24 Spraque de Camp Lyon - Conan Szermierz.pdf

(580 KB) Pobierz
Spraque de Camp Lyon - Conan Szermierz
Spraque de Camp Lyon - Conan Szermierz
L. SPRAGUE DE CAMP
LIN CARTER
BJÖRN NYBERG
CONAN SZERMIERZ
PRZEŁOśYŁ CEZARY FRĄC
TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE SWORDSMAN
LEGIONY ŚMIERCI
Conan, urodzony w posępnych i pochmurnych górach Cymmerii, jeszcze przed ukończeniem piętnastego
roku Ŝycia zdobył zasłuŜoną sławę wojownika, a opowieści o jego wyczynach rozbrzmiewały wokół ognisk
Rady. W tymŜe roku cymmeriańskie plemiona przerwały odwieczne waśnie i połączyły siły, by odeprzeć
aquiłońskich najeźdźców, którzy zbudowali nadgraniczną twierdzę Venarium i zaczęli kolonizować
południowe obszary Cymmerii. śądne krwi hordy górali spłynęły z północnych wzgórz, wzięły szturmem
twierdzę i wypędziły Aquilończyków za dawną granicę. Conan był jednym z wyjących, opętanych bitewnym
szałem wojowników. Wówczas, pod Venarium, był ledwo wyrostkiem i choć jego budowa daleko odbiegała
od potęŜnej postury, jaką miał się szczycić w późniejszych latach, juŜ mierzył sobie sześć stóp i waŜył sto
osiemdziesiąt funtów. Był czujny i zwinny jak urodzony człowiek lasu oraz twardy jak mieszkaniec gór. Po
ojcu kowalu odziedziczył siłę, która wraz ze zręcznością w posługiwaniu się noŜem, toporem i mieczem
czyniła zeń strasznego przeciwnika.
Po splądrowaniu aquilońskiej twierdzy Conan wraca do swego plemienia. Gnany młodzieńczymi tęsknotami
i ciekawością świata, lecz krępowany rodową tradycją, wplątuje się w plemienną waśń i w końcu bez Ŝalu
opuszcza rodzinną wioskę. Przyłącza się do bandy Aesirów i bierze udział w najazdach na Vanirów i
Hyperborejczyków. Niektóre z hyperborejskich cytadel znajdują się w rękach budzących powszechną grozę
czarowników. Właśnie na jedną z tych warowni ruszają Aesirowie.
1. KREW NA ŚNIEGU
Jeleń zatrzymał się na brzegu strumienia i podniósł łeb, wdychając mroźne powietrze. Krople wody
skapujące z jego oszronionego pyska wyglądały niczym kryształowe paciorki. Słońce błyszczało na
kasztanowej skórze i migotało w rosochach rozgałęzionego poroŜa.
Cichy dźwięk, który zaniepokoił zwierzę, nie powtórzył się, więc jeleń schylił łeb, by napić się wody
szemrzącej wśród połamanego lodu.
Po drugiej stronie strumienia brzeg pokryty był gładką warstwą świeŜego śniegu. Pod ciemnymi gałęziami
sosen rosły gęste, bezlistne zarośla. Z mrocznego lasu dobiegał jedynie plusk kropel topniejącego śniegu.
Między czubkami drzew widać było szare jak ołów niebo.
Z gąszczu wyleciał rzucony z zabójczą precyzją oszczep. Długie drzewce utkwiło za łopatką jelenia. Zwierzę
podskoczyło, zachwiało się, kaszlnęło krwią i upadło. Przez chwilę leŜało na boku, kopiąc śnieg i szamocąc
się w daremnej próbie powstania. Potem ślepia jelenia zeszkliły się, głowa opadła bezwiednie, a kopyta
znieruchomiały. Krew, zmieszana z pianą, skapywała ze szczęki, plamiąc szkarłatem dziewiczy śnieg.
Dwaj męŜczyźni, którzy wyłonili się spomiędzy drzew, badawczo rozejrzeli się po zaśnieŜonej okolicy.
Masywniejszy i starszy, najwyraźniej przywódca, był olbrzymem o zwalistych barkach i długich, potęŜnie
umięśnionych rękach. Muskuły ogromnej klatki piersiowej i ramion pęczniały pod futrzaną opończą i bluzą z
szorstkiej wełny. Prócz tego miał na sobie szeroki pas ze złotą sprzączką oraz kaptur z wilczego futra, który
przysłaniał mu twarz. Gdy zrzucił go, by się rozejrzeć, w słońcu zajaśniały złociste, lekko upstrzone siwizną
włosy. Szerokie policzki i toporną szczękę porastała krótka, byle jak przycięta broda tej samej barwy. Kolor
włosów, jasna karnacja, rumiane policzki oraz śmiałe, niebieskie oczy wskazywały, Ŝe jest Aesirem.
Towarzyszący mu młodzieniec róŜnił się od niego pod wieloma względami. Był zadziwiająco wysoki i
krzepki jak na swój wiek Miał proste, gęste, czarne włosy przycięte nad czołem, a skóra jego posępnego
oblicza była albo naturalnie śniada, albo głęboko opalona. Oczy, ukryte pod gęstymi czarnymi brwiami, były
błękitne jak te u towarzyszącego mu olbrzyma. Jednak podczas gdy w oczach złotowłosego wojownika
błyszczała radość z polowania, oczy młodzieńca jarzyły się niczym ślepia dzikiego i głodnego drapieŜnika. W
przeciwieństwie do starszego towarzysza, młodzieniec nie nosił brody, chociaŜ kwadratową szczękę ocieniał
ciemny, kilkudniowy zarost.
Brodacz nazywał się Njal i był jarlem, czyli wodzem Aesirów, a zarazem hersztem znanej i cieszącej się złą
sławą bandy grasującej na granicy między Asgardem a Hyperboreją. Młodzieniec imieniem Conan był
zbiegiem z urwistych, pochmurnych gór Cymmerii.
MęŜczyźni zeszli niŜej i przebrnęli przez lodowaty strumień do miejsca, w którym na skrwawionym śniegu
leŜał ich łup. Jeleń waŜył prawie tyle samo co oni, a rozgałęzione rogi sprawiały, Ŝe był zbyt nieporęczny, by
Strona 1
Spraque de Camp Lyon - Conan Szermierz
zanieść go do obozu. Dlatego teŜ Njal schylił się i za pomocą długiego noŜa szybko rozciął mu brzuch,
wypatroszył, zdarł skórę i oddzielił łopatki, comber i Ŝebra od reszty. Młodzieniec w tym czasie bacznie
obserwował okolicę.
— Wykop dół, chłopcze, i to głęboki — burknął na koniec wódz.
Młodzieniec zdjął z pleców topór o długim stylisku i zaczął rąbać zamarznięty stok. Nim Njal skończył
ćwiartować mięso, Conan wyrył dół dostatecznie duŜy, by ukryć w nim zbędne resztki. Podczas gdy brodacz
płukał skrwawione połcie dziczyzny w strumieniu, młodzieniec zagrzebał łeb, jelita oraz szkarłatny śnieg i ubił
poruszoną ziemię. Potem rozwiązał futrzaną szubę i zamiótł nią śnieg, zacierając ślady swych poczynań.
Njal zawinął mięso w świeŜo zdartą skórę i związał całość sznurem, który zabrał specjalnie w tym celu.
Conan ściął młode drzewko, ogołocił je z gałęzi i skrócił. Njal przywiązał worek na środku drąga, którego
końce obaj zarzucili sobie na ramiona. Ciągnąc za sobą płaszcz Conana, by zatrzeć odciski stóp, wspięli się
na zbocze i wrócili do lasu.
Rosnące na hyperborejskim pograniczu sosny były wysokie, grube i ciemne. W miejscach, gdzie
wiatrołomy pozwalały spojrzeć w dal, roztaczał się widok na ciągnące się w nieskończoność pagórki
porośnięte ośnieŜonymi sosnami. W mrocznych ostępach wyły wilki, a w górze unosiły się bezszelestnie
wielkie, białe sowy.
Dwaj dobrze uzbrojeni myśliwi nie bali się miejscowych stworzeń. Tylko raz z szacunkiem ustąpili z drogi,
gdy przed nimi pojawił się niedźwiedź. Jak duchy przemykali między ponurymi drzewami. Obaj byli
urodzonymi ludźmi puszczy, nie czynili więc hałasu i pozostawiali niewiele śladów. Nawet suche krzaki nie
szeleściły, gdy torowali sobie przez nie drogę.
Obóz Aesirów był tak dobrze ukryty, Ŝe pierwszą oznaką jego istnienia okazał się dopiero cichy pomruk
głosów wokół małego ogniska. Podstarzały straŜnik, którego loki stały się juŜ srebrne, wyszedł zza drzewa i
przywitał powracających. Jedno oko wojownika było jasne i bystre, w miejscu zaś drugiego znajdował się
pusty oczodół zakryty skórzaną łatką. Był to Gorm, skald Aesirów. Na jego zgarbionych plecach, w worku ze
skóry jelenia spała harfa.
— Są jakieś wieści od Egila? — zapytał wódz zdejmując drąg z ramienia i gestem nakazując jednemu z
obecnych, by zabrał worek z mięsem.
— Ani słowa, jarlu — rzekł ponuro jednooki. — To mi się nie podoba — poruszył się niespokojnie, jak
zwierz wyczuwający niebezpieczeństwo.
Njal wymienił spojrzenia z milczącym Conanem. Dwa dni wcześniej, w czasie bezksięŜycowej nocy z obozu
wymknęła się grupa zwiadowców, którzy mieli za zadanie dotrzeć do wielkiego zamku Haloga i zbadać jego
okolicę. Zamek leŜał niedaleko za wzgórzami, które obrzeŜały horyzont od południowego wschodu.
Trzydziestu doświadczonych wojowników, prowadzonych przez Egila, miało przetrzeć drogę i zbadać
fortyfikacje hyperborejskiej warowni. Conan, nie pytany, zuchwale wypowiedział się przeciwko tym zamiarom.
Stwierdził, Ŝe tak duŜy podział sił pod bokiem wroga jest nierozsądny i zbyt ryzykowny. Njal w odpowiedzi
zrugał go wtedy i kazał mu trzymać język za zębami.
Posłańcy od Egila powinni byli przybyć wiele godzin temu. Brak wieści budził obawy w sercu Njala, który
Ŝałował teraz, Ŝe nie posłuchał ostrzeŜenia młodego Cymmerianina. Porywcze zachowanie Njala i pośpiech, z
jakim poprowadził swoich ludzi przez dzicz do hyperborejskiej granicy, nie były bezpodstawne. Dwa tygodnie
wcześniej hyperborejscy łowcy niewolników z czerwonymi znakami rodu Haloga na czarnych płaszczach
uprowadzili jego jedyną córkę, Rann. Jarl, dumając nad nieznanym losem swego dziecka i ludzi wysłanych na
zwiad, zdusił ogarniające go drŜenie. Czarownicy posępnej Hyperborei słynęli daleko i szeroko ze swej
niesamowitej biegłości w sztukach tajemnych, okrutna zaś królowa Halogi wzbudzała strach większy niŜ
czarna śmierć. Njal walcząc z chłodem, który lodowatymi szponami ściskał jego serce, odwrócił się do
Gorma skalda.
— Dopilnuj, by szybko przyrządzono mięsiwo — rozkazał. — Nie moŜemy ryzykować dymu otwartego
ognia, więc niech się piecze na węglach. I niech ludzie jedzą szybko. Ruszamy o zmroku.
2. OPRAWCY
Wojownicy z Asgardu przez całą noc, bezgłośnie niczym wataha wilków, brnęli jeden za drugim przez
ośnieŜone wzgórza osnute lepką mgłą. Z początku na niebie połyskiwały gwiazdy, ale w miarę upływu czasu
zimne opary zgasiły ich lekkie, jakby zamroŜone migotanie. Kiedy w końcu wzeszedł księŜyc, wilgotna mgła
przyćmiła jego blask tak, Ŝe wyglądał na niebie jak perłowa plama. Mimo iŜ gęsty mrok zasnuwał tę jałową,
bagnistą i słabo zaludnioną krainę, wojownicy wykorzystywali najmniejszą nierówność terenu, kaŜdy bezlistny
krzak oraz kaŜdą łatę cienia, by wtopić się w otoczenie. Zamek Haloga był bowiem potęŜną i dobrze
strzeŜoną fortecą. Njal zaś, choć zdesperowany i Ŝądny zemsty, w głębi serca wiedział, Ŝe jedyną nadzieję na
zwycięstwo daje tylko atak z zaskoczenia.
KsięŜyc i mgła zniknęły, gdy dotarli do Halogi. Zamek stał na niewysokim wzniesieniu na skraju płytkiej,
nieckowatej doliny. PotęŜne mury z czarnego kamienia zwieńczone były blankami, a po obu stronach jedynej,
cięŜkiej bramy wznosiły się potęŜne przypory. W wieŜach znajdowało się kilka wysoko osadzonych okien,
Strona 2
Spraque de Camp Lyon - Conan Szermierz
jednolitą zaś płaszczyznę megalitycznych murów urozmaicały jedynie wąskie strzelnice.
Njal wiedział, Ŝe wzięcie zamczyska szturmem nie będzie łatwe. Poza tym niepokoiło go jeszcze jedno.
Gdzie byli ludzie, których wysłał na zwiady? Nawet idący przodem bystroocy tropiciele nie znaleźli ani śladu.
Niedawno spadły śnieg skutecznie zatarł wszelkie tropy.
— Czy mamy wedrzeć się na mury, jarlu? — zapytał jeden z wojowników — banita, który uciekł do nich z
Vanaheimu.
— Nie, nadchodzi świt, niech będzie przeklęty! — warknął wódz. — Musimy czekać do nocy albo prosić
bogów, by sprawili, aby te białowłose diabły stały się nieostroŜne i podniosły kratę w bramie. Powiedz
ludziom, by spali tam, gdzie który stoi, i niech nasypią śniegu na futra, tak by nikt ich nie zobaczył. Zawiadom
Throra śelazną Rękę, Ŝe jego ludzie pierwsi obejmą wartę.
Njal połoŜył się, owinął futrem i zamknął oczy. Ale sen długo nie chciał nadejść. Kiedy wreszcie nadszedł,
mroczne, chichoczące okropieństwa przemieniły go w koszmar.
Conan wcale nie spał. Targały nim niespokojne przeczucia, ponadto nadal czuł się uraŜony, Ŝe Njal
zlekcewaŜył jego radę. Jako wygnaniec z rodzinnego kraju, był obcy wśród aesirskich rozbójników i
wywalczenie swego miejsca w bandzie kosztowało go niemało wysiłku. Twardzi synowie Północy potrafili
jednak docenić jego umiejętność znoszenia niedostatku bez skarg. Z kolei liczne bijatyki nauczyły ich
szacunku dla cięŜkich pięści Cymmerianina. Mimo młodego wieku Conan walczył z zawziętością
zapędzonego w kąt dzikiego kota i jedynie kilku ludzi siłą mogło odciągnąć go od powalonego przeciwnika.
Ale zapalczywemu Cymmerianinowi to nie wystarczało. Pragnął zdobyć uznanie starszych dokonując
jakiegoś śmiałego czynu.
Conan bacznie przyjrzał się oknom twierdzy. Umieszczono je zbyt wysoko, by moŜna było ich dosięgnąć, a
wspięcie się po murze bez drabiny wykraczało poza ludzkie umiejętności. Młodzieniec w swoim rodzinnym
kraju pokonał wiele stromych urwisk, lecz tam przynajmniej mógł znaleźć choć minimalne oparcie dla palców
rąk i stóp. Niestety, kamienie składające się na mury zamku Haloga były dobrze dopasowane i wygładzone
niczym szkło, co uniemoŜliwiało wspinaczkę wszystkim stworzeniom większym od pająka.
JednakŜe wąskie strzelnice były osadzone niŜej i tym samym wydawały się łatwiej dostępne. Te najniŜsze
znajdowały się na wysokości nieco większej od sumy wzrostu trzech ludzi. Oczywiście dla rosłego wojownika
były zbyt wąskie, ale czy równieŜ dla młodego i wciąŜ jeszcze szczupłego Conana?
Kiedy nadszedł świt, w obozie brakowało jednego człowieka — młodego cymmeriańskiego banity, Conana.
Njal miał daleko waŜniejsze sprawy na głowie i stąd mało czasu na zastanawianie się nad losem ponurego
młodzieńca, którego najwyraźniej obleciał tchórz.
Gdy świt rozjaśnił puste niebo i rozproszył wilgotną mgłę, która niczym całun spowijała ten przeklęty kraj,
jarl na własne oczy zobaczył powód, dla którego nie otrzymał Ŝadnych wieści od ludzi wysłanych na zwiad.
Wszyscy wisieli na blankach i jeszcze Ŝyli. Tańczyli w śmiertelnych podrygach na końcach trzydziestu lin.
Njal wytrzeszczył oczy, a potem klął, dopóki nie zachrypł. W bezsilnej złości zaciskał pięści, aŜ paznokcie
poraniły stwardniałe dłonie. ChociaŜ czuł się chory do głębi duszy, nie mógł oderwać oczu od strasznego
widowiska.
Wiecznie młoda królowa Halogi — Vammatar Okrutna, stała na murze jasna jak sam poranek. Miała
długie, prawie białe włosy i krągłe piersi, które kusząco napinały tkaninę cięŜkiej, białej szaty. Na pełnych,
czerwonych ustach królowej igrał leniwy, rozmarzony uśmiech. Towarzyszący jej ludzie, rodowici
Hyperborejczycy, byli chudzi, długonodzy, mieli blade oczy i bezbarwne, jedwabiste włosy. Oszaleli z gniewu i
przeraŜenia Aesirowie patrzyli, jak ludzie z oddziału Egila umierają powoli, wbici na haki i krojeni
zakrzywionymi noŜami. Skrwawione, poszarpane strzępy ludzkie, które dwa dni wcześniej były silnymi,
rosłymi wojownikami, jęczały, wyły i szamotały się daremnie. Wojowie mieli konać jeszcze przez wiele godzin.
Njal patrzył gryząc usta. Z kaŜdą mijającą godziną przybywały mu lata. Nic nie mógł zrobić! Byłoby
szaleństwem rzucić na wysokie mury oddział wojowników uzbrojonych jedynie w broń ręczną. Gdyby miał
wielką, dobrze wyposaŜoną armię, zdolną do wielomiesięcznego oblęŜenia, mógłby zaatakować bramę
taranami i pociskami z katapult. Mógłby wykopać pod murami tunele albo podtoczyć wieŜe oblęŜnicze i z ich
szczytów wedrzeć się do zamku. Mógłby teŜ otoczyć szczelnie warownię i czekać, aŜ głód zwycięŜy
obrońców. Nie mając jednak wielkiej armii, jarl potrzebował przynajmniej drabin długich na wysokość muru
oraz łuczników i procarzy, którzy w czasie szturmu trzymaliby obrońców w szachu. Przede wszystkim jednak
potrzebował zaskoczenia.
Zaskoczenie, na jakie liczył Njal, zostało bezpowrotnie zaprzepaszczone. Czarownicy słuŜący Vammatar
Okrutnej musieli dzięki swym nieziemskim sztukom dostrzec zbliŜających się Aesirów. Złowieszcze legendy
okazały się prawdą. Potwierdzały je szkarłatne dowody wiszące na tle czarnych kamieni. W zamku Haloga
przez cały czas wiedziano, Ŝe Aesirowie tu są i teraz nawet rozmiłowani w pomście bogowie północnych krain
nie mogli im pomóc.
Raptem z wysokich okien twierdzy buchnęły pióropusze czarnego dymu i oprawcy, krzycząc ze zdumienia,
zbiegli z murów. Ich czarne szaty łopotały w powietrzu niczym krucze skrzydła. Ospały, koci uśmiech zniknął
Strona 3
Spraque de Camp Lyon - Conan Szermierz
z miękkich ust królowej Halogi. W sercu Njala z Asgardu zatlił się drŜący płomyk nadziei.
3. CIEŃ ZEMSTY
Wspinaczka nie była ani łatwiejsza, ani trudniejsza, niŜ Conan się spodziewał. Za piętnastą czy szesnastą
próbą pętla liny zacisnęła się wreszcie na łbie wykutego w kamieniu smoka.
Kiedy dotarł na poziom strzelnicy, oplótł sznur nogami i zaczął kołysać się niczym dziecko na huśtawce.
Przerzucając cięŜar ciała z jednej strony na drugą, stopniowo zwiększał wychylenie. Rozhuśtywał się coraz
bardziej, aŜ wreszcie przy maksymalnym wychylę w prawo dosięgnął otworu strzelniczego.
Złapał się kamieni. Trzymając linę ręką, wsunął do otworu jedną, a potem drugą nogę. Powoli i ostroŜnie
przemieścił cięŜar ciała, aŜ w końcu usiadł pewnie na parapecie. Nadal trzymał linę, poniewaŜ pamiętał, Ŝe
jeśli ją puści, sznur odsunie się i zawiśnie poza jego zasięgiem, co uniemoŜliwi mu odwrót.
Strzelnica była zbyt wąska, by Conan mógł prześliznąć się w obecnej pozycji. Jego szczupłe biodra
zaklinowały się w otworze, którego boki były wycięte na zewnątrz, by zapewnić obrońcom jak najszersze pole
raŜenia. Cymmerianin przekręcił się więc i bokiem wsunął w szczelinę biodra i brzuch. Kiedy jednak ramiona i
klatka piersiowa dotarły do najwęŜszego miejsca strzelnicy, wejście uniemoŜliwiła wełniana tunika zwinięta
pod pachami. Conan przez chwilę miał wraŜenie, Ŝe utknął na zawsze w kamiennej pułapce. Pomyślał, Ŝe
jeśli straŜnicy znajdą go zaklinowanego w strzelnicy, to wyjdzie na kompletnego głupca. Gdyby zaś nie został
odkryty, czekałaby go powolna śmierć z głodu i pragnienia, a później jego ciało stałoby się Ŝerem dla kruków.
W końcu otrząsnął się z przygnębiających myśli i doszedł do wniosku, Ŝe jeśli całkowicie wypuści powietrze
z płuc, to zdoła się przecisnąć. Odetchnął głęboko kilka razy, jakby przygotowując się do nurkowania, zrobił
wydech i z całej siły wepchnął się w szczelinę. Wierzgające stopy namacały twardą powierzchnię, na której
mógł się wesprzeć. Odwrócił głowę, przepełzł na drugą stronę i straciwszy równowagę upadł na drewnianą
podłogę. Oszołomiony puścił linę, która niczym wąŜ zaczęła umykać przez otwór. Złapał ją na chwilę przed
tym, nim zniknęła bezpowrotnie. Conan rozejrzał się po małej, okrągłej komorze. W mroku dojrzał toporny
stołek stojący tu dla wygody łucznika. Przysunął go bliŜej otworu i przywiązał do niego linę, tak by cięŜkie
drewno słuŜyło jako kotwica. Potem z westchnieniem przeciągnął się i rozprostował zdrętwiałe mięśnie.
Stwierdził, Ŝe na kamieniach muru musiał zostawić kilka kawałków własnej skóry.
Po drugiej stronie komory, naprzeciwko strzelnicy, czerniło się sklepione wejście. Conan wyciągnął z
pochwy długi nóŜ i zbliŜył się doń ostroŜnie. Za nim znajdowały się, wiodące w górę, spiralne schody. W
oddali, osadzona w Ŝelaznym uchwycie pochodnia rozpraszała nieco ciemność.
Krok po kroku, przywierając do ścian, Conan przemierzał liczne korytarze. DąŜył ku sercu twierdzy, gdzie
jak sądził, trzymano jeńców. Słońce wzeszło juŜ dawno, ale przez wąskie strzelnice i okna sączyło się
niewiele światła. Z zewnątrz dochodziły stłumione krzyki, które powiedziały cymmeriańskiemu młodzieńcowi,
czym zajęci są czarownicy na blankach.
W korytarzu oświetlonym przez nieliczne pochodnie Conan natknął się wreszcie na wrogów. Było to dwóch
Hyperborejczyków strzegących jakiejś celi. Ich wygląd świadczył dobitnie, Ŝe wszystkie zasłyszane opowieści
są prawdziwe. Conan znał Cymmerianów, widywał Gunderlandczyków, Aquilończyków, Aesirów i Vanirów,
ale nigdy wcześniej nie widział z bliska Hyperborejczyków. Ten widok zmroził mu krew w Ŝyłach.
Wyglądali niczym diabły z wiecznie ciemnego piekła. Mieli pociągłe, blade jak pleśń twarze, bezduszne,
bursztynowe oczy oraz włosy przypominające spłowiały len. Ich chude ciała odziane były w czerń, a na
piersiach widniały czerwone herby Halogi. Conan pomyślał, Ŝe znaki te są krwawymi dowodami na to, iŜ
Hyperborejczycy nie mają serc, które zostały wydarte z piersi, pozostawiając po sobie jedynie szkarłatne
plamy. Przesądny młodzieniec prawie uwierzył w staroŜytne legendy głoszące, Ŝe są oni trupami oŜywionymi
przez demony.
JednakŜe Hyperborejczycy mieli serca, a zranieni krwawili. MoŜna było ich równieŜ zabić, co odkrył,
rzucając się na nich w wąskim korytarzu. Pierwszy straŜnik pisnął i upadł poraŜony szybkim i silnym jak
uderzenie pioruna atakiem Conana. Krew z przebitej piersi zalała złowrogi znak.
Drugi straŜnik wytrzeszczył na Cymmerianina pozbawione wyrazu oczy. Przez chwilę stał jak wrośnięty w
ziemię, po czym sięgnął po miecz. Nim dotknął rękojeści, nóŜ Conana, szybki i celny niczym język Ŝmii, ciął
go po gardle. PoniŜej bladych i cienkich ust straŜnika pojawił się bezlitosny, czerwony uśmiech.
Conan zabrał broń pokonanych i wciągnął ciała do sąsiedniej, pustej celi. Potem przez otwór w masywnych
drzwiach zajrzał do małego pomieszczenia, którego pilnowali obaj Hyperborejczycy.
Na środku celi, czekając na swe przeznaczenie, stała dumnie wyprostowana dziewczyna o jasnej jak mleko
skórze, czystych, błękitnych oczach i długich, gładkich włosach barwy pszenicy zalanej słońcem. ChociaŜ
wysokie piersi unosiły się i opadały niespokojnie, w jej oczach nie było strachu.
— Kim jesteś? — zapytała.
— Conan Cymmerianin, członek bandy twego ojca — odparł spiesznie młodzieniec w jej języku. — O ile
jesteś córką Njala.
Dziewczyna hardo podniosła głowę.
— Jestem Rann Njalsdatter.
Strona 4
Spraque de Camp Lyon - Conan Szermierz
— To dobrze — mruknął Conan wsuwając w zamek klucz zabrany martwemu straŜnikowi. — Przyszedłem
po ciebie.
— Sam? — Jej oczy rozszerzyły się z niedowierzania.
Conan przytaknął. Złapał dziewczynę za rękę i wyprowadził na korytarz. Tu dał jej jeden ze zdobycznych
mieczy. Potem wysunął ostrze przed siebie i ciągnąc Rann za sobą, ostroŜnie ruszył w powrotną drogę.
Skradał się bezgłośnie i czujnie niczym leśny drapieŜnik. Bez przerwy omiatał wzrokiem ściany i osadzone
w nich drzwi. W migocącym blasku pochodni jego oczy płonęły niby ślepia nieposkromionego drapieŜcy.
Conan wiedział, Ŝe w kaŜdej chwili mogą zostać wykryci, z pewnością bowiem nie wszyscy mieszkańcy
zamku byli na blankach wraz z oprawcami. W głębi pierwotnego serca młodzieniec wznosił milczące modły
do Croma, nie znającego litości boga swej chmurnej ojczyzny. Nie śmiał go prosić o pomoc. Pragnął tylko, by
Crom nie przeszkodził im niezauwaŜalnie dotrzeć do strzelnicy, w której znajdowała się lina.
Młody Cymmerianin niczym bezcielesny cień przemykał mrocznymi korytarzami, a za nim podąŜała cicha
jak kot Rann. Pochodnie migotały i strzelały iskrami w Ŝelaznych uchwytach. Ciemne przerwy między
rozchwianymi światłami były przepojone czystą grozą.
Nie napotkali nikogo, a jednak Conanem targał coraz większy niepokój. Prawda, Ŝe szczęście na razie im
dopisywało, ale mogło się to skończyć w kaŜdej chwili. JeŜeli natkną się na dwóch czy trzech
Hyperborejczyków, być moŜe zdoła pokonać ich z pomocą Rann. Kobiety Aesirów nie były wypieszczonymi
laleczkami. W razie potrzeby potrafiły dowieść, iŜ są zręcznymi i dzielnymi wojowniczkami. Często stawały
ramię przy ramieniu ze swoimi męŜczyznami, a kiedy dochodziło do bitwy, walczyły z zaciekłością rannych
tygrysie.
Lecz co się stanie, jeŜeli napotkają sześciu czy dwunastu wrogów? Conan był młody, ale doskonale zdawał
sobie sprawę, Ŝe Ŝaden śmiertelnik, niewaŜne jak zręczny, nie zdoła pokonać przeciwników atakujących ze
wszystkich stron. Ponadto wiedział, Ŝe w czasie, gdy oni będą bronić się w tych ciemnych korytarzach,
wrzawa postawi na nogi całą załogę zamku.
Musiał zrobić coś, co odwróciłoby uwagę mieszkańców warowni. Jedna z mijanych pochodni podsunęła mu
pewien pomysł. Conan rozejrzał się bystro. Mury zamku były z kamienia, lecz podłogi i podtrzymujące je belki
wykonano z drewna. Po posępnej twarzy Cymmerianina przemknął okrutny uśmiech.
Postanowił znaleźć magazyn smoły i łuczyw, który powinien być gdzieś niedaleko. Przemykając korytarzami
zaglądał do pomieszczeń, do których drzwi były otwarte. Pierwsze było puste. W kolejnym stały jedynie dwa
łóŜka. Trzecie okazało się rupieciarnią pełną połamanej i zniszczonej broni oraz innych metalowych
przedmiotów czekających na naprawę.
Drzwi do następnego pokoju były lekko uchylone. Między nimi a framugą widniała wąska, czarna szczelina.
Conan pchnął je i drzwi otworzyły się z cichym poskrzypywaniem. Cymmerianin cofnął się spiesznie. W
komorze było łóŜko, na którym spał jakiś starzec. Obok na stołku stało kilka flakoników. Conan domyślił się,
Ŝe zawierają lekarstwa dla chorego. Zostawił pochrapującego człowieka i ruszył dalej.
Następne pomieszczenie okazało się poszukiwanym magazynem. Gdy Conan zaglądał do środka, do jego
uszu dotarł łoskot kroków i gniewne głosy. Warknął i wykrzywiając drapieŜnie usta, niecierpliwie skinął na
Rann.
— Do środka! — wydyszał.
Wśliznęli się do komory i Conan zamknął drzwi. W pomieszczeniu nie było okien. Czekali w całkowitej
ciemności, wsłuchując się w głosy zbliŜających się Hyperborejczyków. Wkrótce kłócący się w swym
gardłowym języku męŜczyźni minęli drzwi i ich kroki ucichły w dali.
Kiedy znów zapadła cisza, Conan odetchnął głęboko. Wznosząc wysoko hyperborejski miecz, uchylił
leciutko drzwi, a gdy ujrzał jedynie pusty korytarz, otworzył je na ościeŜ. We wpadającym do środka świetle
obejrzał zawartość komory. Znajdował się tu stos zapasowych pochodni, beczka smoły, a w rogu piętrzyły się
snopy słomy do wyściełania cel.
Conan rozrzucił słomę, wylał na nią smołę i rozsypał łuczywa. Wyskoczył na korytarz, porwał najbliŜszą
pochodnię i cisnął ją na łatwopalną masę, która teraz pokrywała całą podłogę magazynu. Płomienie łakomie
wŜarły się w słomę. Natychmiast buchnęły kłęby czarnego, gryzącego dymu.
Conan, zanosząc się kaszlem, złapał Rann za rękę i pognał w dół kręconych schodów. Wpadli do komory,
przez którą młody barbarzyńca dostał się do zamku. Conan nie miał pojęcia, ile czasu upłynie, nim
Hyperborejczycy odkryją, Ŝe zamek płonie, ale był przekonany, Ŝe poŜar zaprzątnie ich uwagę na czas, gdy
on i dziewczyna będą przeciskać się przez strzelnicę i zsuwać po linie na bezpieczny, zamarznięty grunt.
4. POŚCIG
Jarl Njal ryczał jak ranny Ŝubr i zataczał się ze śmiechu, ściskając w ramionach zalaną łzami córkę. Lecz
choć prawie oszalał z radości, znalazł chwilę, by spojrzeć na Conana i obdarzyć młodzieńca przyjacielskim
kuksańcem, który większość męŜczyzn zwaliłby z nóg.
Gdy pod osłoną ośnieŜonych sosen śpieszyli do Asgardu, Cymmerianin w skąpych słowach opisał swoją
przygodę. Ale słowa nie były potrzebne. Za nimi w niebo bił czarny słup dymu, a trzask zawalających się
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin