Grady James - Biały płomień.pdf

(1290 KB) Pobierz
Grady James - Bialy plomien
Grady
płomień
Podziękowania
Oto lista osób, którym autor chciałby wyrazić swoją wdzięcz-
ność: Rita Aero, Rich Bechtel, Nathan Blumberg, Taylor Branch, Lou
C, Ulysses Doss, Danny Glover, Bonnie Goldstein, Harry Gosset,
Melinda Hatton, John Halloway, David Levinson, Lou Mizell, Ruth
Ravenel, Michael Yiner, Les Whitten, Bill Wood i wielu innych.
OSTATNIE EPIGRAMATY ODNALEZIONE W ZAPISACH
INTERNETOWYCH FARONA SEARSA
Oto jest doktryna Karmy. Zapamiętaj!
Gdy zniknie ostatni grzechu okruch,
Gdy życie zgaśnie niczym biały płomień,
Tylko wtedy zemrze i śmierć.
sir Edwin Arnold, 1884, „Światło Azji: życie i nauki Gautamy
Ogarnie cię karma instant
John Lennon
James
Biały
 
Wszystko płonie
Budda
Policja podała nieścisłe dane na temat liczebności tłumu zebra-
nego na jednej z ulic dzielnicy North Side w Chicago, 15 stycznia
w południe, w rocznicę urodzin Martina Luthera Kinga. Według
informacji przekazanych prasie, zebrało się tam dwieście osób,
podczas gdy bliższa prawdy byłaby liczba dwukrotnie wyższa.
Tłum parł na ganek domu, na którym stał mężczyzna w ciepłym
płaszczu, ściskający w dłoni mikrofon.
- Dlaczego tak wielu mnie nienawidzi?
Spotęgowany przez wzmacniacz głos przetoczył się nad rozdy-
gotanym tłumem. Tworzyli go mężczyźni w eleganckich paltach
od Braci Brooks, w starych wojskowych kurtkach i robotniczych
kombinezonach. Twarze były czarne, także koloru kawy z mlekiem
oraz znaczone genami z Belfastu, Krakowa, Mediolanu i Aten.
Obok nastolatka w kurtce ulicznego gangu stała kobieta w kasz-
mirowym swetrze.
Mężczyzna na ganku zamilkł na chwilę i dłonią w skórzanej rę-
kawiczce przeciągnął po krótko przystrzyżonych, czarnych włosach.
- Biali! Czy biali mnie nienawidzą dlatego, że widzą czarnego...
jeszcze jednego czarnego... który ma pieniądze, władzę i wie cze-
go chce?
W tłumie rozległy się śmiechy.
-Widzą czarnego, który powtarza uparcie jakieś frazesy o „ogro-
mie cierpień". Może dlatego biali mnie nienawidzą?
Wyczekał chwilę i grzmiał dalej:
- A czarni? Może nienawidzą mnie, ponieważ przez mój sukces
stałem się „biały" i „zdradziłem" moich braci? Może moi bracia
zaczęli mnie nienawidzić dlatego, że nikomu nie pozwalam szufladkować mnie wyłącznie na
podstawie koloru skóry?
Na ganku za mówcą stało kilkunastu ludzi: mężczyzn i kobiet,
białych i czarnych, Azjatów i Latynosów.
-Czy Żydzi nienawidzą mnie dlatego że wezwałem ich, by
zrezygnowali z plemiennych zakazów asymilacji i posłuchali głosu tolerancji? Czy muzułmanie
nienawidzą mnie, gdyż im przypomi-
nam, że łączą ich z Żydami wspólne korzenie i w związku z tym
powinni być im braćmi a nie wrogami.
Od siły wzmocnionego głosu w oknach budynku zadrżały szyby.
- Czy politycy nienawidzą mnie, ponieważ nie chcę utożsamiać
się z żadną partią i odrzucam nic nie znaczące etykiety liberała
lub konserwatysty? Czy elity, począwszy od intelektualnych cmen-
tarzysk uniwersyteckich, a skończywszy na: kongresowych salach
obrad, gdzie kupuje się i wynajmuje głosy, nienawidzą mnie za
to, że nie chcę się wraz z nimi bić o stołki?
Na skraju tłumu pojedyncza sylwetka oderwała się od masy
ludzkiej. Pod pękatą puchową kurtką nie rnożna było rozpoznać
płci. Dwaj policjanci w białych kaskach z przyłbicami nie zwrócili
na postać najmniejszej uwagi. Jeden z nich popijał kawę z paru-
jącego plastikowego kubka.
- Czy policjanci mnie nienawidzą, ponieważ kiedyś trzymali
mnie za kratkami, a teraz jestem dla nich nietykalny?
Poniżej stopni, pod samym gankiem, stali ramię w ramię
mężczyźni o twardych spojrzeniach. Mieli rozpięte płaszcze. Jeden
z nich zauważył zbliżającą się samotną postać. Ochroniarz odsu-
nął się, by pozwolić jej wejść po schodach-
- To wszystko bzdura - ciągnął mówca, - Nienawiścią nie da-
rzą mnie tylko rasiści, religijni fanatycy, politycy czy policjanci.
Nienawidzą mnie też zwykli ludzie. Tacy jak wy. Tacy jak ja.
A wiecie, co jest źródłem ich nienawiści? Strach!
Osoba, która przed chwilą niepostrzeżenie weszła na ganek,
 
równie niepostrzeżenie zniknęła za drzwiami domu, częściowo
zasłoniętymi przez mówcę.
- Strach rodzący się w ich sercach...
W budynku nie było nikogo, kto zauważyłby samotną postać,
idącą pośpiesznie na pierwsze piętro.
- Strach, że mogą się mylić!
Samotna postać stanęła przy oknie pustego w tej chwili pokoju
z centralką telefoniczną i faksem. Przez chwilę wpatrywała się
w tłum i przemawiającego.
- Strach i obawa, że to ja mogę mieć rację.
Spod puchatego okrycia postać wyjęła notebooka, odłączyła apa-
rat telefoniczny od najbliższego oknu gniazdka i włączyła na to
miejsce komputer.
Wystukanie na klawiaturze wiadomości trwało mniej niż dwie
minuty.
-I jeśli wydaje się wam, że teraz się boją...
Po skomponowaniu tekstu postać, skryta za przyciemnianymi
jednostronnie szybami okien, wystukała komendę.
- ...to poczekajcie, aż otworzymy w Waszyngtonie naszą cen-
tralę. Wtedy dopiero zobaczycie, jak wygląda prawdziwy strach.
12
Ekran komputera rozjaśniał się przy każdym impulsie dociera-
jącym do odległego aparatu. Telefon dzwonił. Raz, drugi.
- Grube ryby w stolicy zadają pytanie: „Skoro mówisz, że nie
jesteś politykiem, to po co przenosisz się do Waszyngtonu?". A ja
im odpowiadam: „Bo to jest kolejny etap podróży".
Na ekranie komputera pojawiły się słowa: POŁĄCZENIE UZYSKANE.
-Węc oni dalej pytają. „Kim jesteś, skoro mówisz, że nie jesteś
politykiem?"
Elektroniczna wiadomość pomknęła z przenośnego komputera
w Chicago, podczas gdy mówca wypowiadał słowa:
- A ja im odpowiadam: Jestem żywym człowiekiem!".
Między sosnami obrastającymi wąską szosę w Idaho pojękiwał
wiatr. Na poboczach płatami zalegał śnieg. Paręnaście kilometrów
dalej zaspy śnieżne zablokowały przełęcz. Przy publicznej toalecie,
zamkniętej przez administrację dróg stanowych natychmiast po
Dniu Dziękczynienia, stała oszklona budka telefoniczna. Obok bud-
ki na wolnych obrotach pracował silnik czerwonej Toyoty.
Mężczyzna stojący obok samochodu trząsł się z zimna. Ubrany
był w dżinsy i kurtkę z dermy. Miał strąkowate blond włosy, sple-
cione z tyłu w ogonek. Nazywał się Chris Harvie.
- Takie zabawy na zadupiu to nie dla mnie! - krzyknął do
mężczyzny w budce.
Mężczyzna stał nieruchomo. Miał na sobie czerwoną ocieplaną
kurtkę, narciarskie spodnie i arktyczne buty. Ciepłe czarne ręka-
wice chroniły mu dłonie. Całości dopełniała twarz gładziutka, niby
skorupka jajka, i ciemne, krótko przystrzyżone włosy. Trzymał
notebooka połączonego z aparatem telefonicznym.
-Udało ci się? - spytał Chris, zawzięcie chuchając w przemarznięte dłonie.
Mężczyzna w budce telefonicznej wpatrywał się przez chwilę
w tekst, pojawiający się na malutkim ciekłokrystalicznym ekranie.
Bez wprowadzania go do pamięci komputera, odłączył aparaturę
od telefonu i z tą chwilą zaginął wszelki ślad przekazania wiado-
mości. - Co miało mi się udać? - zapytał z uśmiechem.
 Przestań się wygłupiać. I nie denerwuj mnie! - Chris pod-
szedł do budki. - Odmrażam tu sobie tyłek... Gdyby nie ja...
 Wiem. Nie byłoby mnie tu. - Mężczyzna w budce schował
notebooka do kieszeni czerwonej kurtki.
 Właściwie po jaką cholerę musieliśmy pchać się nie wiadomo
ile kilometrów w to pustkowie? Tylko po to, żeby skorzystać z telefonu? Jakbyś nie mógł zrobić tego z
pierwszego lepszego telefonu motelowego albo...
 
13
 Perfekcja nigdy nie jest łatwa. Perfekcja to... sztuka.
 Pieprzę perfekcję. Wiesz, jak mi zimno?
 Niewystarczająco - odparł mężczyzna.
 Czyżby? - warknął Chris. - A niby dlaczego?
Mężczyzna wyszedł z budki, błyskawicznie obrócił się i na uła-
mek sekundy złożył dłonie, niczym do modlitwy. Gdy rozwarł je,
słońce rozbłysło na stali noża ukrytego w przymocowanej do nad-
garstka pochwie. Śnieg poczerwieniał, spryskany fontanną krwi
z poderżniętego gardła.
Chris zachwiał się i padł na podłogę budki, martwiejącymi pal-
cami szukając ratunku na szklanej tafli.
- Teraz będzie ci wystarczająco zimno. - Morderca wytarł
ostrze noża o dżinsy trupa.
Ukrycie ciała między drzewami zajęło mu dwadzieścia minut.
Prognoza meteorologiczna zapowiadała burzę śnieżną jeszcze
przez północą. Do tego czasu z pewnością nikt się tu nie pojawi.
A na wiosnę to, co ludzie znajdą po stopnieniu śniegu, wywoła
z pewnością spory szok... Planowanie stanów emocjonalnych osób
trzecich z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, to także sztuka.
Sztuka takiego rzucania kamieniami do wody, by kręgi rozchodziły
się daleko...
Morderca zabrał portfel Chrisa, klucz od motelowego pokoju
i pistolet. Śniegiem zmył krew z twarzy, wrzucił na tylne siedzenie
Toyoty spryskaną krwią kurtkę, wsiadł do wozu i odjechał.
Po szesnastu kilometrach czerwona Toyota dotarła do skrzyżo-
wania dwóch autostrad stanowych. Na poboczu stała furgonetka
z parunastocentymetrową czapą śniegu na dachu. Cywilizację re-
prezentowały stacja benzynowa i motel z jedenastoma domkami
w opłakanym stanie.
Dwa samochody stały obok siebie przed domkiem numer 9. Mor-
derca zaparkował wóz przed numerem 4, do którego miał klucz
zabrany zabitemu.
Tamtych dwóch samochodów nie było tu rano, przypomniał
sobie. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że przed chwilą rozpoczęła
się przerwa na lunch. Dwa samochody, stanowa rejestracja, godzi-
na lunchu. Czyjś mąż, czyjaś żona. Nie stanowili zagrożenia. Ich
sekret czynił ich ślepymi na otoczenie.
Mężczyzna, który siedział w domku numer 4 przed telewizo-
rem, był potężnej budowy. Na jego wytatuowanych ramionach tań-
czyły kolorowe cienie z ekranu. Hawajska koszula z trudem opi-
nała muskularny tors. Zerwał się, słysząc szmer przy drzwiach
i chwycił za leżący na stole rewolwer Magnum kalibru 0,357 cala.
14
 Kochanie, wróciłem - powiedział morderca, zamykając za so-
bą drzwi.
 Gdzieś ty, cholera, był? - warknął wytatuowany mężczyzna.
 Nie lubię skrótów - odparł przybysz.
Pokój pachniał rozgrzaną przez grzejniki boazerią i whisky. Pa-
ra nart biegowych i plecak stały oparte o deski ściany. Morderca
podszedł do nart i dłonią w rękawiczce przeciągnął po ślizgach.
Kątem oka obserwował wytatuowanego mężczyznę, który odłożył
Magnum z powrotem na stół.
 Gdzie jest Chris?
 Czeka na ciebie - odparł morderca i z pistoletu Chrisa strze-
lił mu w pierś. Dwudziestkadwójka - Chris chciał uchodzić za
fachowca z Detroit.
Trafiony małokalibrowym pociskiem tatuowany mężczyzna za-
chwiał się tylko i postąpił parę kroków do tyłu w swych buciskach
motocyklisty. Wyprężone do tyłu potężne ramiona rozerwały na-
piętą koszulę. Mężczyzna spojrzał w zdumieniu na malutką dziur-
 
kę, czerwoną jak...
Morderca strzelił po raz drugi, tym razem w sam środek czoła.
Mężczyzna padł jak kłoda. Morderca dla pewności wpakował mu
jeszcze jeden pocisk w skroń, potem zabrał zabitemu portfel,
wziął narty oraz plecak i opuścił domek, zamykając za sobą drzwi
na klucz.
Na stacji benzynowej dopełnił zbiornik paliwa Toyoty i dodat-
kowo dwa dwudziestolitrowe plastikowe kanistry. Przez cały czas
pół twarzy miał zasłonięte goglami narciarskimi, ale właściciel sta-
cji i tak widział tylko zieleń dolarowych banknotów.
Po pięciu kilometrach Toyota zjechała z autostrady na mocno
zaśnieżoną drogę szutrową. Morderca pięciokrotnie musiał łopatą
usuwać śnieg spod kół, nim dotarł na grzbiet wzniesienia, z któ-
rego otwierał się widok na szarą lśniącą zamarzniętą taflę jeziora.
Morderca docisnął pedał gazu do oporu. Samochód popędził z gó-
ry w chmurze śnieżnego pyłu, wpadł na taflę jeziora i siłą rozpędu
ujechał jeszcze kilkanaście metrów. Lód zatrzeszczał, ale utrzymał
ciężar.
Morderca wyłączył silnik, zabrał narty i plecak, i wyniósł je na
brzeg. Przez lornetkę zlustrował cały horyzont dokoła. Dostrzegł
zastępy potencjalnych bożonarodzeniowych choinek w śnieżnych
czapach, ale ani jednego narciarza. Tylko jastrząb krążył wysoko
nad leśnym bezmiarem.
Wrócił do Toyoty. Oblał ją benzyną z obu kanistrów, pozostawiając tyle zawartości w jednym, by
przy wycofywaniu się móc utworzyć benzynowy „lont" do brzegu.
15 Ogień pomknął przez zamarznięte jezioro, dotarł do Toyoty .
i pochłonął ją chmurą ognia, przetykaną czarnymi smugami dymu. -
Ku niebu popłynęła gęsta smuga kopciu. Tak, to było ryzyko...
Jeśli ktoś dostrzeże dym?
Eksplodował zbiornik paliwa Toyoty. Samochód podskoczył
i ciężko opadł na lód. Zasyczała para, mieszając się z dymem. Pod
palącym się wrakiem zaskrzeczał lód, pękł, trysnęła woda, lód się
rozstąpił i płonący wóz osunął się w głębinę.
Kilka baniek powietrza, kilka zmarszczek i po chwili powierzchnia wody zmartwiała w
lodowatym chłodzie.
Nim morderca przypiął narty i założył plecak, na wodzie sfor-
mowała się już lodowa błona. Ustawił narty w kierunku, gdzie
czyjś mąż i czyjaś żona wiedli życie pełne sekretów. Jeszcze przed
zachodem słońca miał zamiar dołączyć do narciarskiej wycieczki,
z którą przyjechał tu autobusem. Za udział w imprezie zapłacił
gotówką; udawał człowieka nieśmiałego i podał fałszywe nazwisko.
Nikt go nie znał. Poprawił się w myślach: nikt go nie znał - na
razie.
2
Osiem dni później, we wtorek rano, trzech mężczyzn zajęło
miejsca przy stoliku w waszyngtońskiej restauracji. Przez wielką
szybę widać było kompleks budynków znany pod nazwą Water-
gate.
 Nie nabierzecie mnie - powiedział Willy Smith do siedzących
naprzeciwko niego dwóch pozostałych. - Istnieje wasza prawda
i jest prawdziwa prawda.
 Co to jest „prawdziwa prawda"? - spytał mężczyzna o cie-
mnych włosach przetykanych srebrem, o ciemnych oczach i z pa-
roma bliznami na prawym policzku. Legitymacja, którą miał w kie-
szeni marynarki, stwierdzała, że jest zatrudniony w FBI, ma rangę
agenta specjalnego i nazywa się Dalton Cole.
Z wewnętrznej kieszeni dżinsowej kurtki Willy Smith wyjął pa-
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin