Rodziewiczówna Maria - Na fali.pdf

(516 KB) Pobierz
Na fali
M ARIA R ODZIEWICZOWNA
N A FALI
I
— Gdzie cię bogi niosą?
— Nie bogi, ale nogi. Szukam mieszkania.
— No, a ciotka?
— Wypędziła. Od wczoraj opadły ją różne choroby: reumatyzm, migrena, jakieś
niepowodzenie we młynie i złe humory. Rzekłem coś, że daleką mam drogę do uniwersytetu,
więc mi kazała iść precz.
— Mógłbyś u profesorowej Ogickiej zamieszkać, ale we dwóch w jednej stancji.,
— Kto tam? Adam Konarski?
— Tak.
— A drogo?
— Dwieście. Drogo, ale wygodę mieć będziesz, opiekę i towarzystwo.
— Są tam panny podobno?
— Dwie: córka i kuzynka. Boisz się panien?
— Uchowaj Boże!
— Zresztą te zajęte gdzie indziej. Sama gospodyni będzie ci jak matka. Zacności kobieta!
— Można spróbować. Chcesz mnie wprowadzić?
— I owszem, chodźmy.
Zwrócili się wstecz i ruszyli gwiżdżąc.
Koledzy byli, i trochę krewni. Jeden przysadkowaty, blondyn, drugi brunet średniego
wzrostu, tęgi, o twarzy tryskającej zdrowiem i dobrym humorem, nie dbały o swój wygląd,
trochę niezgrabny, z pięknymi oczami, które jedne zdobiły jego twarz i poważnym wyrazem
stanowiły kontrast ze śmiechem reszty rysów.
Szli po pięknym, starożytnym bruku, wzdłuż starych kamienic, a wokoło jesień pogodna
złociła ściany i ulice, krasząc miasteczko małe i ciche, sławne swym pięknym położeniem w
górach, rzeką bystrą, starym uniwersytetem, farą i figlami młodzieży szkolnej.
Z rynku skręcili w boczną uliczkę, zupełnie cichą i pustą, i zadzwonili do drzwi
oznaczonych godłem „Pod snopem.”
Pokojówka otworzyła i z miłym uśmiechem spytała blondyna:
— Pan do panicza? Wyszedł.
— Do pani, duszko.
Wprowadziła ich tedy do saloniku i znikła; kandydat na pensjonarza rozejrzał się.
— Filistry! — szepnął do towarzysza. Tamten grymasem nakazał mu milczenie.
Salonik był spory, meble ustawione symetrycznie, białe firanki, kwiaty w doniczkach,
fortepian otwarty.
Zza jednych drzwi odzywał się chichot swawolny, zza drugich brzęk talerzy. Kanarek
śpiewał w oknie.
Nareszcie z jadalni wyszła kobieta niemłoda, otyła, o twarzy wyrażającej wielką
dobrotliwość i upodobanie spokoju.
Powitała serdecznie jednego z chłopców.
Ten pośpieszył z prezentacją:
— Mój kolega, prawnik, Józef Reni, pragnie zostać lokatorem szanownej pani.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana. Tyle dobrego o nim słyszałam. Pan u ciotki dotąd
mieszkał?
— Tak, pani, ale kurs miałem za daleki.
— Ode mnie bliski; ale czy sobie pan nasz dom upodoba? Żyjemy skromnie, ale teraz taka
drożyzna, mniej dwustu brać nie mogę i we dwóch panowie mieć będą jeden pokój. Całe
utrzymanie, opranie, światło, usługa.
Józef, siedzący na brzegu krzesełka, uśmiechnął się wesoło.
— Bardzo mało wymagam i niewiele chyba pani sprawię kłopotu — odparł uprzejmie. —
Chciałbym zaraz się sprowadzić; a oto zadatek. Będę punktualnym.
— Ależ wierzę, wierzę. Panowie może obiadek przyjmą?…
Zaraz będzie! Proszę, panie Michale.
— Dziękuję; w domu na mnie czekają.
— Ja zaś po manatki ruszę, aby wieczór mieć swobodny.
Uszanowanie łaskawej pani.
Skłonili się i wyszli.
W sieni spotkali wysoką, zgrabną dziewczynę, która, coś nucąc, przerzucała nuty w tece.
Skłonili się znowu i znaleźli się wreszcie na ulicy.
— Kto to? — zagadnął Józef.
— To córka. Niedawno wróciła z pensji. Szykowna dziewczyna i wesoła. Zakochasz się.
— Ja! — ruszył Józef ramionami. — Gdybym zakochany chociaż nie był!
— Ach, prawda, kuzynka. To inny typ. Sądzę, że byłaby dla ciebie fatalną.
— Czemu?
— Bo ty lubisz w kobiecie umysłową wyższość, serdeczną ciszę i powściągliwe obejście.
Nie będziesz jej cenił, jeżeli nad tobą i nad sobą nie zapanuje. Znamy się od dzieci. Marzyciel
jesteś, pomimo sprzecznych pozorów. Ta by cię zgubiła… Ostrożnie z imienniczką.
— Józefa jej na imię?
— Tak, Pepi! Zresztą… i ona niewolna.
— Któż to?
Nomina sunt odiosa!
No, do widzenia! Przyjdź mi opowiedzieć swoje pierwsze
wrażenia.
Józef wsiadł do dorożki i kazał się wieźć do młyna. Woźnica, nie pytając dalej, konie zaciął.
Zjechali nad rzeką ujętą w brzegi z kamienia, pełną gabarów, ciężkich, ładownych barek,
malutkich parowych statków.
Ulica roiła się tłumem pracowitym i handlowym, na bulwarze spacerowały eleganckie
damy. Miasto wrzało ruchem i gorączkowym życiem. Dalej było już ciszej. Bulwar
zastępowała szosa, mrowie ludzkie: młodzież z wędkami lub książką, bony z dziećmi, chorzy
lub samotni przechodnie. Domy były coraz mniejsze, coraz częściej zieleniły się ogrody,
bielały parkany, rozciągały się place puste, zawalone drzewem, lub składy cegieł i węgla.
Wreszcie poza pustymi ogrodami, kędy się pasły krowy, ukazała się samotna budowla,
obszerna, sczerniała od lat i dymu, otoczona mniejszymi domkami, a dokoła niej rozlegał się
głuchy szum i łoskot wody.
Rzeka w tym miejscu przyjmowała dopływ górski, który z impetem wpadał na szczeble
olbrzymiego koła zajmującego całą szerokość potoku, ujętego w tamy i groble. Motor poruszał
się na pozór leniwie, ale od niego szły do budowli osie potężne i obracały szalonym pędem
setki kół, walców, trybów, kamieni, a wszystko to warczącym hukiem napełniało powietrze.
— Do biura? — spytał dorożkarz.
— Nie, do mieszkania.
Woźnica skręcił w bok i stanął pod werandą winem oplecioną; na trawniku, starannie
utrzymanym, kwitły późne sztamowe róże, astry i rezeda; domek drewniany, biało tynkowany,
świecił czystością. Od ganku rozchodziły się brukowane ścieżki: do obór w prawo, do
warsztatów w lewo, do biura i młyna prosto.
Józef wysiadł i do wnętrza wszedł. Szklanej czystości były ściany, sprzęty, podłoga; ale
pustka i chłód wiały z symetrii mebli, z obić nie przeciętych żadnym obrazkiem, z głuchej ciszy
całego domu.
*
*
Nomina… (łac.) — Nie należy wymieniać nazwisk!
Na odgłos kroków młodzieńca wyjrzał z kredensu stary, zgryźliwy sługa, ale patrzał tylko na
ślady jego stóp po podłodze i wnet wyszedł ze szczotką i ścierką, i jął sprzątać zawzięcie.
— Pani w domu? — spytał go Józef.
— W ogrodzie zajęta.
— A pan?
— W kantorze.
Zwykle tak było. Małżonkowie schodzili się tylko na posiłek i wieczorną pogawędkę. Jadali
bardzo nędznie, rozmawiali tylko o cyfrach, całe życie jedną namiętnością opanowani:
robieniem majątku, mnożeniem pieniędzy.
Józef szybko złożył swe manatki w kuferek i kazał je służącemu umieścić w dorożce. Potem,
gwiżdżąc, poszedł w stronę młyna, do drzwi z napisem: „Kantor.” Zajrzał, gotów się cofnąć w
razie zetknięcia z innymi interesantami, ale wuj był sam. Stary, siwy, trochę zgarbiony, siedział
za biurkiem i sumował cyfry w wielkiej księdze. Czarna czapeczka przykrywała jego łysą
głowę. Twarz miał zmarszczoną, zawsze zafrasowaną i z pozoru, a raczej z umysłu
nieroztropną. Sam technik z powołania, ożeniony z dziedziczką młyna, zachował wobec niej na
zawsze uległość, jakby był podwładnym. Stał się jej echem, śladem i cieniem przez całe życie.
Wreszcie zrobili się do siebie zupełnie z upodobań i celów podobni, rozumieli się bez słów,
znali swe myśli, odgadywali się spojrzeniem, a bezdzietni — ukochali pieniądze.
Józef wszedł z uśmiechem.
— Przyszedłem pożegnać wuja — rzekł — i rozmówić się o interesach. Dostałem
mieszkanie w mieście, dziękuję więc wujowi za gościnność i przepraszam, jeślim dokuczył.
— Mieszkanie drogie, co? My bardzo biedni!
— Nie proszę przecie wuja o wsparcie. Stypendium opędzi mi te wydatki. Będę tylko prosił,
aby od sumy, którą mam u wuja zapisaną mi przez babkę, wypłacono mi procent.
— Procent?… Od jakiej sumy?… Nie pamiętam… Było tam coś, ale Piotruś, twój brat,
stracił. Bez niego nic nie postanowię. On starszy, rozmówcie się z nim.
— Żartuje wuj. Mam w kieszeni weksel wuja, dany babce, a mnie przekazany. Mógł Piotruś
stracić; mnie nic do niego, a jemu nic do mnie. Jaki procent da mi wuj?
— Hm… procent? Uczciwy… pięć!
— W takim razie proszę o kapitał; mniej niż na dziesięć procent nie zostawię.
— To, to, to… lichwa! — wyjąkał stary, kręcąc się na stołku i wyłamując palce ze stawów.
Ruchem tonącego pocisnął dzwonek i wchodzącemu chłopcu rzucił rozkaz:
— Biegnij… proś pani!
Józef odwrócił się do okna, gryząc wargi w tajonym śmiechu. Bawił go ten przestrach
sknery.
— A ten weksel? Pokaż go! Może przedawniony?
— Pilnowałem formalności. Wyraźny jest.
— Na moje imię? Co?
— Solidarnie z ciotką: „Małżonkowie Jan i Joanna z Renich Maricowie.”
— Hm, hm! — mruknął stary wyzierając oknem. Ciężki chód i sapanie rozległo się w sieni i
do biura wtoczyła się kobieta niemłoda, czerwona na twarzy, w fartuchu sinym i rozdeptanych
pantoflach. Pomiędzy nią i Józefem były cechy rodzinnego podobieństwa: te same grube rysy,
zdrowie, szerokie kości, ciemne, piękne oczy. Tylko że kobieta, miast wesołości chłopaka,
miała zapalczywość i niepokój w wyrazie całego oblicza.
— Co to! Jedziesz od nas? — zagadnęła.
— Jedzie i procentu wymaga — odpowiedział mąż.
— Procentu? Co? Za co? Jakiego?
— Od sumy legowanej przez nieboszczkę Adolfową Reni. Weksel solidarny.
— Aa… — zawahała się sekundę. — No, kiedy inaczej nie można… obiecać mu procent.
— Piąty.
— Naturalnie, na te ciężkie czasy.
— On chce dziesiąty albo kapitał.
— Co? On? Bój się Boga, to wariat! Pięć, i ani grosza więcej.
— Ja też nie obstaję przy procencie. Wiem, że wujostwu ciężko tyle płacić. Przyjmę kapitał.
— Żeby prześwistać, jak Piotruś, z dziewkami i szulerami. Nie dam! Włócz mnie po sądach!
— Dobrze, ciociu! — odparł Józef kierując się ku drzwiom. Małżonkowie spojrzeli po
sobie. Firmą byli dawną, znaną z rzetelności, nigdy nie protestowano ich podpisów. Obudziła
się w nich ambicja kupiecka.
— Józef, poczekaj no! — zawołała pani Joanna.
Wrócił trochę schmurzony,
— Gdzież się wynosisz?
— Do profesorowej Ogickiej.
— Pi, pi! Takie zbytki! Miałbyś gdzie indziej o połowę taniej i nas byś nie potrzebował tak
krwawo krzywdzić. Ja ci wyszukam inne mieszkanie, dopomogę po matczynemu.
— Dziękuję, ciotko, ale dałem już słowo.
— A zadatek? — spytał stary.
— I zadatek. Zresztą tam mi wygodniej, bliżej.
— Tak, i będzie z kim romansować. Mój Boże, gdybym ja te pieniądze miała, co wasz
ojciec! I wy straciliście! Jak sobie chcesz; więcej siedmiu procent ci nie dam! To czyni trzysta
pięćdziesiąt. Pokażę ci rachunki moje domowe. Ja na siebie więcej nie wydaję.
— Może być, w wieku cioci i ja na to przystanę.
— To bierz kapitał, lichwiarzu! — krzyknęła rzucając mężowi klucz od kasy żelaznej.
Stary wstał ze stołka i drżącą ręką zamek otworzył. Potem się cały wnurzył poza te drzwi,
jakby pełną piersią wciągał zaduch pleśni i stęchlizny papierów. Pani Joanna dyszała ciężko,
wpatrzona w kasę. Walczyła ciężko ze skąpstwem wrodzonym.
— Któż ci da taki procent? — spytała znowu.
— Maltas stary na kamienicę.
— Bankrut! Opamiętaj się! Nie zobaczysz kapitału już nigdy.
— Cóż robić! Żyć muszę. Ciocia sama mi nieraz mówiła, że ją kosztuję sześćset rocznie.
Teraz przybywa mieszkanie i lekcje skrzypiec.
— Lekcje skrzypiec! Daremne wyrzucanie pieniędzy. Także projekt! Wariacja!…
— Ech, ciociu! — zaśmiał się chłopak. — Majątku nie mam, o karierę trudno. Niechże mam
przynajmniej skrzypki na pociechę. Zda mi się to może.
Stary odwrócił się do biurka, trzymając w ręce pakiet banknotów. Spojrzał na żonę
zaczerwienionymi oczami; jej na lica wystąpiły gorączkowe wypieki. Zaczął rachować powoli,
wahająco, jakimś zduszonym głosem; ona wlepiła oczy w te barwne kartki. Odrachował tysiąc
i stanął zziajany, z czołem w pocie, z gardłem zaschłym. Spojrzeli znowu na siebie.
— To na jutrzejsze zboże! Młyn stanie — szepnął. — Jesteśmy zgubieni!
— I to te pieniądze, które nieboszczka Adolfowa tak krwawo zbierała, które mi powierzyła
dożywotnio. Jeden już stracił, drugi uczyni to samo. Nie będzie ci babka błogosławiła za
lekceważenie jej ustnej woli.
— Ciotko, nie ja ją lekceważę. Babka mnie najmłodszego zostawiła ciotce pod opiekę. Czy
ciotka chce, żebym żebrał?
Maric rachować znowu przestał i dłonią nerwowo, pieszczotliwie papiery gładził. Kobieta
drżała.
— Niech zostaną do mojej śmierci tutaj!
— Owszem, ciotko.
— Weź ósmy procent! — szepnęła błagalnie. Chłopak kręcił się niespokojnie. Czerwony
zachód zaglądał przez okno, jemu spiesznie było, zresztą targ męczył go nad wyraz.
— Ciotko, nie mogę się obejść mniejszą sumą. Doprawdy nie mogę! — oparł z jękiem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin