Kilworth Garry - W krainie wytatuowanych ludzi.pdf

(87 KB) Pobierz
Kilworth Garry - W krainie wytatuowanych ludzi
KILWORTH GARRY
w Krainie Wytatuowanych Ludzi
„Nowa Fantastyka” – lipiec 1990
List przysłał mi do domu w Kalifornii wydawca moich albumów z fotografiami wojennymi. Autor listu
proponował spotkanie w swoim mieszkaniu w Nowym Jorku, jako że obecnie nie był w stanie podróżować.
Pisał, że dzieją się z nim dziwne rzeczy i twierdził, że powinienem zarejestrować zachodzące w nim
"zmiany", gdyż może się to okazać ważne w przyszłości. Miałem nadzieję na dobry materiał na reportaż,
oczywiście jeśli to wszystko było prawdą. Nie był to wszak pierwszy weteran z Wietnamu, któremu odbiła
palma. Z początku skłaniałem się nawet do tego, aby zapomnieć o tym liście, ale jeśli Azja wywiera na
człowieka jakikolwiek wpływ, to przede wszystkim nieustannie pobudzając jego ciekawość. W następną
środę poleciałem na wschodnie wybrzeże.
Zameldowałem się w hotelu "Roosevelt", gdyż ma on w sobie kolonialny wdzięk rodem ze Starego
Świata, dzięki któremu taki wyspiarz-emigrant jak ja może choć przez chwilę poczuć się jak w domu,
nawet pośród onieśmielającego ogromu nowojorskiej architektury. W Nowym Jorku czuję się wessany w
wąskie gardła ulic wiodących mnie pośród gigantycznych gmachów, które gdzieś w górze wydają się
stykać czubkami, zasłaniając całe niebo. Tu, pośród strzelistych drapaczy chmur, odczuwam swoją
znikomość znacznie intensywniej niż wtedy, gdy wpatruję się w ogromne przestrzenie pomiędzy
gwiazdami. Fakt, że na dachach tych betonowych wież rozpościerają się soczyste trawniki i rosną drzewa
owocowe, nic tu nie pomaga - raczej potęguje wrażenie, że te przerażające budowle wyrosły spod ziemi
zeszłej nocy, wynosząc w górę wyrwane strzępy darni i resztki zieleni, pozostawiając nas, rachitycznych
śmiertelników, w piekielnych głębiach wąwozów utworzonych z ich nieprzyjaznych, szarych ścian.
Wystrój nadaje wnętrzom hotelu europejski styl. Pełno tu stojących lamp z misternymi, mosiężnymi
zdobieniami, komódek o marmurowych blatach. Obecność takich sprzętów sprawia, że czuję się pewniej.
Znika towarzyszący mi wszędzie niepokój.
- Naprawdę zaopiekuję się pańskimi rzeczami - powtórzył mężczyzna, który przyszedł wziąć do prania
moje brudy. Zatrzymał się w drzwiach czekając, aż dotrze do mnie aluzja ukryta w tych słowach i dam mu
dwa dolary, by zapewnić bezpieczeństwo moim nieświeżym koszulom.
Kiedy drzwi się zamknęły, wziąłem do ręki leżący na łóżku egzemplarz "New York Timesa". Artykuł na
pierwszej stronie mówił o zabójstwie dokonanym na pewnym gwałcicielu w sercu Central Parku.
Wyglądało na to, że to sprawka członka jakiejś obywatelskiej samoobrony. Chociaż śmierć herszta miała
miejsce na oczach całego gangu, żaden z ujętych bandytów nie był do końca pewien, czego właściwie był
świadkiem. Napadnięta kobieta również nie widziała mordercy, aczkolwiek nie ulegało wątpliwości, iż jest
mu wdzięczna za interwencję. W tych zeznaniach nie byłoby nic zaskakującego, gdyby gwałciciel został
ustrzelony ze sztucera o dużym zasięgu lub chociaż z pistoletu. Jednakże opryszka zwyczajnie uduszono.
Przyjrzawszy się sinym plamom na szyi trupa, policyjny patolog orzekł, że zabójca użył nylonowego sznura
lub pętli z drutu.
Pod obszernym artykułem znajdowała się krótka notka na temat oświadczenia nowo wybranego
prezydenta, który wskazał na potrzebę wysłania doradców wojskowych do Azji w celu udzielenia pewnemu
krajowi pomocy w wojnie z agresorem.
Tylko tu, na Zachodzie, historia jakiegoś nadgorliwego obrońcy ofiar napadów może okazać się
ważniejsza od informacji o możliwości zaangażowania się Stanów Zjednoczonych w kolejną wojnę na
kontynencie azjatyckim.
Pierwszy tatuaż zauważył pewnego ranka pod koniec lata. Poprzedniej nocy wybrał się do jednego ze
swych ulubionych barów na oblewanie. Przez ostatnie lata nieustannie coś oblewał. Pierwszą okazją był
jego powrót z Wietnamu, następnie śmierć Phila, potem własny rozwód, a później... później jakakolwiek
wieść, dobra czy zła, stanowiła znakomity pretekst. Był w tym naprawdę dobry.
Symbol - gdyż był to raczej symbol niż jakiś obrazek czy słowo - znajdował się w dość
niekonwencjonalnym miejscu. Przynajmniej jak na amerykańskie zwyczaje. Tuż pod lewą pachą. Jeśli był
do czegokolwiek podobny, to do jakiejś sanskryckiej litery. A może chińskiej? Albo japońskiej? Nie, raczej
trudno byłoby go uznać za literę. To był po prostu symbol: zapętlony wir zakończony łamaną linią, która
zachodziła na siebie kilkakrotnie, tworząc mały labirynt. Kiedy z uwagą przyglądał się znakowi w lustrze,
dziwił się wielkiemu kunsztowi i precyzji, jaką włożono w jego wyrysowanie. Tatuaż był jak mały świat -
taki sam świat, jaki otwiera się przed naszymi oczami, kiedy z bliska studiujemy kielich kwiatu lub gęsto
unerwioną blaszkę liścia.
- O Jezu... skąd się to tutaj wzięło?! - zawołał, rozglądając się nerwowo po swoim kiepsko umeblowanym
mieszkanku w nadziei, że znajdzie jakieś ślady, które pozwolą mu zgadnąć, co działo się z nim w nocy.
Gdzie wczoraj był? Pamiętał bar "U Staceya", potem klub nocny na... jak się nazywała tamta ulica? Ale
salon tatuażu? Kiedyś było ich pełno w chińskiej dzielnicy, ale potem gdzieś przeczytał, że wszystkie
zamknięto. Niełatwo było się pozbyć tatuażu - operacja plastyczna kosztowała kupę forsy. Na szczęście,
miał go w takim miejscu, że mógł być widoczny jedynie dla osób, które znajdą się z nim w sytuacji
intymnej. Na szczęście nie był to żaden badziew w rodzaju precyzyjnej kopii ostatniej rozkładówki z
"Playboya". Na szczęście, na szczęście, na szczęście... rąbnął pięścią w ścianę nad lustrem. Zza ściany
usłyszał głośny protest sąsiada mieszkającego obok.
- Idź do diabła! - ryknął w odpowiedzi, wkładając stłuczone knykcie pod strumień zimnej wody.
Za oknem hałas, jaki robiły samochody przejeżdżające przez Brooklyn, narastał swym zwykłym
porannym crescendo. Była prawie dziewiąta. Naciągnął spodnie na bokserki. Godzinę temu powinien być w
pracy. Tylko tego by brakowało, żeby przez to wszystko stracił robotę.
Trzy dni później, po kolejnej pijatyce, pojawił się drugi tatuaż. Tym razem na łokciu. Zadzwonił do
swojej byłej żony i porozmawiał z nią przez chwilę. Nie powiedział jej nic o dziwnych rysunkach, ale sam
jej głos dodał mu otuchy. Potem zadzwonił do syna, żeby pogadać o futbolu i o wakacjach. Jamie był pełen
życia. Powiedział ojcu, że tęskni za nim bardzo i że powinni wkrótce spotkać się całą trójką, kiedy skończy
się semestr. Jamie miał romantyczną duszę. Wciąż próbował swatać swoich rodziców, mając nadzieję, że
zejdą się ponownie, a nawet że powtórnie wezmą ślub. Kiedy odłożył słuchawkę, czuł się znacznie lepiej.
Przysiągł sobie, że przez tydzień nie weźmie alkoholu do ust.
Dwadzieścia cztery godziny później zauważył na ciele trzeci symbol.
- Lunatykuję - powiedział do siebie. - Albo wpadam w jakiś trans. Albo jakiś gnojek uwziął się na mnie.
Przeszukał mieszkanie, jakby spodziewał się, że znajdzie kogoś ukrywającego się w szafie albo pod
łóżkiem. Spojrzał w oczy swojemu odbiciu w lustrze i ujrzał w nich strach. Dotknął pobladłego policzka i
zauważył, że drży mu ręka.
- Jakiś gnojek nachodzi mnie we własnym mieszkaniu.
Bardziej nie bałby się nawet wtedy, gdyby tatuaże zamiast kolorowymi symbolami, okazały się
naturalnymi wypryskami na skórze, wskazującymi na obecność jakiejś śmiertelnej choroby w jego ciele.
Jego przerażenie osiągnęło największe możliwe natężenie, podobnie jak w Wietnamie. W rzeczywistości,
pomyślał, to jest dokładnie ten sam strach. Rozpoznawał go w ten sam sposób, w jaki inni ludzie
rozpoznawali zapach i smak jakiejś niezwykłej przyprawy. Istniało wiele różnych rodzajów lęku, ale ten
zdecydowanie można było utożsamić z zatrwożeniem, ogarniającym człowieka zagubionego w dżungli,
gdzie zewsząd czyha nań śmierć. Miało to chyba jakiś związek z tym, że w tatuażach było coś azjatyckiego.
Ich styl przypominał orientalne wzornictwo. Nagle noc wydała się jeszcze bardziej przerażająca niż
wcześniej. Pod osłoną mroku coś przychodziło do niego. Z powrotem znalazł się w Wietnamie, znów
wpatrywał się w posępną ścianę dżungli, będąc jednocześnie wewnątrz tej ściany, błądząc pośród
olbrzymich drzew, na których korzenie musiał się wspinać jak na wysokie wzgórza. Był nic nie znaczącym
śmiertelnikiem w miejscu, gdzie próżno oczekiwać jakiegoś zrozumienia. Umysł wybiegał przed ciało bądź
wlókł się za nim w tyle. Znów tropił wzrokiem cienie, łykając trwogę szybciej niż alkohol. Dżungla
przypełzła tu za nim, na ulice Nowego Jorku. Jacyś malutcy ludzie, których nigdy wcześniej nie widział,
czaili się w wąskich alejkach. Był zbyt przerażony, żeby pić. Zbyt przerażony, żeby nie pić. Nieokiełznana
panika kazała mu zrywać się z łóżka w środku nocy i snuć się po barach, by szukać tam tego, co pomagało
mu pozbyć się strachu, jednocześnie go potęgując. Wpadł w pułapkę, przez którą z wolna znów stawał się
tym szaleńcem, za jakiego kiedyś się uważał.
- Co się, kurwa, dzieje? - ryczał, stojąc na chodniku przy barze, z twarzą oblaną neonowym światłem. -
Niech mi ktoś wytłumaczy, co się, kurwa, dzieje...
Ale przechodnie, jeśli w ogóle zaszczycali go spojrzeniem, nie wykazywali najmniejszej chęci do
prowadzenia filozoficznych dysput z wariatami, weteranami bądź pijakami. Szczególnie zaś z facetem,
który zdawał się być wszystkimi trzema naraz.
Wyszedłem z hotelu i pojechałem taksówką do Central Parku. Kręciłem się tam trochę i korzystając z
mapki, jaką zamieścili w "Timesie", usiłowałem zlokalizować miejsce zabójstwa. Kiedy nabrałem
przekonania, że je znalazłem, zrobiłem kilka zdjęć. Sam nie wiem po co, bo nie znalazłem tam nic
ciekawego. Zawsze lubię zrobić kilka takich niezobowiązujących zdjęć na nowej rolce filmu, na dobry
początek. W Wietnamie każdego dnia zaraz po obudzeniu sięgałem po aparat i robiłem zdjęcie drugiego
końca mojego ciała: palców, stóp, kolan. Na dobry początek.
W tamtych czasach musiałem być niezłym świrem. Porzuciłem dom w wieku siedemnastu lat, żeby
podróżować po Europie z pentaxem w plecaku, nieprzerwanie kierując się na wschód. Powodowało mną
mocne postanowienie, by zostać fotoreporterem wojennym. Chciałem zrobić jakieś zdjęcia z wojny
arabsko-izraelskiej w sześćdziesiątym siódmym. Dotarcie na miejsce zajęło mi cały tydzień. Tymczasem
konflikt zakończył się po sześciu dniach. Otrząsnąłem się z rozczarowania i ruszyłem dalej, do Adenu,
gdzie nasilały się akcje terrorystów protestujących przeciwko wycofaniu się Brytyjczyków z kolonii.
Zostałem zatrzymany przez władze. Chcieli mnie odesłać do domu, do rodziców. Ruszyłem wtedy na
wschód, do Wietnamu, ale po drodze były Indie, gdzie na chwilę straciłem z oczu swój cel w oparach
opium i przy dźwiękach sitaru. W końcu dotarłem do Wietnamu akurat na bitwę pod Khe Sanh.
Moje pierwsze fotografie były beznadziejne i nikt nie chciał ich kupić (dopiero później, kiedy wydałem
pierwszy album, nabrały pewnej wartości), ale moja pasja była zbyt wielka, żebym mógł się tym załamać.
Robiłem coraz więcej zdjęć i stawałem się coraz lepszy, ucząc się od ówczesnych amerykańskich tuzów
obiektywu. Kiedy wieści o mordzie w My Lai pojawiły się na pierwszych stronach wszystkich gazet, byłem
już całkiem niezłym fotoreporterem, a moje zdjęcia także zaczynały nabierać klasy.
W tym czasie zobaczyłem wytatuowanego człowieka. Przemierzałem właśnie obszary wiejskie,
towarzysząc jednemu z patroli rozpoznawczych, kiedy jakiś nerwowy żołnierz w szpicy otworzył ogień ze
swojego M-16, siekąc kulami cienie.
- Tu się coś ruszało - wyjaśniał potem. - Widziałem, jak zginają się tamte paprocie.
Przeszukaliśmy teren i znaleźliśmy ślady krwi wiodące do jaskini przy wodospadzie. Patrol miał na
wyposażeniu tylko dwa granaty odłamkowe, które żołnierze wrzucili do środka. Wciąż jednak nikt nie
kwapił się, by wejść do pieczary. Trudno się było im dziwić. Grota wyglądała jak ogromna skalna paszcza
gotowa połknąć nieostrożnych frajerów. Ryk srebrzystej wody przetaczającej się wśród wyszczerzonych,
ostrych kamieni raczej nie dodawał odwagi. Cieszyłem się, że byłem tam tylko po to, by robić zdjęcia.
Żołnierze poprosili przez radio o pomoc i po jakimś czasie wojskowy helikopter zrzucił im miotacz ognia,
którym starannie wypalili wnętrze jaskini. Następnie jeden z patrolu uzbrojony w czterdziestkę piątkę
wszedł do środka. Wyszedł tyłem, wlokąc ze sobą zwłoki nagiego mężczyzny. Większa część skóry trupa
była zwęglona, ocalało jedynie lewe ramię i część klatki piersiowej. Najwyraźniej musiał leżeć twarzą do
ziemi, z ramieniem wsuniętym pod tułów, kiedy płomienie omiatały ściany jego kryjówki. Kawałki ocalałej
skóry były całe pokryte tatuażami, które wywoływały dziwne optyczne złudzenie. Taki sam efekt powstaje,
kiedy długo przypatrujesz się z bliska gęsto wydrukowanym, czarno-białym zygzakom.
Kiedy tatuaże zaczęły coraz gęściej pokrywać ciało, począł zastanawiać się, czy nie zawierają one
zaszyfrowanej wiadomości. Gapił się na nie w lustrze, próbując odkryć jakieś prawidłowości, które
naprowadziłyby go na trop ukrytego języka, aż do chwili, kiedy wszystko zaczęło mu się rozmywać przed
oczami. Próbował także wykonywać rozmaite ruchy, energicznym krokiem przechadzając się przed
lustrem, aby zobaczyć, czy tajemnica zapisana w wytatuowanych symbolach nie okaże się bardziej czytelna
kiedy muskuły jego mocnego, szczupłego ciała zaczną falować przy naprężaniu kończyn i torsu. Ale sekret
pozostał równie nieprzenikniony jak przedtem.
Bezsenne noce spędzał na włóczęgach - już nie po barach, ale po chińskiej dzielnicy, gdzie wszystkich
wypytywał o kogoś, kto umiałby robić tatuaże. W końcu pewien taksówkarz zawiózł go do jakiejś zapadłej
sutereny, w której podobno mieścił się nielegalny salon tatuażu. Kiedy mu otworzono, od razu zrozumiał,
że znalazł właściwe miejsce.
- Przychodzi po jeszcze jeden? - zapytał właściciel.
Wyjaśnił, że nie przypomina sobie żadnej ze swych wcześniejszych wizyt, że za każdym razem musiał
być potwornie pijany, ponieważ nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi.
Twarz rysownika stężała i mężczyzna pokręcił głową.
- Musi zdawać sprawę - powiedział z silnym akcentem świeżo upieczonego imigranta.
Weteran poczuł, jak jego ciało przeszywa chłodny dreszcz na myśl, że być może rysownik wcale nie jest
Chińczykiem tylko Wietnamczykiem? A więc śledzili go cały czas, by wreszcie odnaleźć go za oceanem?
Prześladowali go w jego własnym kraju?
Energicznie potrząsnął głową, aby opędzić się od paranoi.
- Posłuchaj, stary. Nie chcę już więcej żadnych tatuaży. Ani jednego więcej, kapujesz? Niezależnie czy
przyjdę tu pijany czy trzeźwy, ty odeślij mnie z kwitkiem - nie rób mi więcej żadnych tatuaży. W
porządku?
- Nie w porządku - tamten znów pokręcił głową. - Ty nie chce przyjść tutaj. Ty chce iść w inne miejsce.
Ja robi dobry tatuaż. Ty przyjdzie tutaj, ja robi dobry tatuaż...
Na groźbę, że policja zostanie powiadomiona o nielegalnym salonie tatuażu, rysownik posłał mu tylko
wściekły, azjatycki uśmieszek.
- Ty nie pójdzie do policjant.
Tej samej nocy przybył mu kolejny tatuaż. Kiedy odkrył go z samego rana, wrócił do salonu, aby zrobić z
tatuażysty mokrą plamę, na co tamten odpowiedział mu z podobną, niekłamaną furią.
- Ty ma muchy w głowa. Ty wariat. Po co przychodzi tu w noc i mówi "Zrób mi tatuaż", a potem
przychodzi rano cały wściekły? Ja robi, co ty mówi. Jak nie chce tatuaż, to nie przychodzi tutaj, ty głupi
wariat.
Krewni i przyjaciele rysownika zdawali się wypełzać z każdej szczeliny drewnianej boazerii, jaką były
wyłożone ściany piwniczki, stając w cieniu za plecami właściciela z groźnie założonymi rękami. Wiedział,
że jeśli będzie się awanturował, za chwilę wszyscy rzucą się na niego, a być może w ruch pójdą także noże.
- Na pewno mnie hipnotyzujecie, zasrane gnojki - powiedział. - Albo stosujecie jakieś inne sztuczki.
Dlaczego, na miłość boską, wciąż tutaj wracam? Nic z tego nie rozumiem. Co się, do diabła, ze mną dzieje?
Tatuażysta wzruszył ramionami.
- Skąd bierzesz takie wzory? - spytał go weteran. - Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem.
Rysownik pogrzebał chwilę w szufladzie, którą miał na wysokości łokcia i wyciągnął z niej zwitek
papierowych kartek. Na każdej z nich widniał staranny rysunek. Wszystkie znaki były identyczne z tymi,
które miał wytatuowane na ciele. Wpatrywał się w nie nic nie rozumiejąc, dopóki Azjata nie pośpieszył z
wyjaśnieniem:
- Ty rysuje. Ty ich rysuje. Za każdy raz ty przychodzi tutaj, bierze papier i rysuje obrazek.
- Nie wierzę ci - przerwał zdjęty trwogą.
- Mam to w dupa - padła odpowiedź.
Wrócił do domu i wbił wzrok w ścianę. Stopniowo przypomniał sobie tamto wydarzenie, wywlókł je z
najdalszych zakątków pamięci, gdzie próbował je pogrzebać wraz z wszystkimi innymi koszmarami z
dżungli. Żołnierz Vietcongu spłonął w jaskini. Trup miał ramię całe pokryte tatuażami, takimi samymi jak
te, które obecnie zdobiły jego ciało. Maleńkie zawijasy i poskręcane kształty, które wyglądały jak
ornamenty skopiowane z kolumny w jakiejś świątyni węża. Phil był razem z nim w tym patrolu.
Rozmawiali ze sobą o tamtych dziwnych znakach. Phil domyślał się, że są to jakieś obrzędowe symbole,
równie stare jak sam Wietnam.
- Kiedyś nazywano go Krainą Wytatuowanych Ludzi - mówił.
- Co tak nazywano?
- Ten kraj - Wietnam. Trzy tysiące lat temu ziemie te znane były jako Van Tang, Kraina Wytatuowanych
Ludzi.
Phil był jego dowódcą. Jego najlepszym przyjacielem. Razem studiowali i obaj odrzucili zaoferowane im
stopnie oficerskie, żeby ich tylko nie rozdzielono. Razem spędzili rok w piekle i razem wrócili do domu.
Phil pozwolił mu zamieszkać w swoim mieszkaniu, zanim nie znajdzie czegoś dla siebie. Tyle że w trzy
tygodnie po powrocie Phil został zamordowany, zakłuty nożem na śmierć, w metrze, przez nieznanego
sprawcę lub sprawców. Zabrano mu zegarek, sygnety i trzy dolary z portfela. Spędził cały rok w
Wietnamie, gdzie w powietrzu latało mnóstwo wszelkiego gówna, które co chwila, gdzie tylko spojrzeć,
zwalało z nóg jakiegoś amerykańskiego żołnierza, a Philowi udało się wyjść z tego bez szwanku. Tylko po
to, żeby w Stanach zarżnął go jak tucznego wieprzka jakiś gnojek, któremu nie wystarczała wojna w Azji,
musiał rozpocząć własną wojnę w Nowym Jorku.
Obszedłem cały park, trzymając się jak najdalej od drzew (zawsze trzymam się jak najdalej od drzew), po
czym wziąłem taksówkę na Brooklyn, pokazując kierowcy adres wypisany na kopercie, w której
otrzymałem list. Wszedłem po tylnych schodach jakiegoś zakazanego budynku i zapukałem do drzwi.
Mężczyzna wpuścił mnie do środka.
- Pamięta mnie pan? - zapytał.
- Pamiętam czas, miejsce i wydarzenie - odparłem. - Jeśli twierdzi pan, że pan tam był, wierzę panu.
- Byłem jednym z członków tego patrolu. Razem z Philem, tyle że on już nie żyje. Prawdopodobnie
wszyscy z tamtego patrolu zginęli, poza panem i mną.
Przyjrzałem mu się dokładnie. Miał na sobie wysokie buty, wojskową kurtkę i wielki, sztauerski beret,
który przykrywał mu nawet kark. Odsłoniętą miał jedynie twarz i dłonie. Ale nawet tam tatuaże pokrywały
każdy centymetr kwadratowy skóry. Kołnierz kurtki miał postawiony i zapięty na guziki. Wełniany beret
miał wciśnięty na głowę tak mocno, że całkowicie zasłaniał uszy. Na policzkach, na nosie, wokół ust i oczu
roiło się od tajemniczych znaków: jakieś poskręcane płatki, wiry, spirale. Pojedyncze linie wydawały się
obrysowywać naturalne kontury jego twarzy, ale przy dokładniejszym przyjrzeniu się było widać, iż w
niektórych miejscach zakłócają normalne rysy, rozbijając je na nieokreślone kształty i cienie, przywodzące
na myśl unerwienie liści, rosnące gęsto źdźbła trawy, rysunek kory drzew. Jego twarz sprawiała wrażenie
sadzawki, w której odbija się dzienne światło i cienie listowia porastającego wiszące nad lustrem wody
gałęzie.
- Przypomina mi pan pewien obraz - powiedziałem, aby przerwać ciszę, która z wolna robiła się dość
niezręczna. - Impresję pewnego artysty na temat Queeqega - tego z "Moby Dicka". Te wytatuowane
policzki... - Wyglądało na to, że moja nieśmiała próba rozładowania napiętej atmosfery okazała się
druzgocącą porażką. Nie zauważyłem żadnej zmiany wyrazu wpatrzonych we mnie oczu. Oczu, które
wydawały się jedynym rzeczywistym elementem tej postaci, jedynym punktem zaczepienia, gdyż cała
reszta jego twarzy nieustannie załamywała się i rozmywała, zanikała i zmieniała kształty.
- Jestem pod tym całkiem łysy - powiedział, mając na myśli swoje bezkształtne nakrycie. - Łysy i
wytatuowany. Nie golę się. Wyrywam włosy wraz z cebulkami, jak kiedyś Indianie. To bolesne, ale dzięki
takiej metodzie nie muszę tego robić zbyt często. - Przerwał, a po chwili dodał: - Opowiedziałem panu o
tym wszystkim w moim liście.
- Pisał pan, że gromadzi pan tatuaże, podobnie jak ten człowiek, którego zwłoki widzieliśmy w
Wietnamie - nie wiedziałem, co miał na myśli pisząc, że "gromadzi" tatuaże.
- Aha. Przywiózł pan to zdjęcie?
Kiwnąłem głową i wyjąłem kopertę z kieszeni. Wyszarpnął mi ją z dłoni i wyciągnął fotografię. Było to
zdjęcie spalonego Wietnamczyka przy jaskini - jedno z kilku ujęć.
- Tak, to on - odezwał się wyraźnie usatysfakcjonowany. - Niech pan patrzy - podwinął rękaw, aby
pokazać mi ramię upstrzone symbolami wykłutymi kolorowym atramentem. Znaczki zawirowały mi przed
oczami.- Niech pan spojrzy, wszystko mam identycznie jak on. Uwierzy pan? Miałem to wszystko
zarejestrowane gdzieś tutaj - poklepał się po głowie. - Wszystko wyrysowałem dokładnie, nawet o tym nie
myśląc.
Rzeczywiście skopiował symbole z zadziwiającą precyzją. Musiały się na stałe wdrukować w jego
podświadomość. Jakiś tajemniczy impuls skłonił go do przeniesienia wszystkich zarejestrowanych w
umyśle znaków na papier, a następnie na ciało. Można by powiedzieć, że został wytatuowany od wewnątrz
bardzo dawno temu, a dopiero teraz tatuaże zdołały wydostać się z jego wnętrza na powierzchnię skóry.
- A skąd pan wziął tę całą resztę? - spytałem.
- Że co?
- Przecież widział pan tylko ramię i część klatki piersiowej. Czym pokrył pan resztę ciała?
- To wzór - odpowiedział, rzucając mi spojrzenie znad fotografii. - Powtarzający się wzór.
- Ach tak!
- Jest pan gotów?
- Tak, możemy jechać - odparłem. Wszystko wyłożył w swoim liście: chciał, abym sfotografował go na
tle trawy, liści lub skał. W jakimś naturalnym otoczeniu.
Pojechaliśmy taksówką do Central Parku. Po drodze, nie zważając na ciekawskiego szofera, który niemal
przez całą drogę nie odrywał wzroku od naszego odbicia w lusterku, rozmawialiśmy o jego odkryciu.
- Połapałem się w tym wszystkim pewnej nocy - powiedział mój współpasażer - prawie nad ranem.
Tamten narwany chłopak na szpicy wychował się w lasach Luizjany i miał sokoli wzrok. Zdarzało mu się
mierzyć do zagęszczenia mgły, do paproci kołyszących się na wietrze, do spadającego liścia, ale nigdy nie
strzelał na próżno. Kiedy ten gość naciskał na spust, wiadomo było, że za chwilę trzeba będzie liczyć ciała.
Ale do czego strzelał tamtego dnia? - po sto razy zadawałem sobie to pytanie. Pamiętam, że wtedy też mu je
zadaliśmy, a on odpowiedział nam: "Zapach... wyczułem zapach tego cienia". W swoich rodzinnych
stronach tamten chłopak często polował w półmroku panującym w lesie, który wyrósł na bagnach. Nie było
od niego lepszego na szpicy. "Widziałeś coś?", pytaliśmy go tamtego dnia, a on tylko kręcił głową. Wtedy
pomyślałem sobie, że jeśli ten nieprawdopodobny bystrzak nie zauważył żółtka, to znaczy że Wietnamiec
musiał chyba siedzieć w środku drzewa. Potem dopiero zrozumiałem, że...
Dotarliśmy do parku i odesłaliśmy taksówkarza. Zbliżał się wieczór - czas, kiedy większość urzędników
opuszcza biurowce i udaje się do domu. W parku było jeszcze trochę ludzi, ale mojemu towarzyszowi udało
się znaleźć małą polankę pośród drzew, gdzie mogliśmy czuć się całkiem sami. Kiedy przystanęliśmy, z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin