Kałużyński Zygmunt - Misja zbyt dobrze wykonana.pdf

(100 KB) Pobierz
Misja zbyt dobrze wykonana
Misja zbyt dobrze wykonana
Kino widowiskowe zabrnęło w ślepy zaułek
Sensacja sezonu letniego: „Mission: Impossible-2”, mimo olśniewającej
wyczynowości czy raczej właśnie z jej powodu, wyłania pytanie o przyszłość
wielkiego spektaklu filmowego. Doszedł on do nieograniczonych możliwości
technicznych, które jednak, o paradoksie! stanowią też jego impas. Autorzy
„M:I-2” próbują z niego wybrnąć; czy im się to udaje?
Z Y G M U N T K A Ł U Ż Y Ń S K I
„Mission: Impossible-2” jest thrillerem i należy do gatunków, które dzięki elektronice
uzyskały nieograniczone szanse widowiskowe; drugim jest science fiction. Jednak
obydwa znalazły się na rozdrożu i obydwa bezradnie próbują kolejnego ruchu.
Wyprawy na gwiazdy oraz wojny w galaktykach, ten Kosmos, który powinien nie
mieć końca, wygląda na ekranie coraz bardziej ograniczony, ciągle taki sam i wstyd
powiedzieć, monotonny.
Zaś bohaterzy thrillera przekroczyli granice
prawdopodobieństwa i przewyższyli nawet postaci
kreskówek animowanych, których żadna katastrofa
nie potrafi rozgnieść, i widzowie z obojętnością
oczekują, że ich faworyt wyjdzie z wybuchu wulkanu
czy eksplozji atomowej z miną zadowoloną, do której
się przyzwyczaili. Czy jednak można zrezygnować
z całej tej wyczynowości? Mowy nie ma. Próbuje się
jednak zrobić krok dalej, mamy właśnie parę przykładów: ambitny filmowiec
hollywoodzki Brian de Palma dokonuje niejakiej manipulacji z okazji science fiction
w „Misji na Marsa”; reżyser z Hongkongu John Woo, który przyswoił się
w Ameryce, w spółce z ambitnym aktorem-producentem Tomem Cruisem usiłują
dodać coś więcej do thrillera w „M:I-2”. Jaki jest rezultat? Oto pytanie.
Bowiem owej nowości nie tylko się nie odczuwa, ale nawet ma się wrażenie, że jest
tu mniej niż dotychczas, w porównaniu na przykład z „jameso-bondziakami”, do
której to grupy „M:I-2” należy. Sean Connery jako Bond miał elegancję, humor,
dystans nieraz ironiczny, na które nie ma tu czasu wobec wybuchowego spektaklu
elektronicznego, z którego nie można się wycofać. Gdzie są jego granice? Gdy
w 1968 r. w „Bullitcie” detektyw Steve McQueen ścigał w samochodzie dwóch
morderców poprzez ulice San Francisco, która to scena stała się dla kinomanów
kultowa, trzeba było za każdym razem ustawiać kamerę w innym miejscu, by
nakręcić ułamkowy kawałek owego przejazdu: pościg, który na ekranie trwał 6
minut, filmowano w ciągu trzech tygodni.
1
Scena z filmu
8852839.009.png 8852839.010.png 8852839.011.png 8852839.012.png 8852839.001.png
Dzisiaj, gdy Cruise wisi na paznokciu małego palca
nad bezdenną przepaścią, albo gdy na motocyklu
uchodzi przed tabunem samochodów rajdowych
wywracając, podpalając i rozgniatając jeden po
drugim, fabrykuje to się nie wychodząc z atelier na
kamkorderach podłączonych do komputerów,
z wynikiem takim, że głośna rozróba z „Bullitta”
wygląda na cyrk prowincjonalny z minionych stuleci.
Wirus jeszcze raz
W kontraście do tego rozmachu, od którego miga się przed oczami, jest fabuła,
która niestety wygląda jak zawsze w regularnym kawałku szpiegowskim ze
sztucznym pomysłem. Doktor Nekhorvich (nazwisko typowe w naszym gatunku...)
z naukowego laboratorium przewozi z Australii probówki z wirusem Chimera
sztucznie wyhodowanym, który zabija w ciągu doby, oraz błyskawiczne antidotum
na niego, Bellerophon.
Uczony zostaje w samolocie zgładzony i obrabowany przez niejakiego Seana. Ale
agent organizacji IMF – Impossible Mission Force – Ethan, czyli Tom Cruise,
otrzymuje polecenie, by odzyskać, co skradzione. Wchodzi w kontakt z Nyah, która
była kochanką złodzieja, i nakłania ją do powrotu do niego, zaopatrzywszy ją
w instalacje przekaźnikowe, za pomocą których będzie ona sygnalizowała, co się
dzieje w sztabie przestępczym.
Okazuje się jednak, że Sean przywłaszczył od doktora
Nekhorvicha tylko odtrutkę Bellerophon, więc stara się
o brakującego wirusa, strzeżonego w specjalnym
laboratorium: udaje się tam jednak również Cruise, by
zniszczyć zapas zarazy, no i teraz mamy starcie we
wszystkich możliwych sposobach, że od widoku
szczęka opada.
Komplikacja polega na tym, że Nyah, wysłana, by podpatrywać Seana, kocha
jednak Cruise’a i w momencie gdy ten jest śmiertelnie zagrożony, pragnąc
uratować go, zastrzykuje sobie ostatnią istniejącą porcję wirusa... zbrodniarz nie
wypuści jej z ręki, bo obecnie cały zapas zarazka, na którym mu zależy, znajduje
się w jej ciele – ale musi też ona umrzeć pod wieczór, chyba że – otrzyma
antidotum Bellerophon! Państwo wiedzą, co to za sensacja, ale wiedzą też, jak to
się skończy: jak zwykle. Nie czujemy się więc zaskoczeni, bo oglądamy to
2
8852839.002.png 8852839.003.png 8852839.004.png
 
wszystko nie po raz pierwszy: co prawda, „M:I-2” wyróżnia się stylem: montaż łączy
nerwowość z wypielęgnowaną estetyką każdego obrazu, co kino Hongkongu
doprowadziło do perfekcji. Co jednak nie wystarcza, by film wykroczył poza
standard sensacyjnego wstrząsowca. Jednak film ma wyjątkowe powodzenie
w Ameryce i jest na czele bestsellerów roku. Podobno jest tu coś więcej, o co
jakoby postarał się reżyser John Woo.
Mianowicie, skorzystano z fantastycznej fabuły, by umieścić w niej osobiste
posłanie moralne. Czy nie tak działo się z odwiecznymi tradycyjnymi baśniami,
które w oprawie zmyślonych czarów przynosiły analizę charakterów z ich oceną?
Czy thriller oraz SF, które są bajkami naszych czasów, nie mogłyby też dawać
podobnej treści, czego w dotychczasowych Bondziakach i im podobnych nie
próbowano? W „M:I-2” przeciwnik Cruise’a nie jest, jak zwykle bywało w james-
bondowcach, osobliwością egzotyczną z bielmem na oku, w jedwabnym kimonie,
pieszczącym rasowego kota, lecz urodziwym, sympatycznym, sprężystym
młodzieńcem, który wręcz jest kopią Cruise’a.
Co więcej, należał niegdyś do tej samej organizacji Mission Impossible, którą
zdradził. Jeszcze więcej: by obrabować dr. Nekhorvicha, Sean nakłada maskę
Cruise’a, technicznie idealnie wierną, co budzi zaufanie profesora; Cruise również
w następnych akcjach posługuje się podobnymi maskami. I wreszcie super-super-
więcej: Nyah, która kocha Cruise’a i on ją, jest byłą amantką Seana i wraca do
niego na życzenie Cruise’a, z misją, by go śledzić i swoje obserwacje przekazuje
Cruise’owi drogą elektroniczną.
Są tam sytuacje śliskie, gdy Sean i Nyah uprawiają
pieszczoty, co dociera do Cruise’a na ekranie... Nyah
to poświęcenie przypłaca samobójstwem: umrze po
upływie doby, jeśli nie dostanie antidotum. Wtedy
Cruise uświadamia sobie: „Nie mogę cię utracić”,
widzi, że jego błędem było uważać, że jego Mission
Impossible była ważniejsza od jego miłości, ale teraz
jest gotów narazić życie, podobnie jak to zrobiła Nyah.
Wszystko to pięknie, ale czy to dociera do widza?
Publiczność amerykańska okazała dobrą wolę uznając film za nowość, ale czy
rzeczywiście ona przekonuje? John Woo nie po raz pierwszy interesuje się
rozdwojeniem osobowości: w filmie „Face-Off”, który był u nas w minionym sezonie,
John Travolta i Nicolas Caige w starciu detektywa z przestępcą zamieniali się już
nie tylko twarzami, lecz wręcz wchodzili wzajemnie w swoje ciała. Jednak i tam,
podobnie jak w „M:I-2”, ów problem podobieństwa charakterów obrońcy prawa
3
Thandie Newton (Nyah) i
Tom Cruise (Ethan)
8852839.005.png 8852839.006.png
i zbrodniarza zacierał się przygnieciony spektaklem, od którego oczy pląsały. Woo
jest zbyt wybitnym fachowcem od stylu Hongkongu, polegającego na
kalejdoskopowym błyskawicznym montażu potoku ujęć klipowych, co w połączeniu
z wymaganiami hollywoodzkiej sensacji daje taki nawał obrazów, że treści
psychologiczne rozmazują się i stają się szybko zmieniającymi się znakami
wizualnymi, jak wszystko tutaj. Tym bardziej że nie są one nowością: w filmach
Bonda również dziewczyny kochające go ginęły z jego powodu, co utwierdzało go
w przekonaniu, że ich zabójców należy zlikwidować, ale zarówno jedno i drugie –
poświęcenie i zemsta – stawało się konwencją, umownym elementem fabuły
w filmie, który był nieobowiązującą rozrywką. W technice elektronicznej to
bagatelizowanie powiększyło się jeszcze, z tym że paradoksalnie, mimo większej
migotliwości, tłuczone jest ręką bez porównania cięższą. Pytanie: co będzie dalej
z wielkim spektaklem, wciąż stoi otworem.
Mars nas nie uratował
Podobnie niepewna jest próba, jakiej dokonał Brian de Palma („Nietykalni”, „Życie
Carlitta”, „Mission: Impossible-1” z tymże Tomem Cruisem, jako tymże agentem,
w której to wersji, w przeciwieństwie do obecnej, nacisk padał na atmosferę
tajemniczej grozy). De Palma podjął się po raz pierwszy w swojej karierze zrobienia
science fiction z zamiarem podobnym jak Woo: by spróbować postąpić naprzód
w gatunku, który bezradnie drepcze w miejscu.
Pojazdy o kształtach coraz bardziej pokręconych wirują po Kosmosie z głuchym
szumem dostarczanym przez orkiestrę dętą z nałożonymi tłumikami; astronauci
w malowniczych kaskach brną przez zjawiskowe krajobrazy łączące widok pustyni
Sahary z kanionami Colorado; pojawiają się mieszkańcy galaktyk w dwóch
postaciach: 1) przezroczyste gluty, 2) ośmiornice z wijącymi się mackami.
Co dalej? Jakie są możliwości, by rozszerzyć temat, co może jeszcze znajdować
się w tej niezmierzonej przestrzeni? Zaświaty. Toteż autorzy SF najbardziej ambitni
spróbowali wprowadzić wypadek metafizyczny. W „Odysei Kosmicznej-2001”
Kubricka występował, jako tajemnicza siła kierująca ludzkością, blok granitowy,
przypominający mahometańską Kaabę w Mekce bądź też tablice przykazań
Mojżesza; była to aluzja zaledwie zaznaczona. Spielberg w „Bliskich spotkaniach
trzeciego stopnia” posunął się dalej: kosmici o cywilizacji bardziej zaawansowanej
od naszej przybywali, by nam podać rękę: byli człekokształtni w postaci galarety –
było tu już więcej śmiałości jak u Kubricka, ale też znaleźliśmy się tuż-tuż na
granicy śmieszności.
Którą de Palma przekroczył w sposób tym bardziej deprymujący, że zarazem
4
 
najlepszy, jaki był dostępny i najgorszy, jakiego nie
uniknął: jego „Misja na Marsa” jest zarazem
imponująca i żałosna. W pierwszej części filmu mamy
to, co w filmach SF bywa najcenniejsze: rekonstrukcję
ewentualnej autentyki podróży kosmicznej. Katastrofa
statku ugodzonego przez meteoryt; astronauci
w skafandrach wyrzuceni z pojazdu, usiłujący
rozpaczliwie ocalić się w przeraźliwie pustej
przestrzeni, apokaliptyczna burza czerwonego piasku
na Marsie pochłaniająca ekipę. Ale w finale spadamy
od razu na łeb na szyję: ze szczytów techniki w dół
dziecinady. Pojawia się dama o trzykrotnie wyższej od
ludzkiej wysokości, w makijażu typu freski
staroegipskie, ubrana pół na pół jak hinduska
zaklinaczka wężów oraz luksusowa gwiazda z Las Vegas i wyjaśnia naszym, że
początki życia na Ziemi zorganizowali jakoby jej rodacy Arcy-Genialni-Kosmici, po
czym wyświetla dokument krótkometrażowy typu TV edukacyjna, ilustrujący za
pomocą animacji komputerowej dzieje paleontologiczne naszego globu od
pojawienia się głowonogów do wystąpienia Neandertalczyka. Sytuacja jak w owej
anegdotce o astronaucie, który olśniony kosmosem powiada: „O Boże”, po czym
dobiega go: „Słucham, synu”. Widzowie, którzy jeszcze parę minut temu gapili się
jak zahipnotyzowani, duszą się ze śmiechu. Sytuacja symboliczna, ilustrująca
aktualny los zarówno SF, jak elektronicznego wstrząsowca: środki, jakich sztuka
widowiskowa nie miała nigdy w swoich dziejach, i ślepy zaułek. Kino, które dawniej
snuło wizje fantasmagoryczne, co będzie w roku 2000, tkwi w bezwładzie
w autentycznym roku 2000.
5
8852839.007.png 8852839.008.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin