Broszkiewicz Jerzy - Ci z Dziesiątego Tysiąca.pdf

(890 KB) Pobierz
Microsoft Word - Broszkiewicz Jerzy - Ci z Dziesiątego Tysiąca
Jerzy Broszkiewicz
Ci z Dziesiątego Tysiąca
Ilustrowała Elżbieta Murawska
BIBLIOTEKA MŁODYCH
Ta książka przeznaczona jest
dla Ciebie, młody Czytelniku.
Mamy nadzieję, że sięgniesz
do kolejnych tomów tej serii —
rozpoznasz ją łatwo
po jednolitej szacie graficznej.
Wybierać będziemy do tej serii
książki szczególnie wartościowe
i popularne; zabawne i poważne;
takie, które się czyta
Jednym tchem, i takie, które czytamy
powoli, smakując ich urodę.
Słowem, będą to książki bardzo
różne, lecz łączy je jedno:
zostały napisane w Ludowej Polsce.
Nasza Księgarnia Warszawa 1982
Okładka: Zbigniew Rychlicki
Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz
Text © Copyright by Jerzy Broszkiewicz, Warszawa 1962
Illustrations © Copyright by Elżbieta Murawska, Warszawa 1962
Redaktor
MARZENNA POLLAK
Redaktor techniczny
MARIA ENGLICHT
Korektorzy
HANNA CZEMPIŃSKA GRAŻYNA MAJEWSKA
ISBN 83-10-08084-0
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1982 r. Wydanie VI. Nakład 100 000 +
280 egzemplarzy. Ark. wyd. 10,2. Ark. druk. Al 10,35. Papier offsetowy kl. V, 70 g. role 55
cm. Oddano do składania w styczniu 1981 r. Podpisano do druku w lutym 1982 r. Druk
ukończono w październiku 1982 r. Zamówienie 113/11/81 Z-103 Prace przygotowawcze i
oprawa Drukarnia im. Rewolucji Październikowej Druk w Zakładach Graficznych „Tamka".
Ósmego marca
***
Jak wiadomo, budzimy się w bardzo różny sposób. Czasem trzeba wygrzebywać się ze snu
ciężko i z trudem — niczym ze śnieżnej zaspy. Innym znów razem przebudzenie bywa nawet
i zabawne. Jakby się bez powodu i przyczyny wzlatywało w powietrze.
Ion Soggo — od którego przebudzenia rozpoczynamy niniejszą opowieść — niemal zawsze
budził się w ten drugi sposób. Od momentu w którym szeroko otwierał oczy — cieszył się
sobą, życiem i światem, choć w końcu żadna z tych rzeczy nie była wyłącznie do śmiechu. Od
niemowlęcych jednak czasów aż po dzień dzisiejszy, kiedy to ukończył równo czternaście lat
i trzy miesiące, Ion Soggo ogromnie lubił się śmiać.
Wymagało to charakteru. Ion Soggo bowiem — ciemny blondyn o jasnej skórze,
orzechowych oczach, krótkim nosie i długich nogach — śmiał się w sposób, który zdaniem
jego rodziców najbardziej przypominał (cytujemy) „atak kaszlu u oszalałej z pośpiechu i
ciężko zagrypionej kukułki".
Mniej więcej przed sześcioma laty któryś ze złośliwych kolegów nagrał śmiech Iona na
taśmę. Potem puścił mu ją bez uprzedzenia.
Ion słysząc dziwne odgłosy zaczął bardzo głośno się śmiać. Dopiero po dłuższej chwili
zrozumiał, jak bardzo podobne do siebie są obie te muzyki. Wtedy przestał się śmiać. Rzecz
w tym jednak, że taśma nie przestała.
Ion słuchał przez chwilę z wielką uwagą. Potem stwierdził:
— To potworne.
I uśmiechnął się. Przyznajmy: najchwalebniej świadczy o jego charakterze to, że nadal śmiał
się chętnie i nic nie utracił ze swej wiernej radości życia.
Tego zaś właśnie ranka, który otwiera niniejszą historię, przebudził się w nastroju szczególnie
wesołym, a jego wzrok padł na stojącego nad nim Robika. Robik odpowiedział uśmiechem,
podniósł rękę i rzekł swym łagodnym głosem:
— Siódma trzydzieści. Dzień dobry, Ion.
Kilka następnych zdań Ion wypowiedział w sposób wielce rytmiczny. Wygłosił je bowiem w
trakcie kilkuminutowej gimnastyki, którą odbywał zawsze po przebudzeniu, dla rozruszania
— jak mawiał — dobrego humoru na cały dobry dzień.
Brzmiało to mniej więcej tak:
— Powinien—być—bar...trzy, cztery... dzo—dobry—i—wesoły—gdyż ...trzy, cztery,
przysiad... Tak—sobie—tego—życzymy—my—i... w górę, w dół... podskok...
i—wobec—tego—postaramy—się... podskok...
zaspo—koić—swoje—życzenia—życzenia—serdeczne życzenia.
— To wszystko nie ma sensu — powiedział Robik.
— Nie ma! — wrzasnął Ion z łazienki spod strumienia wody. — Ale co z tego?
— Nic.
— A to świetnie — oświadczył Ion wycierając się tak, jakby postanowił zetrzeć z siebie nie
tylko wodę, ale i skórę.
— Łap! — krzyknął Robik.
Wpierw rzucił w stronę Iona koszulkę, potem szorty, potem jeden pantofel, drugi pantofel,
kurtkę i skarpety. Ionowi udało się schwycić koszulkę, szorty, lewy pantofel i kurtkę. Prawy
pantofel i skarpety przepuścił przez drzwi łazienki jak przez bramkę.
— Dwa zero — stwierdził Robik.
— Możesz się dać wypchać — powiedział Ion.
— Niestety, nie mogę — odrzekł Robik.
Potem obaj wyskoczyli przez okno na trawnik i Ion zawołał:
— Hej, Bliźniaki!
W najbliższym oknie ukazały się dwie czarnowłose, niebieskookie głowy — dwie bardzo
zdziwione i bardzo ładne twarze należące do Alka i Alki Rojów.
Rojowie przybyli tu — podobnie jak Ion — na wakacje. W odwiedziny do rodziców. Ion
jednak znajdował się tutaj już od dwu tygodni. Bliźnięta zaś zjawiły się dopiero poprzedniego
dnia, późnym wieczorem. Nic dziwnego, że były obecnie czymś w rodzaju bliźniaczego
upostaciowania Najwyższej Ciekawości.
Na widok Iona i Robika Alek przyjaźnie potrząsnął wzniesionymi w górę rękami.
— Hej, hej! — odkrzyknął.
Alka natomiast przymrużyła lekko oczy.
— Przepraszam — spytała zbyt uprzejmie. — Czy w tym miejscu „hej" oznacza „dzień
dobry"?
Ion nie odpowiedział, albowiem przyglądał się Alce w zachwyceniu. Wprawdzie poznali się
już wczoraj, ale trwało to bardzo krótko. Tyle, co przelotne powitanie. W dodatku wczoraj
Bliźniaki były po podróży zmęczone i śpiące. Alka mimo zmęczenia zachowywała się z
nieskazitelną uprzejmością i w sposób świadczący o znakomitym wychowaniu. „Nudna —
ocenił Ion — jak wiersze o księżycach".
W tej natomiast chwili Alka miała nieprzyjemny wyraz twarzy, drwinę w oczach, kpinę w
uśmiechu, a równocześnie była prześliczna, zachwycająca i jakby całkowicie nowa. Nic
dziwnego, że Ion zamilkł z dość głupim wyrazem twarzy.
Na szczęście Robik miał zimniejszą od Iona krew.
— Nie, droga przyjaciółko — wyjaśnił z godnością — „hej" wcale nie znaczy „dzień
dobry". Natomiast przy odrobinie dobrej woli można to uznać za „dzień dobry".
— Dziękuję za wyjaśnienie — uśmiechnęła się zimno.
— Dzień dobry — mruknął Ion.
— Nie mówiłeś wczoraj, że jest was dwóch. To brat? Starszy czy młodszy? I jak się
nazywa? — pytlował Alek, stając przed Robikiem. — Wcale nie jesteście do siebie podobni.
Alka poszła w ślady brata. Przesadziła parapet okna lekko i —jak pomyślał Ion — z
niewymownym wdziękiem. Robik zaśmiał się trochę w stylu „kaszlącej kukułki".
— Godzina ósma zero zero — powiedział. — Śniadanie na was czeka. Wcale nie jesteśmy
braćmi.
Bliźniaki spojrzały na siebie oczami, w których zabłysło nagle zdumienie. Na sekundę
straciły głos.
— Niemożliwe! — krzyknął w końcu Alek.
— Absolutnie niemożliwe — powiedziała Alka.
Ion spojrzał na Robika z dumą. Tak bywało prawie zawsze, kiedy przybysze z dalekich stron
— z okolic gdzie panowały inne niż w jego ojczyźnie zwyczaje — zaczynali orientować się,
kim w istocie jest Robik.
Sam Robik uśmiechnął się z wyrozumiałą miną.
— Ależ możliwe — powiedział. — Całkowicie możliwe. Nie jesteśmy braćmi z tej
przyczyny, że Ion Soggo należy do waszego gatunku i jest, oczywiście, człowiekiem... tyle że
urodzonym na Saturnie.
— My, Soggowie — wtrącił z rzekomą obojętnością Ion — pochodzimy w prostej linii od
pierwszych osadników saturnijskich.
— Ja zaś — ciągnął dalej Robik — należę do grupy człekopodobnych robotów. Jestem
mianowicie najnowszym modelem saturnijskiego Robota Opiekuńczego, najnowszym...
oczywiście jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny. W istocie towarzyszę Ionowi od urodzenia.
Przecież musieliście słyszeć o tym, że my, Roboty Opiekuńcze, jesteśmy najlepszymi
przyjaciółmi człowieka na Saturnie.
Mówiąc to wszystko Robik nadal uśmiechał się do zdumionych Bliźniąt swą bardzo
piegowatą twarzą rudawego piętnastoletniego chłopca.
Alek powoli i z zachwyconym szacunkiem w oczach obchodził go dookoła. Alka natomiast
bardzo twardo spojrzała w oczy Robika.
— Nie wierzę — powiedziała. — Głupie nabieranie.
Ion wspiął się z lekka na palce i czekał: jak tym razem Robik zareaguje? Zaniepokoił się
nawet trochę. Już chciał powiedzieć „tylko bez przesady", kiedy Robik ugiąwszy nogi w
kolanach wyprysnął nagle w górę ogromnym kilkunastometrowym skokiem.
— Co?!—krzyknęła Alka.
Robik wracał już na dół. A że miał własny regulator ciążenia, opadał o wiele wolniej, niż
wzniósł się w górę.
— Wspaniale!—śmiał się na całe gardło Alek. — Całkiem jak na wizjolekcji z robotyki.
Robik zaś stanął tuż przed Alką i przechyliwszy głowę na lewe ramię przyglądał się jej z
uwagą.
— Teraz wierzysz?
Zastanowiła się. Potem lekkim, ślicznym ruchem dotknęła jego policzka.
— Niezbyt chętnie, kochanie — powiedziała. — Ale wierzę. Robik pokiwał głową.
— Jesteś zarozumiała, kochanie, i masz przewrócone w głowie, kochanie — stwierdził z
wyjątkową uprzejmością.
— Skąd wiesz?! — krzyknął entuzjastycznie Alek.
— To się widzi — odpowiedział Robik.
Alka przez chwilę patrzyła na Robika, potem zwróciła się do Iona:
— On ma, niestety, rację — powiedziała z głębokim, rzeczowym przekonaniem w głosie. —
Bywam zarozumiała w wyjątkowo przykry sposób.
Alek skrzywił twarz niby ze smutkiem. Ale uczynił to w sposób tak komiczny, że Ion nie był
w stanie opanować śmiechu. Nic dziwnego, że Rojowie spojrzeli nań z nagłym przestrachem.
— A tobie co się stało? — krzyknęła Alka.
— On się tylko w ten sposób śmieje — wytłumaczył Robik. Ion chciał przestać, ale aż się
zapłakał na widok ich min.
— Moi rodzice... — wyjąkał.
— Jego rodzice — ciągnął dalej Robik — określają ten odgłos jako „atak kaszlu u oszalałej
z pośpiechu i ciężko zagrypionej kukułki".
— Niezwykle trafnie — zachwycał się Alek i teraz oni oboje wybuchnęli śmiechem. Ion zaś
od razu przestał. Patrzył tylko na Alkę i słuchał jej głosu.
Ich oczy spotkały się.
— Proszę — powiedziała Alka. — W tej chwili ty sam przewracasz mi w głowie. Nie
zawsze ja jestem winna.
Można było odpowiedzieć z przekorą lub z pokorą. Nim jednak się Ion zdecydował, Robik
ostrzegawczo podniósł palec w górę.
— Przypominam — powiedział. — Najwyższy czas na śniadanie, bo nie zdążycie do wieży
startowej.
— Ratunku! — zawołał Ion. — Jazda!
I pierwszy wskoczył na ruchomą ścieżkę, wiodącą do terasy jadalnej. Ścieżka niczym rudy
wąż mknęła środkiem turkusowego trawnika, omijając kwiatowe klomby. Nad głową Alki
zamigotał niebieskimi — jak jej oczy — skrzydłami niewielki motyl.
— Modraszek junosza — powiedział Robik — czyli Lysandra bellargus.
— Bardzo mi miło — ukłonił się modraszkowi Alek.
*
Terasa jadalna czekała na nich koło ogrodu botanicznego. Cztery fotele, trzy nakrycia — Alek
na sam widok westchnął ze szczęścia.
— Ależ tu się ma apetyt. Transgalaktyczny! — stwierdził po chwili.
Trzeba wyjaśnić, że powiedział te słowa z fatalną dykcją. Miał policzki wypchane
śniadaniowymi przysmakami aż po kres ich wytrzymałości. Gdy jednak podniósł oczy i
rozejrzał się dokoła — zamilkł. Na moment przestał nawet jeść.
Terasa jadalna znajdowała się w pośrodku łąki otoczonej z trzech stron stokami Zielonego
Wzgórza. Na stokach Wzgórza grał, śmiał — się i krzyczał wszelkimi możliwymi i
niemożliwymi barwami ogród botaniczny: palmy i brzozy, storczyki i róże, cyprysy,
magnolie, sosny, tulipany... wyspy kwiatów wśród kontynentów drzew, z których każda miała
własną zieleń, własny rysunek, własny cień. Alek westchnął w podziwie i Ion uśmiechnął się
doń z wdzięcznością. Kiedy jednak spojrzał na Alkę, zapomniał o uśmiechu. Siedziała w
swoim fotelu nienagannie wyprostowana, bardzo uprzejma i szczerze obojętna.
— No co? — spytał z rozpędu.
— Całkiem ładny widok — powiedziała.
— Całkiem? — powtórzył.
— Całkiem ładny — potwierdziła.
— Tylko spokojnie, Ion — mruknął Robik, a sam grzecznie skłonił się Rojom, życząc im
„smacznego śniadania".
Kilka następnych sekund wystarczyło, by Ionowi przeszedł cały gniew. I teraz w gruncie
rzeczy miał już tylko żal do Alki.
Ion bowiem od pierwszego dnia pobytu tutaj kochał się w tym widoku. Jego ojczyzna była
bardzo inna — surowsza, bezbarwniejsza. Na Saturnie istniały, wprawdzie sto razy większe i
bogatsze lasy i ogrody od tego — zawsze w nich jednak było pełno. Każdy kwiat miał swego
wielbiciela, każde drzewo swą rodzinę. Wprawdzie tłumiki hałasu sprawiały, iż w lasach i
ogrodach Saturna panowała cisza i spokój, ale o samotności nie było co marzyć. Na Saturnie
ciągle jeszcze trwało przeludnienie osad i miast — i Ion dopiero tutaj poznał smak samotnego
zachwytu nad pięknem. I właśnie dziś, gdy ujrzał Alkę, zrozumiał jeszcze jedno: że taki
zachwyt dopiero wtedy zyskuje swą wartość, jeśli można się z nim podzielić z kimś bliskim.
Dlatego też zdecydował, żeby już przy śniadaniu pokazać im (a w istocie — Alce) ów widok.
Tymczasem właśnie ona zaledwie była łaskawa nazwać "jego" widok „całkiem ładnym
widokiem". Ion opuścił głowę z uczuciem goryczy. Należało jednak zachować twarz. Robik,
jak zwykle, miał pełną rację radząc: „Tylko spokojnie".
— A może — spytał Ion z uprzejmą miną — a może chcielibyście już podczas śniadania co
nieco obejrzeć?
— Świetny pomysł! — zgodził się Alek. Nawet Alka skinęła tym razem głową z rzetelnym
przekonaniem.
Ion ujął w dłoń mały mikrofonik, wiszący niczym srebrna pszczoła nad oparciem każdego z
foteli.
— Uwaga! — powiedział. — Chcemy zwiedzić zwykłą trasę spacerową. Wzdłuż głównych
obiektów.
Mikrofonik zmienił kolor na zielony. Oznaczało to, że rozkaz przyjęto.
— Gotowi — powiedział Ion.
Słowo „gotowi" stanowiło zamknięcie rozkazu. Gdy tylko przebrzmiało, okrągły talerz terasy
uniósł się w górę.
Widnokrąg nagle się poszerzył i rozjaśnił. W tej samej chwili nad terasą rozchyliła się niczym
kwiat przeźroczysta czasza parasola. Wpłynęli w tęczę sztucznego deszczu: właśnie zaczął
padać nad botanicznym ogrodem.
Terasa jeszcze bardziej wzniosła się w górę. Musiała bowiem przenieść ich nad Zielonym
Wzgórzem. Potem, po drugiej stronie Zielonego Wzgórza, znów obniżyła swój lot. Pod nimi
odchodziły wstecz drzewa, łąki, klomby kwiatów. Deszcz ustał, nadbiegła fala ciepłego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin