TOM I - TAJNI AGENCI CZASU.doc

(809 KB) Pobierz
ANDRE NORTON

     ANDRE NORTON

     

     

  TAJNI  AGENCI 

  CZASU

    

       TOM I CYKLU ROSS MURDOCK

    

 

    

l

      

       Komuś, kto by zajrzał przypadkiem do izby zatrzymań, siedzący tam młody człowiek nie wydałby się zbyt groźny. Wzrostem wprawdzie przewyższał nieco przeciętnego mężczyznę, ale nie na tyle, by zwracało to uwagę. Brązowe włosy były obcięte krótko, a niemal chłopięca twarz nie wyróżniała się żadnymi szczególnymi cechami... no, chyba że ktoś spojrzałby w jasnoszare oczy i uchwycił ten szczególny chłód bijący z ich głębi.

       Jego ubiór również charakteryzował się prostotą. Ktoś tak ubrany mógł z łatwością roztopić się w tłumie ludzi przemierzających labirynty ulic miasta końca dwudziestego stulecia.

       Ale pod mimikrą, niezbędną do przeżycia w środowisku, które zawsze uznawał za wrogie, kryła się prawdziwa osobowość Murdocka - kipiąca energią i czasem ledwie kontrolowaną agresją.

       Więzień doskonale zdawał sobie sprawę, że jest uważnie obserwowany przez strażnika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazał, że zauważa jego obecność. Czy ten podstarzały gliniarz oczekuje jakiejś reakcji? No więc, nic z tego.

       Tym razem prawo mocno pochwyciło Rossa w swoje ciężkie łapy. Ciekawe, dlaczego jeszcze się z nim cackają? Czemu miało służyć to pranie mózgu dzisiejszego ranka? Ross Murdock został zepchnięty do defensywy, a bardzo tego nie lubił. Musiał mocno wysilać swój bystry umysł, by ominąć rafy czające się między podstępnymi pytaniami śledczego, i wciąż jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwał odległe wrażenie strachu, jaki był wówczas jego udziałem.

       Drzwi izby zatrzymań otworzyły się gwałtownie. Ross opanował odruchową chęć zwrócenia głowy w tamtym kierunku. Usłyszał tylko kaszlnięcie strażnika -jakby ten chciał rozruszać struny głosowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego rozkazujący głos:

       - Wstawaj Murdock! Sędzia chce cię widzieć!

       Ross podniósł się niespiesznie, chociaż tylko siłą woli kontrolował odruchy wszystkich mięśni. Jakiekolwiek próby oporu czy dyskusja z tym gliną nie miały teraz sensu. Lepiej zachowywać się jak mały niegrzeczny, chłopiec, który właśnie zrozumiał swe błędy. Taka uległość często okazywała się korzystna. Ross nieraz już miał okazję się o tym przekonać.

       Przeszedł do sąsiedniego pokoju i z niepewnym uśmiechem na twarzy stanął przed mężczyzną, który siedział za sporym biurkiem. Czekał, aż ten przemówi doń pierwszy. Sędzia Ord Rawie. Co za niefart, że akurat Krzywy Nos musiał dostać jego sprawę. Będzie musiał wysłuchać długiego kazania, które wygłosi ten starzec. I tak niewiele zostanie mu w głowie...

       - Masz nieźle zababraną kartotekę, młodzieńcze...

       Ross wyraźnie posmutniał i nieco się przygarbił. Tylko jego zimne oczy spod wpół przymkniętych powiek wciąż bystro błyszczały.

       - Tak, proszę pana - rzekł cicho, starając się wypowiedzieć te słowa lekko drżącym głosem.

       Nagle jego zachwyt własną wysublimowaną grą aktorską prysnął jak bańka mydlana. Sędzia Rawl nie był sam w pokoju. Ten cholerny śledczy wciąż tu siedział i przyglądał się Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka.

       - Taa, bardzo zababraną jak na zaledwie kilka lat działalności... - Krzywy Nos też patrzył wprost na Rossa, ale na szczęście jego wzrok nie był nawet w połowie tak napawający strachem. - Powinieneś zostać skierowany do Służby Resocjalizacyjnej...

       Ross poczuł nagle jakiś ciężar w żołądku. Słyszał już o tym nowym projekcie systemu penitencjarnego, a to, co słyszał, nie było miłe. Drugi raz, odkąd wszedł do tego pokoju, jego pewność siebie została poważnie zachwiana. Ale potem pojawiła się iskierka nadziei.

       - Upoważniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, Murdock. Czego zresztą, biorąc pod uwagę twoją kartotekę, nie aprobuję w najmniejszym stopniu.

       Ross poczuł, że strach ustępuje. Jeśli propozycja nie podobała się sędziemu, musiała być korzystna dla niego, a nie zwykł marnować okazji.

      

       - Istnieje pewien projekt rządowy, który będzie realizowany przez ochotników. Zdaje mi się, że zdałeś pomyślnie wstępne testy. Jeśli się zgłosisz, okres spędzony na realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz więc szansę przydać się na coś ojczyźnie, której do tej pory przynosiłeś wyłącznie wstyd...

       - A jeśli odmówię, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir?

       - Ja osobiście uważam cię za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery... - powiódł dłonią po aktach odnotowujących występki Rossa.

       - Zgłaszam się do tego projektu, sir!

       Sędzia parsknął z wyraźnym niezadowoleniem, a potem wepchnął rozłożone kartki do segregatora. Odwrócił się w stronę czającego się w cieniu mężczyzny.

       - Oto pański ochotnik, majorze.

       Ross westchnął z ulgą. Pierwsza górka za nim. Dotąd zawsze dopisywało mu szczęście; wywinie się i z tej sytuacji.

       Człowiek, którego sędzia Rawie nazwał majorem, przesunął się w krąg światła. Jego spojrzenie wciąż napawało Rossa niepokojem. Na użytek Krzywego Nosa mógł przywdziewać różne maski, ale z tym człowiekiem, czuł to wyraźnie, byłaby to tylko strata czasu.

       - Dziękuję. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie zapowiada się najlepiej.

       Nim Ross zdołał zorientować się w sytuacji, szedł już posłusznie korytarzem. Początkowo planował urwać się majorowi, gdy tylko wyjdą budynku. Może go potem szukać w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspięli się w górę po drabinkach przeciwpożarowych. Upokorzony Ross zauważył, że po wspinaczce w tempie narzuconym przez majora dyszy ciężko, podczas gdy jego starszy o co najmniej piętnaście lat towarzysz nie zdradzał najmniejszych objawów zmęczenia.

       Wyszli na zasypany śniegiem dach. Major błysnął latarką, naprowadzając ciemny kształt, który opadł ku nim z góry. Helikopter! Ross nagle zaczął wątpić w słuszność swego wyboru.

       - Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebił się przez hałas maszyny. Ton jego donośnego głosu był tak pozbawiony wszelkich emocji, że Ross wzdrygnął się mimowolnie.

       Chwilę potem siedział już w kabinie między milczącym majorem i równie gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywał ponad miasto, którego wąskie i ciemne uliczki znał jak własną kieszeń. Światła miasta rozmywały się w oddali, aż wreszcie znikły w mroku nocy i w śnieżycy. Przez moment widział jeszcze oświetlone wstęgi autostrad. Nie zadawał jednak żadnych pytań. Ostatecznie bywał już w życiu traktowany gorzej niż tylko ignorowany w milczeniu.

       Maszyna przechyliła się na bok. Mimo to Ross nie mógł dojrzeć w dole ani jednego znaku orientacyjnego. Nie miał nawet pojęcia, czy lecą na północ czy na południe. Ale zaledwie kilka chwil później dostrzegł szereg czerwonych lamp, świecących tak intensywnie, że ich blask przebijał się nawet przez grubą kurtynę śnieżnych płatków. Helikopter osiadł na ziemi.

       - Wyłaź!

       I znów odruchowo wykonał rozkaz. Stał drżąc z zimna pośród śnieżnej zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyłoby może od biedy na ulicach miasta, ale tu, na otwartej przestrzeni, mroźny wiatr był bezlitosny.

       Ktoś chwycił Murdocka za ramię i skierował ku niskiemu budynkowi. Trzask drzwi i Ross oraz towarzyszący mu oficer wkroczyli w błogosławiony krąg ciepła i światła.

       - Siadaj! Tam!

       Usiadł posłusznie, wciąż zbyt oszołomiony, by nawet pomyśleć o jakichś próbach protestu. W pomieszczeniu byli też inni mężczyźni. Jeden ubrany w dziwaczny kombinezon ochronny, przeglądał dokumenty. Ciężki hełm zwisał przyczepiony do jego ramienia. Do niego właśnie podszedł towarzysz Rossa. Przez chwilę tamci rozmawiali szeptem, a potem major przywołał Murdocka ruchem dłoni. Ross przeszedł w ślad za nim do wewnętrznego pomieszczenia oddzielonego ścianą szafek.

       Z jednej z nich major wydobył ów cudaczny uniform i przymierzył go do rozmiaru Rossa.

       - Dobra - mruknął - Zakładaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross ubrał się w kombinezon. Gdy zapinał ostatni suwak, oficer włożył mu na głowę hełm. Drugi z mężczyzn stał już przy drzwiach.

       - Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo śnieżyca przytrzyma nas tu na dobrze.

       Wyszli ponownie na lądowisko. Już helikopter był dość zaskakującym środkiem transportu, ale maszyna, do której podeszli teraz, wyglądała jak przeniesiona wprost z następnego stulecia. Smukły pojazd stał pionowo na statecznikach, a ostry dziób miał skierowany wprost w niebo. Z boku wznosiło się rusztowanie, po którym wspięli się za pilotem do wejścia.

      

       Ross niechętnie zajął wskazane mu miejsce. Leżał na plecach z uniesionymi i podkurczonymi nogami, tak że kolanami niemal dotykał brody. Co gorsza, musiał dzielić ciasną kabinę z majorem leżącym obok w podobnej pozycji. Opuszczono przezroczystą pokrywę. Byli zamknięci.

       W ciągu swego krótkiego życia Ross wiele razy musiał stawiać czoła strachowi. Nauczył się zmuszać swe ciało i umysł do panowania nad tym uczuciem. Ale to, co czuł teraz, nie było zwykłym strachem - to było przerażenie graniczące z paniką, tak silne, że z trudem powstrzymał torsje. Był zamknięty w przezroczystej trumnie! Nie miał najmniejszego wpływu na to, co się z nim za chwilę stanie, a miał właśnie stanąć twarzą w twarz z nieznanym niebezpieczeństwem. To było trochę za dużo jak na jeden raz.

       Jak długo już trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracił rachubę czasu.

       Nagle poczuł, jakby pięść olbrzyma opadła na jego klatkę piersiową. Walczył rozpaczliwie o oddech. Cały świat eksplodował mu pod czaszką...

       Przytomność wracała powoli. Przez moment myślał, że utracił wzrok, potem jednak otaczająca go ciemność zaczęła zmieniać się w szarość...

       Po dłuższej dopiero chwili dotarło do niego, że już nie leży na plecach, tylko spoczywa w pozycji siedzącej w fotelu. Cały otaczający go świat drżał w rytmie delikatnej wibracji, która przeszywała też jego ciało.

       Ross Murdock do tej pory tak długo cieszył się wolnością, gdyż posiadał umiejętność szybkiej analizy sytuacji. W ciągu ostatnich pięciu lat rzadko zdarzało mu się stawać w obliczu osoby lub wydarzenia, przy których by się pogubił. A teraz wciąż był spychany do defensywy i na razie nie bardzo widział możliwość zmiany tego stanu. Patrzył w ciemność w milczeniu, ale wewnątrz jego umysłu wszystkie tryby i kółeczka pracowały intensywnie, aż do granicy zatarcia się. I zaczynał dochodzić do wniosku, że wszystko, co mu się przydarzyło dzisiejszego dnia, miało tylko jeden cel - zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go uległym. Dlaczego?

       Ross żywił jednak niezachwianą wiarę w swoje umiejętności. Był też bystrym obserwatorem. Rozumiał więc sprawy tego świata jak mało kto w tak młodym wieku. Wiedział też, że Murdock jest wprawdzie ważny dla Murdocka, ale nie jest zbyt ważny dla całej reszty świata. A jego kartoteka wyglądała na tyle kiepsko, że sędzia Rawie mógł bez trudu postawić na nim kreskę. Chociaż w jednym różnił się od innych przestępców - jak dotąd większość zarzutów kierowanych przeciwko niemu opierała się wyłącznie na poszlakach. Pewnie dlatego, że zawsze działał w pojedynkę i starannie planował każdą akcję.

       Dlaczego jednak Ross Murdock stał się istotny także dla innych? Istotny do tego stopnia, że urządzono całe to przedstawienie, by nim wstrząsnąć? Do czego właściwie się zgłosił? Czy miał robić za świnkę morską przy testowaniu jakiejś nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w użyciu broni? Dość usilnie, musiał przyznać, starano się wytrącić go z równowagi. To milczenie, ten pośpiech, ten lot... podtrzymywały nastrój. Dobrze więc, będzie zagubionym przerażonym chłopcem, jeśli o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, żeby wywieść w pole majora? Miał wrażenie, że nie wystarczy. I było to wielce przykre wrażenie.

       Panowała już głęboka noc. Najwyraźniej zeszli z drogi śnieżnej burzy, a może lecieli ponad nią. Przez przezroczysta pokrywę kokpitu widział jasno świecące gwiazdy. Brakowało tylko księżyca.

       Formalne wykształcenie Rossa nie było imponujące. A jednak swą wiedzą zaskakiwał wielu ludzi, którym zdarzyło się mieć z nim do czynienia. Spędził bowiem wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytał książki dotyczące bardzo licznych dziedzin. Wiedza zawsze się przydaje. Co najmniej trzy razy takie właśnie strzępki zapamiętanych wiadomości pozwoliły mu cieszyć się wolnością, raz prawdopodobnie uratowały mu życie.

       Teraz więc starał się ułożyć jakąś logiczną całość z rozsypanych fragmentów informacji, jakimi dysponował. Siedział w kokpicie jakiejś supernowoczesnej maszyny o napędzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, że na pewno nie używano by jej do nieistotnej misji. A to znaczyło, że Ross Murdock był komuś bardzo potrzebny. Dawało to jakąś nadzieję na przyszłość, a on diabelnie potrzebował tej nadziei. Zaczeka więc cierpliwie, będzie grał głupca i nie omieszka mieć przy tym szeroko otwartych oczu i uszu.

       W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuścić terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rząd nie miał baz w co najmniej połowie państw świata, by utrzymywać “zimny pokój"? Co prawda, jeśli wysadzą go gdzieś za granicą, ucieczka może okazać się trudniejsza, ale szczegółami zajmie się dopiero, gdy nadejdzie na to czas.

      

       Nagle Ross znów znalazł się w pozycji horyzontalnej, a pięść giganta ponownie opadła na jego piersi. Tym razem nie dostrzegł żadnych świateł naprowadzających na lądowisko. Nie miał nawet pewności, czy dotarli do celu, aż do momentu, gdy maszyna osiadła twardo na ziemi.

       Major sprawnie wydostał się na zewnątrz i Ross mógł przybrać wygodniejszą pozycję. Znów poczuł na ramieniu twardą dłoń ponaglającą go do wyjścia. Wyczołgał się z kabiny i stanął niepewnie na platformie wyładunkowej.

       Poniżej nie dostrzegł żadnych świateł, tylko niezmierzone śnieżne pole. Widział za to kilku mężczyzn u podnóża struktury, na której stał. Był głodny i bardzo zmęczony. Miał nadzieję, że jeśli major zamierza dalej prowadzić swoją grę, poczeka do następnego ranka.

       W międzyczasie musiał się zorientować, gdzie właściwie się znalazł. Jeśli miał stąd wiać, musiał wpierw dokładnie przyjrzeć się okolicy. Jednak dłoń na jego ramieniu ponaglała go nieubłaganie do marszu ku uchylnym drzwiom, które o ile widział, wiodły do wnętrza śnieżnego pagórka. Albo śnieżna zamieć, albo ludzie wykonali tu kawał dobrej maskującej roboty. Odnosił wrażenie, że ten śnieżny kamuflaż nie był jednak dziełem przyrody.

       Tak wyglądało przywitanie Rossa z bazą. Nie można powiedzieć, by dokładnie przyjrzał się jej zewnętrznym instalacjom. Następny dzień był jednym ciągiem badań lekarskich, tak dokładnych, jakich nigdy jeszcze dotąd nie doświadczył. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwać i osłuchiwać, przeszedł całą serię dziwnych testów, których celu też oczywiście nikt nie raczył mu wyjaśnić. Wreszcie zamknięto go w izolatce, bo chyba tak tylko można nazwać ciasne pomieszczenie, w którym znajdowało się jedynie łóżko i głośnik w jednym z rogów pod sufitem. Łóżko na szczęście było znacznie wygodniejsze niż wyglądało. Wyciągnął się więc na nim wygodnie i wlepił oczy w głośnik. Jak dotąd nie powiedziano mu nic. Sam również nie zadał ani jednego pytania, czekając spokojnie na koniec tego, co uważał wyłącznie za pojedynek woli. Na razie nie oddał ani piędzi terenu w tej walce.

       - A teraz słuchaj... - głos dobywający się z głośnika brzmiał nieco metalicznie, ale niewątpliwie należał do majora Kelgarriesa.

       Ross przygryzł wargi. Uważnie obejrzał już każdy cal tego pomieszczenia i nie dostrzegł nawet śladu drzwi, którymi został tu wprowadzony. Mając gołe ręce za jedyne narzędzie, nie mógł marzyć o wydostaniu się stąd siłą, a nawet jeśli... ubrany tylko w koszulę, luźne spodnie i lekkie skórzane mokasyny, niewiele mógłby zdziałać.

       - ... dla identyfikacji - kontynuował głos.

       Ross zdał sobie sprawę, że coś umknęło jego uwadze. Nie miało to znaczenia. Zdecydował, że nie będzie dłużej uczestniczył w tej grze.

       Rozległo się szczęknięcie, które było niezawodnym znakiem, że major się wyłącza. Ale nie nadeszła oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross usłyszał słodkie trele, które natychmiast skojarzył ze śpiewem ptaków. Jego znajomość ptactwa ograniczała się co prawda do wróbli i parkowych gołębi, i żaden z tych gatunków z pewnością nie potrafił tak śpiewać, niemniej to z pewnością były odgłosy ptaków. Ross odwrócił głowę od głośnika i spojrzał w przeciwległym kierunku. To, co ujrzał, spowodowało, że usiadł gwałtownie, gotów do natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku.

       Ściany tam nie było! Zamiast na nią, patrzył na strome zbocze wzgórza, na którego szczycie znajdował się jodłowy las przykryty śnieżnym płaszczem. Zaspy śnieżne leżały też na samym zboczu, a zapach jodeł docierał do Rossa równie wyraźnie jak chłodne podmuchy wiejącego od wzgórza wiatru.

       Nagle zadrżał cały, gdyż do jego uszu dobiegło odległe wycie, które od wieków oznaczało tylko jedno - wołanie głodnego i polującego właśnie stada wilków. Ross nigdy dotąd nie słyszał tego dźwięku, ale jego podświadomość, z całym jej dziedzictwem genetycznym, rozpoznała go niezawodnie - zew nadciągającej śmierci. Wkrótce też dostrzegł szare cienie wysuwające się spomiędzy drzew. Jego dłonie odruchowo zacisnęły się w pięści, gdy tymczasem rozglądał się za jakąś skuteczniejszą bronią.

       Trzy ściany pokoju wciąż zamykały go jak w klatce, a w zasięgu ręki miał tylko łóżko, na którym dotąd leżał. Jeden z szarych, smukłych kształtów uniósł głowę i patrzył wprost na niego. Oczy zwierzęcia lśniły czerwonym blaskiem. Ross porwał w dłonie koc okrywający łóżko, zdecydowany zarzucić go na głowę zwierzęcia w momencie skoku.

       Bestia zbliżyła się na sztywnych łapach, z głębi jej gardzieli dobiegł ponury pomruk. Rossowi zdało się, że ten potwór co najmniej dwukrotnie przewyższa rozmiarami każdego psa, jakiego kiedykolwiek widział. Trzymał jednak koc w rozpaczliwym odruchu obrony. Nagle pojął, że zwierzę nie patrzy wcale na niego, że koncentruje wzrok na jakimś punkcie znajdującym się poza jego polem widzenia.

      

       Wilk zawarczał wściekle, obnażając potężne kły. Rozległ się świst powietrza. Zwierzę wyskoczyło w górę gwałtownym susem, upadło z powrotem i potoczyło się po ziemi, próbując desperacko wgryźć się kłami w drzewce dzidy sterczącej spomiędzy jego żeber. Zaskowyczał jeszcze raz, a potem z pyska pociekła mu strużka krwi.

       Teraz Ross po prostu zastygł w niemym zdumieniu. Zebrał się w sobie i postąpił na trzęsących się nogach kilka kroków ku umierającemu wilkowi. Nie był zdziwiony, gdy jego wyciągnięta ręka natrafiła na niewidzialną przeszkodę. Powoli przesunął dłonią w lewą i w prawą stronę, pewien już teraz, że dotyka ściany swojej celi. A mimo to oczy wciąż mówiły mu, że znajduje się na zboczu wzgórza; potwierdzały to także uszy i nozdrza.

       Jeszcze przez moment był nieco zagubiony, ale prawie natychmiast znalazł wyjaśnienie, które w pełni go zadowoliło. Spokojnie skinął głową i rozluźniony usiadł z powrotem na łóżku. To musi być jakaś udoskonalona wersja telewizji, taka z symulacją zapachów, podmuchów wiatrów i innych oddziaływań na zmysły, które czyniły obraz bardziej realnym. Efekt końcowy był na tyle przekonujący, iż Ross musiał się napominać, że tylko ogląda film.

       Wilk był niewątpliwie martwy. Pozostałe sztuki ze stada czmychnęły w las, ale ponieważ obraz wciąż trwał, Ross uznał, że pokaz jeszcze się nie skończył. Wciąż słyszał otaczające go dźwięki, toteż cierpliwie czekał na dalszy rozwój akcji. Choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu ten pokaz miał służyć.

       W polu widzenia pojawił się człowiek. Zatrzymał się nad martwym wilkiem, chwycił go za ogon i uniósł w górę jego tylne łapy. Porównując rozmiar zabitej bestii do stojącego przed nim człowieka, Ross uznał, że nie pomylił się w pierwszej ocenie - zwierzę było nadnaturalnych rozmiarów. Człowiek krzyknął coś przez ramię. Jego słowa brzmiały dla Rossa obco.

       Dziwnie był też ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, jeśli oceniać go po śnieżnych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. Miał na sobie kubrak z niewyprawionej skóry, sięgający nieco powyżej kolan i ściągnięty pasem. Pas ten był zresztą nieco bardziej skomplikowanym rękodziełem niż kubrak - składał się z połączonych ze sobą małych metalowych płytek i podtrzymywał także wielki sztylet wiszący w poprzek piersi. Muskularne ramiona mężczyzny okrywał niebieski płaszcz, spięty pod szyją wielką broszą. Buty, również z niewyprawionej skóry, sięgały powyżej łydek, a całości ubioru dopełniała futrzana czapa, spod której widać było kosmyki ciemnobrązowych włosów. Nie miał brody, a jednak błękitnawy cień biegnący wzdłuż jego żuchwy pozwalał sądzić, że tego akurat dnia nie golił się.

       Czy był Indianinem? Nie. Chociaż skórę miał spaloną słońcem, z pewnością był biały. Jego ubiór też w niczym nie przypominał stroju Indian. Mimo dość prymitywnych szat, przybysza otaczała niezwykła aura dostojeństwa, władzy i niezachwianej pewności siebie. Widać było, że jest kimś ważnym w swoim świecie.

       Po chwili dołączył do niego kolejny człowiek, podobnie odziany, ale w rudobrązowym płaszczu. Podszedł, ciągnąc za sobą dwa opierające się osiołki, które trwożliwie wpatrywały się w martwego wilka. Oba zwierzaki były obciążone powiązanymi liną tobołkami. Potem pojawił się jeszcze jeden mężczyzna z następną parą osłów. I wreszcie czwarty, też odziany w skóry, z gęsta brodą na policzkach i szyi. Ten jako jedyny miał odkrytą głowę, jego płowe, niemal białe włosy rozwiewał wiatr. Ukląkł nad martwym wilkiem, dobył noża i sprawnie zdjął skórę ze zwierzęcia. Jeszcze nim skończył, w polu widzenia pojawiły się trzy dalsze pary obładowanych paczkami osiołków. Wreszcie okrwawiona skóra powędrowała do jednej z sakw, a oprawca pogardliwie kopnął padłe ciało i podążył za oddalającymi się już powoli towarzyszami.

      

      

     

2

      

       Ross był tak zaabsorbowany rozgrywającą się przed jego oczami sceną, że zaskoczyła go nagła, kompletna ciemność, która zapadła nie tylko nad miejscem akcji, ale także wewnątrz celi.

       - Co... - jego głos zabrzmiał głucho w pustym pomieszczeniu, gdyż wraz ze światłem umilkły wszelkie dźwięki. Brakowało nawet delikatnego szumu urządzeń wentylacyjnych, którego Ross nawet nie rejestrował, dopóki ten nie zanikł.

       Przez wszystkie jego nerwy przebiegł ten sam impuls nagłej paniki, którego doświadczył w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, że tym razem mógł się przynajmniej swobodnie poruszać.

       Ruszył więc wolnym krokiem poprzez mrok z wyciągniętymi przed siebie dłońmi, aby namacać ścianę. Miał zamiar znaleźć ukryte drzwi, którymi go tu wprowadzono, i uciec z ciemnej celi.

       Tutaj! Jego dłoń dotknęła płaskiej i gładkiej powierzchni ściany. Przesunął po niej ręką i nagle trafił na pustkę. Mógł posługiwać się wyłącznie zmysłem dotyku, ale to wystarczyło, by być pewnym, że są tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment zawahał się, tknięty nagle irracjonalną myślą, że jeśli przestąpi próg, znajdzie się na wzgórzu z wilkami.

       - Co za głupota! - powiedział na głos sam do siebie. I właśnie dlatego, ze czuł narastający niepokój, postąpił naprzód zdecydowanym krokiem. Pragnął zrobić coś, cokolwiek, co nie będzie po prostu wykonywaniem rozkazów innych ludzi, ale działaniem z własnej inicjatywy.

       Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podążał powoli, gdyż przestrzeń za drzwiami tonęła w równie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie, które pozostało za jego plecami.

       Zdecydował, że najlepiej przesuwać się wzdłuż ściany z wyciągniętą przed siebie ręką. Kilka kroków dalej utracił nagle kontakt z twardą powierzchnią ściany. Niemal się przewrócił, wpadając w mroczną pustkę. To były jednak tylko kolejne drzwi. Po chwili ściana wróciła na swoje miejsce, a on przywarł do niej z ulgą. Potem następne drzwi... Ross zatrzymał się na chwilę, próbując usłyszeć najcichszy bodaj dźwięk, coś, co upewniłoby go, że nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie usłyszał jednak nic; nie czuł nawet najmniejszego ruchu powietrza, a ciemność zdawała się przytłaczać go jak gęsta czarna maź.

       I znów ściana się skończyła. Ross dotknął krawędzi lewą ręką, a prawą wyciągnął przed siebie w mrok. Po chwili wyczuł twardą powierzchnię. Luka była szersza niż jakiekolwiek drzwi. Może to skrzyżowanie korytarzy? Miał zamiar zbadać to dokładniej, gdy nagle usłyszał dźwięki. Nie był tu sam.

       Nagłym ruchem przywarł do ściany. Wstrzymał oddech, starając się uchwycić nawet najlżejsze odgłosy. Odkrył przy tym, że kompletny brak widoczności utrudnia także nasłuchiwanie. Nie potrafił zidentyfikować tych lekkich trzasków, tego delikatnego szumu... czy to mógł być ruch powietrza spowodowany przez otwierane drzwi?

       Po chwili jednak był pewien, że coś porusza się ku niemu na poziomie podłogi. Coś pełznącego, a nie kroczącego...

       Ross błyskawicznie wycofał się za róg. Nie miał zamiaru stawiać czoła temu, co tam pełzło. Zbyt duże ryzyko w kompletnych ciemnościach, które w dodatku mogły być ciemnościami tylko dla niego. Nie miał raczej do czynienia z człowiekiem.

       Odgłosy z podłogi były nieregularne, dzieliły je długie przerwy. Ross dosłyszał również ciężkie sapanie, zupełnie jakby pełznąca istota okupiała każdy ruch wielkim wysiłkiem. Ross starał się wyprzeć ze swego umysłu wizję skradającego się w mroku olbrzymiego wilka, węszącego chciwie zapach ofiary. Podświadomość nakazywała szybki odwrót, ale zmusił się do pozostania w miejscu, a nawet wychylił się nieco zza rogu, starając się przebić wzrokiem otaczającą go ciemność i dostrzec, co ku niemu pełznie.

       Nagle rozbłysło światło. Ross odruchowo zasłonił rękami oślepione oczy. Z podłogi dobiegł go głośny jęk przechodzący w uporczywe krztuszenie się. Światło, takie jak do tej pory, znów oświetlało korytarze jednostajnym blaskiem i Ross dostrzegł, że faktycznie stoi na skrzyżowaniu korytarzy. Przez ułamek sekundy odczuł absurdalne zadowolenie, że właściwie ocenił to w ciemnościach...

       A na podłodze... To jednak był człowiek, a przynajmniej dwunożna istota przypominająca z kształtu człowieka. Leżał na ziemi o kilka kroków od Rossa. Ale jego ciało i głowa były owinięte bandażami w stopniu uniemożliwiającym jakąkolwiek bliższą identyfikację.

       Jedna z obandażowanych dłoni przesunęła się powoli do przodu i całe ciało uniosło się na niej nieco, przemieszczając się o parę centymetrów do przodu. Zanim Ross zdołał się poruszyć, na przeciwległym krańcu korytarza pojawił się biegnący mężczyzna. Murdock rozpoznał w nim majora Kelgarriesa.

       Zwilżył bezwiednie wargi, gdy major opadł na kolana przy leżącej na podłodze istocie.

       - Hardy! Hardy! - głos, który Ross znał dotąd tylko z twardych komend, brzmiał teraz ludzko i ciepło. - Hardy, człowieku!

       Major otoczył ramionami obandażowane ciało. Uniósł leżącego na nogi i podparł.

       - Już dobrze, Hardy. Wróciłeś. Jesteś bezpieczny. To jest baza - mówił spokojnie łagodnym głosem, jak ktoś uspokajający przerażone dziecko.

       Obandażowane ręce, które przez moment biły nerwowo powietrze, opadły teraz luźno wzdłuż ciała.

       - Wróciłem... jestem bezpieczny... - głos zza białej maski brzmiał jak ochrypły skrzek.

       - Wróciłeś i jesteś bezpieczny - potwierdził major.

       - Ale ciemność... znowu... - doszło zza bandaża.

       - To tylko awaria systemu energetycznego. Już w porządku. Wracaj do łóżka.

       Obandażowana dłoń znów uniosła się nieco i dotknęła ramienia Kelgarriesa, jakby chciała się na nim zacisnąć. Osunęła się.

       - Bezpieczny?

       - Jak najbardziej, stary - ton majora był spokojny i zdecydowany. Dopiero teraz Kelgarries uniósł wzrok na Rossa, jakby dotąd nie zauważał jego obecności. - Murdock, idź do tamtych drzwi i zawołaj doktora Farella!

       - Tak jest, sir! - odpowiedź była równie automatyczna, jak wykonanie rozkazu. Ross dotarł do właściwych drzwi, zanim jeszcze dobrze zrozumiał, co robi.

       Oczywiście znowu nikt niczego mu nie wyjaśnił. Obandażowany Hardy został zabrany przez doktora i dwóch jego asystentów, a major poszedł wraz z nimi, wciąż podtrzymując chorego.

       Ross zawahał się. Był pewien, że nie powinien iść za nimi, ale z drugiej strony, nie mógł się zdecydować, czy ma dalej zwiedzać nieznane korytarze czy wrócić do swej celi. Człowiek, którego przed chwilą zobaczył, radykalnie zmienił jego poglądy na temat projektu, do którego tak pochopnie się zgłosił.

       Nie miał nigdy wątpliwości, że to coś ważnego. Że może być niebezpieczne, też podejrzewał. Ale co innego abstrakcyjne, bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo, a co innego tak konkretny i realny widok, jakim był czołgający się w ciemnościach Hardy. Już od pierwszych chwil Ross planował ucieczkę, teraz jednak był pewien, że musi stąd wiać, i to jak najszybciej, inaczej skończy w podobnym stanie jak Hardy.

       - Murdock?

       Wezwanie zza pleców było tak nieoczekiwane, że Ross odwrócił się błyskawicznie z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki jedyną bronią, jaką chwilowo posiadał.

       Nie wzywał go major ani też żaden z ludzi, których widział tu do tej pory i którzy zajmowali w bazie wyższe stanowiska. Stał przed nim nieznajomy, o brązowej skórze. Podobną barwę, może nieco ciemniejszą, miały jego włosy, natomiast oczy były jasno-błękitne i zupełnie nie pasowały do reszty.

       Smagły nieznajomy stał w niedbałej pozie ze swobodnie opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma i przyglądał się Rossowi, jakby ten był jakąś łamigłówką, którą należało rozwiązać. A kiedy znów przemówił, jego głos był całkowicie pozbawiony jakichkolwiek emocji:

       - Jestem Ashe - przedstawił się krótko. Powiedział to takim tonem, jakby mówił: “To jest stół, a to jest krzesło". Ross tym razem nie zdołał się opanować.

       - Aha, jesteś Ashe. Czy powinienem czuć się zaszczycony? -pytał zaczepnie.

       Ale obcy zachował spokój. Wzruszył obojętnie ramionami.

       - Póki co, będziemy partnerami...

      

       - Partnerami w czym? - zapytał Ross, opanowując nieco irytację.

       - Tu się pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedział niedbale zapytany i zerknął na zegarek. - Zaraz zadzwonią na posiłek.

       Odwrócił się na pięcie, zanim Ross zdołał coś powiedzieć. Rozzłościło go takie lekceważenie. Ostatecznie mógł się powstrzymać od zadawania pytań majorowi i innym oficerom, ale partner powinien chyba udzielić nieco bardziej wyczerpujących wyjaśnień.

       - Co to właściwie jest? - zapytał, idąc za nim.

        Ashe obejrzał się przez ramię.

       - Operacja Retrograde - odparł

       Ross powstrzymał wybuch.

       - OK. Ale co się tutaj robi? Słuchaj, dopiero co widziałem czołgającego się po korytarzu faceta, który wyglądał, jakby go przepuścili przez betoniarkę. Co się tutaj robi? Co my mamy robić?

       Ku zdumieniu Rossa, Ashe uśmiechnął się lekko albo tylko drgnęły mu wargi.

       - Aha, zaniepokoił cię Hardy? Cóż, mamy pewien odsetek porażek. Straty w ludziach są ograniczane do minimum i naprawdę starają się dać nam maksymalne wsparcie...

       - Jakich porażek?

       - W realizacji operacji.

       Gdzieś przed nimi rozległo się przytłumione buczenie.

       - To sygnał z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny. -Ashe przyspieszył kroku, jakby Ross Murdock nagle zupełnie przestał dla niego istnieć.

       Ale Ross Murdock jednak istniał i było to dla niego dość istotne. Podążając za Ashem, stwierdził, że ma zamiar zrobić wszystko, by istnieć dalej, i to w jednym kawałku. I dlatego miał zamiar dokładnie wypytać kogoś, o co tu właściwie chodzi.

       Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, że Ashe jednak zaczekał na niego przed drzwiami, zza których dobiegały wyraźne odgłosy rozmów, a także przytłumiony szczęk kuchennych naczyń i stołowej zastawy.

       - Dzisiaj nie będzie dużego tłoku - mruknął Ashe. - Mamy trochę zawalony tydzień.

       Tłoku faktycznie nie było. Pięć najbliższych stołów było pustych. Wszyscy obecni - Ross naliczył dziesięciu mężczyzn - zebrali się przy pozostałych dwóch stołach. Niektórzy już jedli, a inni właśnie podchodzili do krzeseł, niosąc obficie wyładowane jedzeniem tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, luźne spodnie i mokasyny - widać strój ten stanowił coś w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sześciu mężczyzn nie wyróżniało się niczym szczególnym, ale pozostali czterej tak, i to na tyle, że Ross z trudem powstrzymał się, by nie okazać zaskoczenia. Ponieważ zebrani zdawali się nie dostrzegać w ich wyglądzie nic nienaturalnego, Ross także rzucał im tylko ukradkowe spojrzenia, stając za Ashem ze swoją tacką w rękach. Dwóch mężczyzn najwyraźniej pochodziło ze Wschodu - smagli, skośnoocy, z długimi czarnymi wąsami. Rozmawiali jednak w jego własnym języku, i to ze swobodą, która sugerowała, że jest to także ich język ojczysty. Oprócz imponujących czarnych wąsów wyróżniały ich niebieskiej barwy tatuaże umieszczone na czołach i na grzbietach ruchliwych dłoni.

       Druga para wyglądała jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne włosy, ale za to zaplecione w długie warkocze, które swobodnie opadały na ich potężne plecy. Trudno jednak było nazwać ich zniewieściałymi, zważywszy na ich potężne bary, słuszny wzrost i zdecydowanie męskie twarze o niemal kwadratowych żuchwach.

       - Gordon! -jeden z długowłosych olbrzymów na wpół uniósł się z miejsca, zapraszając gestem podchodzącego z tacą Ashe'a. -Kiedy wróciłeś? I gdzie jest Sanford?

       Jeden z Azjatów odłożył łyżeczkę, którą dotąd energicznie mieszał kawę, i zapytał z nieukrywaną troską w głosie:

       - Jeszcze jedna strata?

       Ashe potrząsnął przecząco głową.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin