Śmierć na obczyźnie.rtf

(594 KB) Pobierz
DONNA LEON

 

DONNA LEON

 

 

 

 

ŚMIERĆ NA OBCZYŹNIE

 

 

(Przełożył: Marek Cegieła)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

NOIR SUR BLANC

1999


Dedykuję Peggy Lynn

 

 

 

Volgi intorno lo sguardo, o sire, e

vedi qual strage orrenda nel tuo

nobil regno, fa il crudo mostro. Ah

mira allagate di sangue quelle

pubbliche vie. Ad ogni passo vedrai

chi geme, e l’alma gonfia d’atro

velen dal corpo esala.

 

O panie, rozejrzyj się dokoła i zobacz,

jak ten okrutny potwór strasznie zniszczył

twoje wspaniałe królestwo. Spójrz na te ulice

tonące we krwi. Na każdym kroku widzisz,

że ktoś lamentuje, że dusza opuszcza ciało

spuchnięte od okropnej trucizny.

 

libretto opery Idomeneo Mozarta


Rozdział 1

 

 

Na powierzchni ciemnej wody kanału unosiło się jakieś ciało twarzą w dół. Z prądem odpływu wolno sunęło w stronę otwartych wód laguny. Kilkakrotnie uderzyło głową w omszałe stopnie nabrzeża przed bazyliką Świętego Jana i Pawła, tam na moment się zatrzymało, a potem, gdy nogi zatoczyły łuk, oderwało się i dryfowało dalej.

Gdzieś niedaleko zegar na wieży kościoła wybił czwartą nad ranem, a wtedy, jak na rozkaz, prąd się zmniejszył.

Woda w kanale płynęła coraz wolniej, w końcu jej ruch zupełnie ustał do chwili, gdy rozpocznie się przypływ. Ciało martwego człowieka, niewidoczne w mroku, kolebało się teraz na powierzchni w jednym miejscu. W ciszy mijał czas. Nagle przerwała ją niegłośna rozmowa dwóch mężczyzn, prowadzona w weneckim dialekcie. Jeden z nich pchał niski wózek wyładowany gazetami, które rano zacznie sprzedawać w swoim kiosku, drugi szedł do pracy w szpitalu, zajmującym całą jedną stronę dużego, otwartego placu.

Przez lagunę płynął mały statek. Niewielkie fale, jakie wznosił, zmarszczyły wodę w kanale i kołysząc zwłokami, przeniosły je z powrotem pod ścianę nabrzeża.

Kiedy zegar wybił piątą, jakaś kobieta w jednym z domów nad kanałem, stojących naprzeciwko campo, zamaszyście otworzyła zielone okiennice w kuchni, a następnie zmniejszyła gaz pod ekspresem do kawy. Jeszcze nie całkiem obudzona, wsypała łyżeczkę cukru do niedużej filiżanki, odruchowo wyłączyła gaz i nalała sobie kawy. Z filiżanką w dłoniach podeszła do otwartego okna, jak codziennie rano od dziesiątków lat, i spojrzała na ogromny konny posąg Colleoniego, niegdyś najstraszniejszego z weneckich kondotierów, a teraz jej sąsiada. Dla Bianki Pianaro był to najprzyjemniejszy kwadrans w ciągu dnia, Colleoni zaś, przed wiekami odlany w brązie - idealnym kompanem w czasie tej cennej chwili spokoju.

Delektując się gorącą kawą, obserwowała gołębie, które już coś tam dziobały nieopodal posągu. Leniwie popatrzyła w dół, gdzie na ciemnozielonej wodzie kołysała się niewielka łódź jej męża. W nocy padało, chciała więc sprawdzić, czy brezentowa plandeka, przykrywająca łódź, jest na miejscu. Gdyby zerwał ją wiatr, Nino musiałby zejść i wyczerpać z łodzi wodę przed rozpoczęciem pracy. Bianca wychyliła się z okna, by spojrzeć na dziób.

Początkowo sądziła, że to jakaś torba ze śmieciami, którą w nocy zmył z nabrzeża przypływ. Później jednak uznała, że to jest dziwnie symetryczne, podłużne, a w dodatku po bokach ma jakby ręce, co w sumie przypomina...

- O Dio! - szepnęła, upuszczając filiżankę do wody blisko owego kształtu. Biegnąc do sypialni, krzyczała: - Nino, Nino! W kanale jest trup!

Dwadzieścia minut później telefon z tą samą informacją obudził Guida Brunettiego, który uniósł się na łokciu i sięgnął po słuchawkę.

- Gdzie?

- Przy placu Świętego Jana i Pawła, koło szpitala, panie komisarzu - odpowiedział policjant, który zadzwonił do niego z komendy natychmiast po otrzymaniu tej wiadomości.

- Co się stało? Kto go znalazł? - spytał Brunetti, wysuwając nogi spod kołdry i siadając na brzegu łóżka.

- Nie wiem, panie komisarzu. Zawiadomił nas o tym przez telefon niejaki Pianaro.

- To czego mi zawracacie głowę? - zdenerwował się Brunetti, próbując ukryć irytację, spojrzał bowiem na budzik, który wskazywał minutę po wpół do szóstej. - Co robi nocna zmiana? Nikogo tam nie ma?

- Wszyscy już poszli do domu, panie komisarzu. Dzwoniłem do Bozettiego, ale jego żona powiedziała, że jeszcze nie wrócił. - Młody policjant mówił coraz mniej pewnym głosem. - W tej sytuacji zadzwoniłem do pana, panie komisarzu, bo wiem, że pan pracuje na dziennej zmianie.

Która zaczyna, się za dwie i pół godziny, pomyślał Brunetti, ale się nie odezwał.

- Jest pan tam, panie komisarzu?

- Jestem, jestem. Jest również wpół do szóstej.

- Wiem, panie komisarzu, ale nikogo innego nie mogłem znaleźć - płaczliwie odpowiedział młody głos.

- Dobrze, już dobrze. Popłynę tam i się rozejrzę. Przyślijcie mi motorówkę. Migiem. - W tym momencie przypomniał sobie, że nocna zmiana już skończyła pracę. - A znajdziecie kogoś, kto mnie podrzuci?

- Tak, panie komisarzu. Właśnie przyszedł Bonsuan. Mam go wysłać?

- Tak, natychmiast. I zadzwońcie po resztę dziennej zmiany. Powiedzcie im, że spotkamy się na miejscu.

- Rozkaz, panie komisarzu - z ulgą odpowiedział młody policjant, wyraźnie zadowolony, że ktoś inny wziął sprawę w swoje ręce.

- Aha, zadzwońcie też do doktora Rizzardiego. Poproście go, żeby jak najprędzej się tam zjawił.

- Tak jest. Jeszcze coś, panie komisarzu?

- Nie, już nic. Tylko szybko przyślijcie tę motorówkę i powiedzcie tamtym, że gdyby dotarli na miejsce przede mną, niech zabezpieczą teren. Nikomu nie wolno zbliżać się do denata.

Pewnie już wiele śladów zostało zniszczonych, ktoś rzucił niedopałek papierosa, kto inny przeszedł po chodniku. Nie mówiąc nic więcej, Brunetti odłożył słuchawkę.

Paola, leżąca obok, spojrzała na niego jednym okiem, drugie zasłoniwszy przed światłem nagim ramieniem. Doświadczenie podpowiedziało Brunettiemu, że oczekiwała wyjaśnień.

- Trup. W kanale. Zaraz po mnie przypłyną. Zadzwonię.

Paola coś mruknęła, przewróciła się na brzuch i natychmiast ponownie zasnęła. Z pewnością była jedyną osobą, której w ogóle nie interesowało, że w jakimś kanale znaleziono czyjeś zwłoki.

Komisarz szybko się ubrał, uznał bowiem, że szkoda czasu na kąpiel pod prysznicem, i ruszył do kuchni, zastanawiając się, czy zdąży wypić kawę. Zobaczył, że na dnie ekspresu trochę jej zostało z poprzedniego dnia. Nie znosił odgrzewanej kawy, ale przelał tę resztkę do rondla, który postawił na gazie, i czekał, aż się zagotuje. Potem napełnił filiżankę niemal gęstym płynem, wsypał trzy łyżeczki cukru i pośpiesznie wypił.

Odezwał się dzwonek, co świadczyło, że motorówka już czeka. Brunetti spojrzał na zegarek - była za osiem szósta. To z pewnością Bonsuan. Nikt inny nie potrafiłby przypłynąć tak szybko. Z szafy w przedpokoju komisarz wyjął wełniany płaszcz. Wrześniowe noce bywają chłodne, a na placu Świętego Jana i Pawła zawsze może wiać z powodu bliskości laguny.

Wyszedł z mieszkania, zbiegł na parter i otworzył drzwi. Przed domem stał Puccetti, który pracował w policji niespełna pięć miesięcy.

- Bon giorno, signor commissario - powiedział wesoło i zasalutował.

Zdziwiony, że nowy policjant porusza się tak żwawo i zachowuje tak głośno o tej porze, Brunetti odpowiedział skinieniem ręki i ruszył wąskim zaułkiem. Przy nabrzeżu zobaczył zacumowaną policyjną motorówkę, rytmicznie migającą niebieskim światłem. Za kołem sterowym stał Bonsuan, policyjny pilot, w którego żyłach płynęła krew licznych pokoleń rybaków z Burano, niewątpliwie zmieszana z wodami laguny, dawała mu bowiem instynktowną znajomość pływów i prądów, dzięki czemu z zamkniętymi oczami mógł przemierzać wszystkie kanały miasta.

Bonsuan, potężny mężczyzna z gęstą brodą, przywitał wsiadającego komisarza skinieniem głowy - powitanie stosowne do pory dnia i rangi przełożonego. Puccetti wskoczył na pokład, gdzie już się znajdowało dwóch umundurowanych policjantów. Kiedy jeden z nich zdjął cumę z pachołka, Bonsuan szybko wyprowadził łódź na Canale Grande. Przepłynęli pod mostem Rialto i skręcili w jednokierunkowy kanał z prawej strony, a po chwili w lewo i znowu w prawo. Brunetti postawił kołnierz płaszcza, by się chronić przed wiatrem i chłodem wczesnego poranka. Łodzie, cumujące po obu stronach kanałów, kołysały się na fali, którą zostawiała za sobą motorówka, inne zaś, wiozące z Sant’ Erasmo świeże owoce i jarzyny, ustępowały z drogi na widok błyskającego niebieskiego światła.

W końcu skręcili w Rio dei Mendicanti, kanał biegnący wzdłuż szpitala i, akurat naprzeciwko cmentarza, wpadający do laguny. Bliskie sąsiedztwo szpitala i cmentarza było prawdopodobnie przypadkowe, dla większości wenecjan, zwłaszcza tych, co przeżyli leczenie w szpitalu, położenie cmentarza stanowiło jednak bezsłowny komentarz do kwalifikacji personelu szpitala.

W połowie kanału, na jego prawym brzegu, Brunetti dostrzegł grupkę ludzi stojących nad wodą. Bonsuan zatrzymał motorówkę pięćdziesiąt metrów od nich.

Komisarz zrozumiał, że próżne okażą się wszelkie wysiłki uchronienia śladów przed gapiami. Do łodzi zbliżył się jeden z funkcjonariuszy i pomógł mu wejść na brzeg.

- Bon giorno, signor commissario. Wyciągnęliśmy go, ale jak pan widzi, już mamy towarzystwo. - Wskazał ręką jakieś dziesięć osób tłoczących się wokół czegoś, co leżało na chodniku i co sobą zasłaniały. Wracając do nich, powiedział: - No, dobra, cofnąć się. Policja.

Ludzie posłuchali nie na jego rozkaz, lecz dopiero wówczas, gdy podszedł z komisarzem. Brunetti zobaczył na chodniku zwłoki młodego mężczyzny z otwartymi oczami. Obok stało dwóch policjantów w mokrych mundurach. Zasalutowali, a gdy opuścili dłonie, z rękawów zaczęła skapywać im woda. Komisarz obu znał. Luciani i Rossi dobrze pracowali.

- No, meldujcie.

- Pływał w kanale, kiedyśmy tu dotarli, szefie - odpowiedział Luciani, starszy od Rossiego rangą. - Zadzwonił do nas jakiś facet z tego budynku - wskazał żółty dom na drugim brzegu kanału. - To jego żona zauważyła topielca.

Brunetti odwrócił się i spojrzał w tamtą stronę.

- Czwarte piętro - wyjaśnił Luciani.

Komisarz podniósł wzrok i spostrzegł, że ktoś odskoczył od okna. Obserwując budynek, a także sąsiednie domy, widział w oknach ciemne sylwetki. Kiedy spoglądał w ich stronę, niektóre się chowały, inne nie. W końcu znów odwrócił się do Lucianiego i dał mu znak, by mówił dalej.

- Był blisko schodków, ale i tak musieliśmy wleźć do wody, żeby go wyciągnąć. Położyłem go na plecach, próbowałem reanimować. Beznadziejna sprawa, panie komisarzu. Wygląda na to, że on nie żyje już od dłuższego czasu.

Powiedział to przepraszającym tonem, jakby nieudana próba przywrócenia życia młodemu mężczyźnie przyczyniła się do jego śmierci.

- Obejrzeliście ciało? - spytał Brunetti.

- Nie, panie komisarzu. Jakeśmy zobaczyli, że nic się nie da zrobić, doszliśmy do wniosku, że najlepiej zostawić to lekarzowi.

- Dobrze, bardzo dobrze - mruknął Brunetti.

Luciani zadrżał, albo z zimna, albo z powodu swojego niepowodzenia, a wtedy z jego munduru spadł na chodnik deszcz drobnych kropelek wody.

- Wy dwaj zbierajcie się do domu - rzekł komisarz. - Weźcie kąpiel, najedzcie się i wypijcie coś na rozgrzewkę. Bonsuan odwiezie was motorówką.

Policjanci uśmiechnęli się na tę propozycję, podziękowali komisarzowi i przepchnęli się przez tłum, który w ciągu kilku minut od jego przybycia wyraźnie zgęstniał. Brunetti skinął na jednego z umundurowanych policjantów z motorówki.

- Cofnijcie tych ludzi - rozkazał. - Spiszcie ich nazwiska i adresy. Wszystkich. Zapytajcie, kiedy tu przyszli i czy dziś rano nie widzieli albo nie słyszeli czegoś dziwnego, a potem każcie im się rozejść.

Nie znosił gapiów spragnionych krwi, którzy zawsze się gromadzili tam, gdzie ktoś zginął. Nigdy nie rozumiał ich fascynacji, zwłaszcza najbardziej drastycznymi wypadkami.

Znowu popatrzył na twarz martwego mężczyzny, obiekt tylu ciekawskich spojrzeń. Był przystojny; miał proporcjonalną twarz, wąski, ładny nos, bardzo jasne, niebieskie oczy i krótkie włosy blond, pociemniałe od wody, tworzącej wokół ciała kałuże.

Za plecami Brunetti słyszał głosy policjantów odsuwających tłum. Przywołał do siebie Puccettiego. Młody policjant znów mu zasalutował, lecz on to zignorował i powiedział:

- Idźcie i spróbujcie się dowiedzieć od mieszkańców domów po drugiej stronie kanału, czy czegoś nie widzieli albo nie słyszeli.

- A o jaką porę mamy pytać, panie komisarzu?

Przez chwilę Brunetti myślał o księżycu. Przypomniał sobie, że od dwóch dni jest w nowiu, a więc przypływ nie był silny i nie mógł przenieść ciała zbyt daleko. Postanowił zapytać o to Bonsuana. Denat ma dziwnie pomarszczone i blade dłonie, co świadczy, że długo przebywał w wodzie. Po ustaleniu, kiedy nastąpiła śmierć, Bonsuan obliczy, jak daleko i skąd go zdryfowało. Tymczasem trzeba odpowiedzieć Puccettiemu.

- Pytajcie ich o całą noc. Postarajcie się też o jakieś barierki i spróbujcie usunąć stąd tych ludzi.

Wiedział jednak, że to niełatwa sprawa. W Wenecji takie rzeczy rzadko się zdarzają i gapie odejdą bardzo niechętnie.

Usłyszał silnik zbliżającej się łodzi. Druga biała policyjna motorówka, migając niebieskim światłem, zatrzymała się w kanale tam, gdzie Bonsuan przycumował swoją. Przypłynęło nią trzech mundurowych i jeden cywil. Kiedy wyskoczywszy z łodzi, zbliżali się do tłumu, twarze gapiów jednocześnie zwróciły się w ich stronę, jak na meczu tenisowym.

Na czele szedł doktor Ettore Rizzardi, miejski lekarz sądowy. Nie zważając na spojrzenia gapiów, podszedł do Brunettiego i przyjaźnie wyciągnął doń rękę.

- Buon di, Guido - rzekł. - Co jest grane?

Komisarz się odsunął, by lekarz mógł zobaczyć zwłoki.

- Luciani i Rossi wyciągnęli go z kanału, ale już nic się nie dało zrobić. Luciani próbował go reanimować, tylko że za późno.

Lekarz kiwnął głową. Pomarszczona skóra na dłoniach denata wyraźnie potwierdzała, że wszelka pomoc byłaby bezskuteczna.

- Wygląda na to, że leżał w wodzie dłuższy czas - odezwał się komisarz. - Uważam jednak, że ty, Ettore, powiesz mi to najlepiej.

Przyjąwszy ten komplement jako rzecz normalną, Rizzardi skupił uwagę na zwłokach. Kiedy pochylił się nad ciałem, w tłumie rozległy się głośne szepty. Ignorując je, ostrożnie postawił torbę na suchym miejscu obok denata i zabrał się do badania.

Brunetti obrócił się na pięcie i podszedł do gapiów.

- Jeśli państwo podali swoje nazwiska i adresy, proszę się rozejść. Tu już nie ma nic więcej do oglądania, więc odejdźcie. Wszyscy.

Jakiś staruszek z siwą brodą, któremu komisarz zasłaniał widok, mocno wychylił się w bok, chcąc zobaczyć, co lekarz robi ze zwłokami.

- Przecież mówiłem, żeby pan stąd odszedł - bezpośrednio do niego zwrócił się Brunetti.

Staruszek się wyprostował, obojętnie spojrzał na komisarza, a potem znów się wychylił i patrzył na to, co go interesowało. Jakaś starsza pani gniewnie szarpnęła smycz, na której prowadziła teriera, i odeszła, najwyraźniej oburzona kolejnym dowodem brutalności policji. Umundurowani funkcjonariusze wolno krążyli w tłumie i słowem lub delikatnym gestem odwracali ludzi, zmuszając ich do odejścia. Ostatni dał się przekonać staruszek z brodą, ale przeniósł się tylko pod żelazną balustradę wokół posągu Colleoniego, oparł się o nią i odmówił opuszczenia placu, powołując się na prawa obywatelskie.

- Guido, pozwól na moment! - zawołał Rizzardi.

Brunetti wrócił i stanął przy klęczącym lekarzu, który uniósł koszulę denata. Niespełna piętnaście centymetrów nad pasem zobaczył poziomą, szarosiną ranę o postrzępionych brzegach. Ukląkł w kałuży zimnej wody obok Rizzardiego, by się lepiej przyjrzeć. Rana długości około pięciu centymetrów nie krwawiła, prawdopodobnie dlatego, że zwłoki długo przebywały w wodzie.

- Guido, to nie jest turysta, który się upił i wpadł do kanału.

Brunetti pokiwał głową.

- A to od czego? - spytał wskazując ranę.

- Od noża. Z szerokim ostrzem. Ten, kto to zrobił, to albo fachowiec, albo miał dużo szczęścia.

- Niby dlaczego?

- Wolałbym o tym nie mówić, dopóki nie przeprowadzę sekcji. Jeśli jednak uderzenie zadaje się pod odpowiednim kątem, a wszystko na to wskazuje, nóż wchodzi prosto w serce, po drodze nie natrafiając na żebra. Wtedy wystarczy lekkie pchnięcie, by od razu nastąpiła śmierć - wyjaśnił Rizzardi i powtórzył: - To albo fachowiec, albo miał dużo szczęścia.

Po wielkości rany Brunetti nie umiał się zorientować, jak ona przebiega głębiej.

- Czy to nie mogło być coś innego niż nóż?

- Trudno mi powiedzieć z całą pewnością, dopóki nie obejrzę wewnętrznych tkanek, ale wątpię.

- A on przypadkiem się nie utopił? Przecież mógł, jeśli rana nie sięga serca.

Rizzardi usiadł na piętach, skrzętnie podwinąwszy poły płaszcza, żeby się nie zamoczyły.

- Nie. Wątpię. Taka rana by mu nie przeszkodziła wydostać się z wody, gdyby serce było nietknięte. Moim zdaniem otrzymał jeden cios pod odpowiednim kątem i śmierć nastąpiła prawie natychmiast - powiedział wstając. - Biedak, taki przystojny i miał świetną kondycję. Wygląda mi na sportowca albo osobę, która bardzo o siebie dbała.

Pochylił się i dziwnie ojcowskim gestem próbował zamknąć denatowi oczy. Z jednym mu się nie udało, a drugie po chwili wolno się otworzyło i oba znowu patrzyły w niebo. Mamrocząc coś pod nosem, Rizzardi wyjął z kieszonki chusteczkę i położył ją na twarzy nieboszczyka.

- Przykryj mu twarz. Umarł młodo - mruknął Brunetti.

- Co?

Komisarz wzruszył ramionami.

- Nic. Paula tak mówi - odparł i przez chwilę patrzył na fasadę bazyliki, której piękno go uspokoiło. - Ettore, kiedy będziesz mógł powiedzieć mi coś dokładnie?

Rizzardi zerknął na zegarek.

- Jeśli chłopcy zaraz przetransportują zwłoki do kostnicy, zabiorę się do niego jeszcze dziś rano. Zadzwoń po obiedzie, a wtedy już będę wiedział. Uważam jednak, że nie ma żadnych wątpliwości. - Zawahał się, nie lubił bowiem przypominać komisarzowi o jego obowiązkach. - Nie sprawdzisz, co on ma w kieszeniach?

Chociaż w swojej karierze Brunetti robił to wielokrotnie, mierziło go naruszanie prywatności zmarłych, stanowiące przejaw władzy państwa, narzucanej im siłą. Nie znosił zaglądać do ich pamiętników i szuflad, czytać ich listów, przeszukiwać ich ubrań.

Skoro jednak zwłoki zostały już przeniesione z miejsca, gdzie je znaleziono, nie miał powodu ich nie dotykać, nim fotograf zrobi zdjęcia. Kucnął i przeszukał kieszenie spodni denata. W jednej znalazł kilka monet, które położył na ziemi, w drugiej cztery klucze na zwykłym kółku. Rizzardi się schylił i z własnej inicjatywy pomógł odwrócić ciało, tak aby Brunetti mógł sięgnąć do tylnych kieszeni. W jednej był rozmiękły żółty bilet kolejowy, w drugiej zaś złożona papierowa serwetka, także rozmiękła. Komisarz skinieniem głowy dał znak lekarzowi i obaj z powrotem położyli ciało na plecach. Później wziął jedną monetę i mu ją pokazał, trzymając w palcach wyciągniętej dłoni.

- Co to? - zapytał Rizzardi.

- Amerykańska dwudziestopięciocentówka.

Wydawało się dziwne, że taka moneta znalazła się w kieszeni denata w Wenecji.

- A więc to pewnie dlatego, że on jest Amerykaninem - rzekł lekarz.

- Niby co?

- Fakt, że miał dobrą kondycję. To by tę sprawę wyjaśniało. Oni zawsze są tacy sprawni, tacy zdrowi.

Obaj spojrzeli na zwłoki, na muskularną klatkę piersiową pod wciąż rozpiętą koszulą.

- Jeśli on rzeczywiście jest Amerykaninem, potwierdzą to jego zęby - oznajmił Rizzardi.

- Dlaczego?

- Ze względu na sposób, w jaki Amerykanie leczą zęby. Używają innej techniki, lepszych materiałów. Jeżeli chodził do dentysty, po południu będę w stanie ci powiedzieć, czy to Amerykanin.

Kto inny na miejscu komisarza poprosiłby Rizzardiego, by sprawdził to od razu, ale Brunetti uważał, że pośpiech jest zbędny, i nie chciał ponownie zakłócać zmarłemu spokoju.

- Z góry dziękuję, Ettore. Przyślę fotografa, żeby zrobił zdjęcia. Myślisz, że uda ci się zamknąć te oczy?

- Jasne. Postaram się, żeby wyglądał przyzwoicie, ale tobie do zdjęć chyba potrzebne są otwarte, prawda?

Brunetti omal nie powiedział, że wolałby, aby już na zawsze pozostały zamknięte, ale tylko mruknął:

- Tak, tak, oczywiście.

- Guido, przyślij też kogoś, żeby wziął odciski palców.

- Naturalnie.

- W porządku. Zadzwoń do mnie około trzeciej.

Uścisnęli sobie dłonie i doktor Rizzardi spakował swoją torbę. Bez słowa pożegnania ruszył przez plac w stronę otwartej monumentalnej bramy szpitala, dwie godziny wcześniej niż zwykle.

W czasie gdy komisarz z lekarzem oglądali zwłoki, pojawiło się więcej funkcjonariuszy i teraz ośmiu stało półkolem, twarzami do zewnątrz, około trzech metrów od ciała.

- Sierżancie Vianello! - zawołał Brunetti.

Natychmiast jeden z nich wystąpił z szeregu i podszedł.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin