrze było
jeszcze
mroźne, a ziemia przyprószona śniegiem. Weszliśmy na ulicę Perłową
i
podążyliśmy na zachód, ku placowi Hanowerskiemu; na samym końcu
tego placu
zdybałem ojca wraz z gubernatorem Clintonem i wicegubernatorem
Coldenem.
Ciepło mi się w sercu zrobiło, gdym zobaczył, jak ci panowie,
oraz
jeszcze kilku innych, wsłuchiwali się z uwagą w jego słowa.
Dawniej, w
czasie zamieszek roku 1745, nie brakło takich, którzy rzucali nań
oszczerstwa, ponieważ wiedziano, iż w młodości był jakobitą
(jakobitami
nazywano stronników wygnanego króla Jakuba Stuarta; o walce ich z
whigami
(stronnikami Jerzego Hanowerskiego) pisze R. L. Stevenson w
powieści
"Porwany za młodu" - przyp. tłum.), lecz przyjaciele ojca okazali
się
możniejsi od wrogów, przeto z radością myślę, że miał niemały mir
u swych
zwierzchników, którzy utrzymywali Nowy Jork w wierności względem
króla
Jerzego, choć wielu parło do tego, byśmy los swój narażali dla
pretendenta.
Spostrzegł mnie nadchodzącego z Piotrem i jął ruchem ręki
przyzywać nas
ku sobie. W tejże jednak chwili na wschodniej połaci bulwaru
powstał jakiś
niezwykły rwetes i ukazała się gromadka ludzi otaczających
szpakowatego,
rumianego wiarusa, którego błękitny kubrak, poplamiony wodą
morską, jak
również chwiejny chód świadczyły wyraźnie o zawodzie żeglarskim.
Posłyszałem wyraźnie jego chrapliwy głos huczący głośno po całym
bulwarze:
- Przemknąłem się zwinąwszy topżagle... (Topżagiel (topsel) -
najwyższy
trójkątny żagiel pomiędzy szczytem masztu a gaflem - drągiem
wspartym
ukośnie o maszt) na własne oczy, a jakże!... a kiedy przybyłem do
portu,
nie zastaję tam ani jednego okrętu królewskiego...
Mój ojciec przerwał mu:
- Co się stało, kapitanie Farraday? Czy mówisz, że cię ścigano?
Myślałem,
że jesteśmy w pokoju z całym światem.
Kapitan Farraday rozepchnął słuchaczy, którzy towarzyszyli mu
dotychczas,
i powlókł się na przełaj przez plac, rycząc w odpowiedzi takim
głosem, iż
sprzedawcy postawali w drzwiach swych sklepów, a niewiasty
wytknęły głowy
na piętrach:
- Ścigano?! Tak, byłem ścigany, panie Ormerod, przez... takiego
rakarza... najnikczemniejszego z rozbójników morskich, jacy tylko
urągają
władzy króla jegomości na...
Tu spostrzegł, kto stoi koło mego ojca. Zdjął kapelusz i ukłonił
się
nisko, z szacunkiem.
- Sługa waszej wysokości! Cześć wam, panie Colden! Ale nie cofnę
ani
słowa z tego, com powiedział, mimo że nie zauważyłem, kto stoi
koło mnie i
słyszy to wszystko. Ba, więcej by jeszcze należało powiedzieć, o
wiele
więcej! Ładna historia, jeżeli te łotry pojawiają się tu, na
północy, w
naszych portach!
Piotr Corlaer i ja przyłączyliśmy się do gromadki kupców
stojących koło
gubernatora, inni zaś ciekawscy podkradali się tak blisko, jak
tylko im
pozwalała własna śmiałość.
- Ale, moim zdaniem, trudno temu dać wiarę, kapitanie - odezwał
się
gubernator Clinton dość łaskawie. - Piraci? W tej szerokości
geograficznej?
Nie byliśmy napastowani od dłuższego czasu przez takich ptaszków.
Kapitan Farraday pokiwał głową z uporem.
- Wszystko to aż nadto prawdziwe, ręczę waszej wysokości, a
odkąd mamy
pokój, nie byliśmy też napastowani przez francuskich flibustierów
(flibustierowie - najemni korsarze w służbie jakiegoś państwa,
zwani też
kaprami. Od państwa, które ich najmowało, dostawali glejt, czyli
patent
upoważniający ich do rozbijania, brania w niewolę i rabowania
okrętów
nieprzyjacielskich - przyp. tłum.). Ale nadejdzie czas, że
wybuchnie znów
wojna z Francuzami, a wtedy statki kaperskie będą plądrowały cały
Ocean
Atlantycki, zarówno na północy, jak i południu. A jednocześnie
proszę was,
miłościwy panie, byście pamiętali, że piratów nigdy u nas nie
braknie; a do
tego są to zmyślne bestie, bo jeśli się przekonają, że ich
rzemiosłu nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin