Bidwell George - Łabędź z Avonu.pdf

(853 KB) Pobierz
Microsoft Word - Bidwell George - Łabędź z Avonu
George Bidwell
Łabędź z Avonu
Przedmowa
Ogólnie wiadomo, że do naszych czasów przetrwała znikoma ilość dokumentów
źródłowych dotyczących życia Williama Szekspira. Nie pozostawił żadnego
diariusza, listów ani notatek czy wskazówek scenicznych do sztuk. Nie
przygotował osobiście do druku ani jednego tomu swoich dramatów i poezji, jak na
przykład współczesny mu dramaturg, o kilka lat młodszy Ben Jonson. Metryka
chrztu, wpis w rejestrze kościelnym o mającym się odbyć małżeństwie Williama
Szekspira (Shaxpere'a) z Anną Whateley, drugi wpis z datą następnego dnia, o
małżeństwie tego samego młodzieńca (pisownia nazwiska tym razem: Shaxpear) z
Anną Hathaway, kilka dokumentów dotyczących nabycia nieruchomości, kilka
wzmianek, pochlebnych lub krytycznych, we współczesnym piśmiennictwie i wreszcie
testament. Oto właściwie wszystko, na czym może się oprzeć biograf. Dlatego też,
chociaż cały świat zna szekspirowskie dramaty, mało kto jest w stanie uzmysłowić
sobie Szekspira_człowieka i jego życie. Biografie wielkiego dramaturga są
zazwyczaj hipotetyczne i w ścisły, naukowy sposób wyszczególniają różnorakie
możliwości, dotyczące tego czy innego okresu jego życia. W gąszczu tych
możliwości - gdzie jedni szekspirolodzy skłaniają się ku jednej alternatywie,
inni ku innej - gubi się i znika postać człowieka żywego. Wielu wybitnych
specjalistów powątpiewa, czy Szekspir rzeczywiście ożenił się z Anną Hathaway.
Może raczej z Anną Whateley; niektóre znów poszlaki zdają się wskazywać, że
chodzi o jedną i tę samą osobę. Czarnej Damy z sonetów nie zidentyfikowano po
dziś dzień. W roku 1963 ukazała się naukowo udokumentowana biografia, pióra
słynnego angielskiego historyka, znawcy czasów elżbietańskich, w której autor
oznajmia, że rozstrzygnął definitywnie tajemnicę osoby patrona i przyjaciela
Szekspira - był nim młody hrabia Southampton. W odpowiedzi na tę biografię
wybitny angielski szekspirolog oświadczył natychmiast, równie autorytatywnie, że
patronem i przyjacielem wcale nie był Southampton, lecz hrabia Pembroke. Jak
więc dojść do zrozumienia człowieka, którego czcimy jako największego dramaturga
wszystkich czasów? Uznałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie połączenie
skąpego, ale pewnego materiału źródłowego z tym, co można jako materiał
autobiograficzny zaczerpnąć z twórczości Szekspira. Autor zbeletryzowanej
biografii może wówczas korzystać z prerogatywy posługiwania się wyobraźnią i
choćby najprostszą interpretacją psychologiczną, by pokusić się o wyjaśnienia,
które nie są dozwolone biografowi_naukowcowi, bo ten zobowiązany jest
przedstawić również inną alternatywę lub, po rozważeniu wszelkich możliwości,
uznać problem za nierozwiązalną tajemnicę, jedną z wielu w życiu Szekspira. Tego
rodzaju zbeletryzowaną biografię oddaję do rąk czytelników. Każdy incydent,
każdy aspekt charakteru ma podstawę - chociażby pod postacią najkrótszej
wzmianki - w czymś, co jest wiadome o Szekspirze. Ale do osławionych spornych
problemów i tajemnic zastosowałem te same zasady interpretacji, które stosuje
się przy pisaniu powieści do fikcyjnych bohaterów - tworów wyobraźni i
obserwacji autora. Faktów starałem się nie przeinaczać. Natomiast świadomie
korzystałem z licencji poetyckiej, interpretując fakty i wskazówki
autobiograficzne z twórczości Szekspira; świadomie wybierałem między
możliwościami, których wyboru do tej pory nie przeprowadziła nauka. Jeśli w
rezultacie czytelnik niniejszej książki zyska jaśniejsze wyobrażenie o
Szekspirze na tle jego czasów, o Szekspirze żywym, z krwi i kości, o jego
słabościach i sile, złych i dobrych cechach, mądrości i szaleństwie - którym
podlegają nawet ludzie genialni - wysiłek mój nie pójdzie na marne. Autor Prolog
Był dzień świętego Jerzego Roku Pańskiego 1611. Mężczyzna w średnim wieku i
młoda dziewczyna przystanęli patrząc na flagę z patronem Anglii, powiewającą na
ratuszu miasta Stratford nad Avonem. Oczy mężczyzny, podkrążone, na wpół
przysłonięte ciężkimi, z lekka opuchniętymi powiekami, zdradzały znużenie;
twarz, poznaczona głębokimi zmarszczkami, świadczyła o trudnych doświadczeniach
życiowych i może o niedawno przebytej chorobie. Ale pomimo znużenia trzymał się
prosto i wyglądał okazale w ciemnym, bogato haftowanym kaftanie, widocznym pod
adamaszkowym płaszczem; a gdy się spojrzało na dziewczynę w czarnej, aksamitnej
narzutce, bardzo szczupłą i zgrabną, o jasnej cerze i ciemnych, żywych oczach -
podobieństwo tych dwojga przykuwało uwagę. Te same regularne łuki brwi, ostro
rzeźbione nozdrza, czysto zarysowany podbródek. - Chodź, ojczulku, chcę ci kupić
parę ładnych rękawic. Uśmiechnął się do niej, zdradzając w tym uśmiechu
głębokie, serdeczne przywiązanie. - Twoja matka nie pamiętała, że to dziś moje
urodziny - rzekł. Położyła na jego ramieniu rękę o długich, cienkich palcach, w
jasnożółtej rękawiczce. - Może i ty rzadko kiedy dawałeś jej powód, by
serdecznie o tobie myślała i pamiętała? - powiedziała z odcieniem wyrzutu, ale
zarazem spojrzała na niego ze zrozumieniem i miłością. - Celny strzał -
przyznał. - Ale czy ty nie za mało wiesz o sprawach, w których zabierasz głos? -
Chciałabym wiedzieć więcej - odrzekła. Stratford, dostatnie miasteczko targowe,
leżało na skrzyżowaniu ruchliwych szlaków - z Warwick do Gloucester i z Banbury
do Worcester. Przepyszne wiązy i jesiony zaczynały się zielenić na tle pięknego,
przyozdobionego złoceniami ratusza, wysokich wież, krytych budynków hal
targowych. Święto patrona Anglii nie było powodem do przerwania handlu. Muzykant
przygrywał na skrzyżowaniu ulic, przekupień przeciskał się w gwarnym tłumie,
nawołując młodzieńców, by kupowali koronki i wstążki dla swoich ukochanych. Na
ulicy Owczej tłoczyły się wełniste stada, a wśród nich krążyli kupcy, poważnie
kiwając głowami. Ulica Drzewna zapchana była sągami polan, przywiezionych z
lasu. Konie stały uwiązane do słupów w pobliżu kościoła. W trzech oberżach na
ulicy Mostowej - "Pod Niedźwiedziem", "Pod Łabędziem" i "Pod Aniołem" - piwo
płynęło strumieniami. Z dziedzińców dolatywały nagłe wybuchy oklasków i ochrypłe
głosy mężczyzn, którzy przypatrywali się krwawym walkom kogutów. I wciąż
nadjeżdżały nowe ładowne wozy, nadchodziły nowe stada zwierząt przez most u
wylotu ulicy - most, który był dumą Stratfordu: dwunastoma łukami spinający
brzegi rzeki Avon, wybudowany przed przeszło stu laty na zlecenie i kosztem Sir
Hugha Cloptona, który ubogim chłopcem opuścił rodzinny Stratford, a wrócił z
Londynu jako zamożny kupiec. Ojciec i córka przystanęli przed halami targowymi.
- Niejedną parę rękawic sprzedałem tutaj - powiedział ojciec, gdy dziewczyna
oglądała jedną po drugiej rękawiczki, które jej pokazywał sprzedawca. - Tu
właśnie twój dziadek miał swój kram. Pięknie wykonane były te rękawice. Dziś
takich już się nie widuje. Za moich młodych lat - to były rękawice... Sprzedawał
też mięciutko wyprawione safiany. - Jak ci się te podobają, ojczulku? - zapytała
dziewczyna podając mu parę skórkowych, brązowych rękawic z krótkimi mankietami
wykończonymi białą frędzlą. Nie interesowała się szczególnie losami swego
dziada. Każdy w Stratfordzie znał jego historię. Gdyby tak mogła dowiedzieć się
czegoś więcej o przygodach ojca! - Moje dziecko, są śliczne - odrzekł. -
Widzisz, nie mam dziś rękawic, chociaż jest chłodno. Włożę je od razu; patrz,
leżą jak ulał! Przybrał bohaterską pozę, jedną urękawiczoną rękę opierając na
biodrze, drugą unosząc w górę. - Hamlet na tarasie Elzynory! - zaśmiała się
dziewczyna. - Całe szczęście, że kapelusz skrywa moją łysinę - zauważył
dotykając brzegu szerokoskrzydłego kapelusza o wysokiej główce z bobrowego
futra. Odstąpił o krok, skłonił się i przybierając wyraz przestraszonego
niedowierzania, zaczął deklamować dźwięcznym głosem: "Ojcze mój, władco Danii,
odpowiadaj!@ Nie pozostawiaj mię w nieświadomości!@ Powiedz, dlaczego święte
kości twoje,@ na wieki w trumnie złożone, przebiły@ śmiertelny całun; dlaczego
grobowiec,@ w który widzielim cię zstępującego,@ podniósł swe ciężkie marmurowe
wieko,@ żeby cię wrócić ziemi?"@ (Wszystkie przekłady według wydania "Dzieł
dramatycznych" Szekspira, Piw 1958.) Dziewczyna klasnęła w dłonie. Sprzedawcy
przyłączyli się do oklasków. - Świetnie powiedziane! Doskonale, panie Will!
Jeszcze, jeszcze! - Co, żeby mnie pan burmistrz aresztować kazał za brewerie i
sprośności! - Istotnie, dookoła robiło się już zbiegowisko. - Zapominacie, że
nasi miejscowi dygnitarze zabronili kompaniom aktorskim zabawiać was
przedstawieniami. Inaczej bywało przed czterdziestu laty, gdy byłem jeszcze
smarkaczem. Aktorów witano radośnie. Ale podówczas purytanów było mało i nie
mieli takich wpływów. - Hańba im! - krzyknął któryś z kramarzy. - Nasz krajan to
sławny aktor i autor sztuk - dorzucił jakiś strojny młodzian. - Dajcie spokój,
ja zawsze byłem po stronie prawa i ładu. Do widzenia, przyjaciele, życzę wam
wszelkiej pomyślności! Chodź, moje dziecko. Ojciec i córka poszli ulicą Mostową,
która dzieliła się na Górną i Dolną, i skręcili w ulicę Henley. - Prawdę
powiedziawszy, sztuki też bywały inne za moich młodych lat - rzekł ojciec. -
Najczęściej grywano moralitety, w których występowały takie postacie, jak Duma,
Zbytek, Niewierność, Świadomość Grzechu. A każda zbrodnia zawsze była ukarana na
końcu. Żadna matka nie miała nic przeciwko temu, by jej chłopiec przypatrywał
się tym widowiskom. - Ten zakaz dawania przedstawień w Stratfordzie tak mnie
złości, że nawet mówić o tym spokojnie nie mogę - rzekła dziewczyna kręcąc w
irytacji głową, aż zadygotał biały czepeczek. - To samo dzieje się w wielu
miastach w całej Anglii - dodał ojciec. Na ulicy Henley doszli do pięknego domu
o harmonijnych proporcjach, z pruskiego muru na kamiennej podbudowie. Między
ciemnymi, dębowymi belkami jaśniały bielone ściany; na drugim piętrze widniały
okienka facjatek w ścianach szczytowych, a we wszystkich oknach połyskiwały
drobne, oprawne w ołów szybki. - Dom, w którym się urodził wielki człowiek -
odezwała się dziewczyna z łobuzerskim uśmiechem. - Zachowaj we wszystkim umiar -
skarcił ją ojciec, ale również z uśmiechem i zdjąwszy kapelusz w bardzo niskim
ukłonie, dorzucił: - Dom, w którym się urodziła moja czarująca córka. -
Komplementy od rodzonego ojca - zaśmiała się. - Musiały ci te twoje urodziny do
głowy uderzyć jak wino. Idziemy do domu? - O, nie! Musimy koniecznie wstąpić do
ciotki Joanny. Moja kochana siostrunia nigdy by nie darowała, gdybym jej dziś
nie odwiedził. O pięć lat młodsza od brata Joanna Hart, żona kapelusznika, była
okrąglutka, rumiana i zawsze pogodna. Wycałowała serdecznie gości, w urodzinowym
podarunku ofiarowała modną laskę, poczęstowała bratanicę słodyczami własnego
wypieku i postawiła pojemny kufel piwa przed bratem, który przechadzał się tam i
z powrotem po wykładanej kamiennymi płytami posadzce obszernej bawialni; chodził
drobnymi, chwiejnymi kroczkami, z miną z lekka wzgardliwą, podkręcając końce
wąsików palcami lewej ręki, a prawą z przesadną wytwornością wywijając laską. -
Patrz, ciociu! Malwolio z "Wieczoru Trzech Króli"! - zawołała dziewczyna, a
ojciec potwierdził jej domysł, mówiąc: "Jedni rodzą się wielkimi; inni w pocie
czoła do wielkości przychodzą; jeszcze innych wielkość szuka sama." - Zawsze
bywał trochę dziwny w dzień swoich urodzin - zauważyła Joanna pobłażliwie. -
Judytko, kochanie, spróbuj tego ciasteczka! - Wyśmienite! - mówiła dziewczyna
chrupiąc ciastko. - A jeśli bywa zawsze taki w dzień swoich urodzin, chciałabym,
żeby codziennie były mego najdroższego ojca urodziny! - Urodziny! Urodziny! -
powiedział solenizant i ustawiwszy laskę w rogu bawialni, usiadł wygodnie. -
Zebrało mi się na wspomnienia. Czy pamiętasz, Joanno, naszych sąsiadów z czasów,
gdyśmy byli dziećmi: starego Wedgwooda, krawca, który ożenił się tu, w
Stratfordzie, a ponoć miał gdzieś drugą żonę? A w górze ulicy ławnik Whateley -
bardzo szanowny jegomość, ale wiem z pewnością, że pomagał się ukrywać dwóm
swoim braciom, którzy byli katolickimi księżmi... Jego pszczoły porządnie mnie
kiedyś pocięły, gdy chciałem im trochę miodu podebrać... A niżej nad strumieniem
- kuźnia Hornby'ego... - Jakie ty błahostki pamiętasz, Will! - pokiwała głową
siostra. - Wiesz, muszę - odparł. - Nigdy nie miałem obfitości klasycznych
cytatów na końcu języka, by zapychać dziury w moich sztukach. Musiałem
posługiwać się tym, co widziałem i co zapamiętałem. A, jak się zdaje, ludziska
lubili takie szczegóły z codziennego życia, jakie czerpałem właśnie z moich
stratfordzkich wspomnień. A więc stary Wedgwood i Hornby. Pamiętam jednego z
nożycami w ręku, stojącego przed kuźnią drugiego i plotkującego zawzięcie, i
przypomniało mi się to, gdy pisałem "Życie i śmierć króla Jana": "Tak, z młotem
w ręku kowala widziałem,@ stał, a żelazo stygło na kowadle,@ on zaś połykał
rozdziawioną gębą@ nowiny krawca, który z nożycami@ i miarą w ręku, w pantoflach
włożonych@ w strasznym pośpiechu na przeciwne nogi,@ wyliczał zbrojne tysiące
Francuzów,@ szykiem bojowym w Kent już ustawione."@ Joanna znowu potrząsnęła
głową w koronkowym czepeczku. - Doprawdy, nie wiem, jak ty to robisz - wyznała.
- To brzmi tak ładnie, ale jeśli ktokolwiek z nas spróbowałby powtórzyć rzecz
własnymi słowami, byłaby zwyczajnie nudna. Ale ty zawsze potrafiłeś zgrabnie
rymy składać. Pamiętam, byłam takim małym szkrabem, kiedy napisałeś wiersz dla
mnie. Ach, Willu, jakie to dawne czasy! - Jeśli podliczyć minione zdarzenia...
tak, to było dawno - odrzekł jej brat spoglądając w zamyśleniu na belki sufitu.
Ojciec nie jest właściwie bardzo urodziwy - rozmyślała dziewczyna - ale bez
wątpienia ma interesującą twarz, nawet w jej oczach, a ona przecież przywykła do
niego. To sklepione wysoko czoło, spojrzenie bystre, wszystko widzące, wargi
wrażliwe, nawet zmysłowe, wygięte w "łuk Kupidyna", rysy wyraziste, ruchliwe,
tak szybko układające się w ślad za uśmiechem czy błyskiem w oczach. Oczywiście,
na tym jego urzekający urok polegał - połączenie inteligencji oczu i czoła ze
zmysłowością ust. Uśmiechnęła się do swoich myśli: górna część twarzy należała
do autora, dolna - do aktora. Opuściwszy gościnny dom na ulicy Henley, ojciec i
córka przeszli znowu przez rynek, odpowiadając na wiele serdecznych powitań, a
czasem na sztywne ukłony umiarkowanych purytanów i uśmiechem kwitując
odwracające się głowy najbardziej rygorystycznych spośród nich. Wyczulonych uszu
Judyty doleciały ochrypłym szeptem wypowiadane słowa jakiejś bezzębnej staruchy,
plotkującej z drugą: - On podobno w tym Londynie... kobiety... gorzej niż stary
król Harry (mowa tu o królu Henryku VIII)... a ta biedna żona... tyle czasu
właściwie bez męża! Kierując się w stronę domu, szli ulicą Wysoką, gdzie
mieściły się kamienice najzamożniejszych kupców i mieszczan. Wiele z tych domów
odbudowano niedawno, w latach 1594 i 1595, po wielkich pożarach. Wydawały się
częstokroć wspanialsze w nowej szacie - z wysuniętymi ponad ulicę wykuszami,
ozdobione płaskorzeźbami - piękniejsze od tych, które ojciec Judyty pamiętał z
czasów swej młodości. Oto w tym domu mieszkali Quineyowie, bławatnicy z dziada
pradziada. Richard Quiney zmarł w roku 1602 wskutek rany odniesionej w zwadzie
na jarmarku. A tu był sklep, w którym Bayntonowie sprzedawali wszystko - od głów
cukru do prochu strzelniczego. Philip Rogers, aptekarz, miał zwyczaj zachwalać
specyfiki, pochodzące - jak podkreślał z doskonałym wyczuciem atrakcyjnej dla
kupującego nowości - z Nowego Świata. I Henry Walker też tutaj mieszkał - jego
syn William był chrześniakiem ojca Judyty i po nim otrzymał imię. Szli w
milczeniu; starszy mężczyzna pogrążył się we wspomnieniach, dziewczyna
spoglądała na niego z ukosa, próbując odgadnąć myśli ojca. Pochwyciwszy jej
spojrzenie, uśmiechnął się z czułością. Urodzona z kobiety, której nie kochał,
ta córka stała się jednak jego ideałem kobiecości i wdzięku; pielęgnowała go w
chorobie przed paru laty i wyleczyła nie tyle specyfikami doktorów, ile czułą
troskliwością i opieką, których tym bardziej potrzebował, że choroba jego
pochodziła przede wszystkim z przepracowania. Weszli w ulicę Kościelną, gdzie na
rogu Owczej znajdował się ratusz. Tu odbywały się narady ławników i tu mieściła
się szkoła, zwana "gramatyką". Na następnym rogu stał ich dom, New Place,
największy w całym Stratfordzie, cofnięty nieco w głąb od ulicy, z dziedzińcem
od frontu i ogrodami oraz budynkami gospodarczymi od tyłu. Jak most o dwunastu
łukach, tak i ten dom kazał zbudować Sir Hugh Clopton na swój własny użytek. -
Ty też wyjechałeś ze Stratfordu ubogim i nieznanym młodzikiem, ojczulku, a
wróciłeś... - Nie zdobywszy tak wielkiej fortuny, jak Sir Hugh - przerwał
ojciec. - Ale dostateczną, by kupić New Place - przypomniała. - Jeszcze jako
wyrostek marzyłem, żeby w tym domu zamieszkać - wyznał. - A później, gdy
jeździłem wzdłuż i wszerz Anglii z kompanią aktorską, doszedłem do wniosku, że
żadne miasto tak mi do serca nie przypada, jak właśnie Stratford. Czasem się
zastanawiałem: czy to umiłowanie rodzinnego partykularza, czy takie szczęście,
że przyszedłem na świat we właściwym mieście? Popatrzmy na morwę, nim wejdziemy.
Był szczególnie dumny z tego drzewka, które zasadził własnoręcznie przed dwoma
laty - jedna morwa w całej okolicy! Rosło dobrze, w miejscu starannie wybranym,
osłoniętym od wiatru, z południową wystawą. Ale dziś myśli jego szybko odbiegły
od drzewka. Rzekł: - Moi towarzysze z teatru pozakładali sobie ogniska domowe w
Londynie, tam pracują, mieszkają i dorabiają się. Dla mnie Londyn był tylko
czymś przejściowym. Zawsze marzyłem o dniu, kiedy nazbieram dość pieniędzy, by
móc żyć w Stratfordzie. Już czternaście lat mija, od kiedy kupiłem New Place. A
teraz wreszcie jestem tutaj, by się cieszyć moim domem... no, i towarzystwem
niektórych z jego mieszkańców. Weszli do wnętrza i po pięknych schodach na
pierwsze piętro. - Nie ma potrzeby przeszkadzać matce - rzekł. - Chodź do mnie.
Z okna pokoju roztaczał się widok na ulicę, gwarną dzisiaj, zapełnioną tłumami
śpieszącymi na targ. Judyta zdjęła narzutkę i czepeczek i rękoma przygładziła
bujne, złociste włosy o rudawym odcieniu, które tak pięknie harmonizowały z
ciemną barwą jej oczu. Ojciec starannie powiesił kapelusz i płaszcz w szafie,
nowe rękawice włożył do szuflady, laskę oparł najpierw w jednym kącie pokoju,
potem w drugim, zanim wybrał najodpowiedniejsze dla niej miejsce. Dopiero potem
usiadł w krześle o wysokim, dębowym oparciu, przed wielkim biurkiem założonym
manuskryptami. Judyta wiedziała, że nie należy pytać, po co ojciec ją zabrał do
swego pokoju. Powie jej sam o tym, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Wzięła ze
stolika broszurę - "Odkrycie Bermudów, przez Imć Pana Thomasa Gate i innych
opisane" - wydaną niedawno, może przed rokiem. Siedząc na niskim taborecie koło
biurka, przeglądała książeczkę, a ojciec układał zapisane karty i zbierał je
razem. Broszura przedstawiała dzieje statku "Sea Venture", który wiózł
kolonistów i gubernatora do Wirginii. U wybrzeży amerykańskich spotkała go
burza. Podróżnych przeraziły "ognie świętego Elma", połyskujące na masztach,
przeskakujące z żagla na żagiel. Statek zniosło na nieznane brzegi i chociaż
wszyscy się uratowali, przekonani byli, że ląd, na którym się znaleźli,
zamieszkują złe duchy. Okazało się jednak, że wyspa, należąca do archipelagu
Bermudów, nadawała się do zamieszkania - pod dostatkiem tu było ryb, ptactwa,
jadalnych jagód i korzeni. Część załogi się zbuntowała, a nawet uknuła zamach na
życie gubernatora; jednakże bunt uśmierzono, a zamachowca rozstrzelano. Ojciec
podniósł kilka kart manuskryptu i wskazał nimi na broszurę w ręku Judyty. - Z
tego właśnie zaczerpnąłem szczegóły. - Zacząłeś pisać nowy...? - Tak, nowy... i
ostatni - westchnął. - Och?! - W jej okrzyku mieściło się zdumienie,
rozczarowanie i zrozumienie jednocześnie. - O czym to jest, ojczulku? - O tobie.
- Przecież ty nigdy nie piszesz o ludziach, których znasz! - Zawsze pisałem o
ludziach, których znam. Czasem sami poznawali siebie, czasem inni ich poznawali.
Tylko nie używałem ich właściwych imion. To nie jest ważne - imię. - A jak ten
dramat będzie się nazywał? - Nie wiem jeszcze. Może "Burza"? Podoba ci się ten
tytuł? - Pod warunkiem, że to nie ja będę tą burzą. Roześmiał się i oczy mu
zabłysły. - Nie, ty w tej sztuce będziesz moją córką. Mirandą, uroczą Mirandą. -
Ładne imię. I nie przedstawisz mnie jako jednej z twoich złośliwych,
oczekujących mężów kobiet? - Nie byłabyś sobą. Poza tym nie masz męża, którego
byś mogła oszukiwać. - Nie, nie mam męża - odrzekła w zamyśleniu. - A już
dobiegam dwudziestu sześciu lat. Piętnaście lat minęło, od kiedy zmarł Hamnet,
mój najukochańszy brat, bliźniak mojej duszy i mego ciała. Powiedziałam wtedy,
że nigdy za mąż nie wyjdę. - Czas już, żebyś zmieniła zdanie, moja droga. -
Dopóki mam ciebie, ojcze, nie potrzebuję... - Ojciec to nie mąż... i rzadko
kiedy żyje równie długo. Rzuciła mu spojrzenie na wpół wystraszone i rzekła
prędko: - Ale ten dramat? Mówmy o dramacie. Ja jestem w dramacie twoją córką
Mirandą. A ty kim jesteś? - Jestem Prosperem... i jestem sobą. Nie umiem tego
rozdzielić. Prospero jest monarchą bez państwa, mistrzem sztuk tajemnych,
potężnym czarnoksiężnikiem. I ma w swojej służbie ducha, Ariela, który potrafi
na jego rozkaz wywoływać burze i katastrofy okrętów, brać w niewolę wrogów,
budzić miłość w sercach kochanków; ale moc jego będzie użyta tylko w celach
szlachetnych. Odchylił się na krześle i patrzył na nią z uśmiechem. Potem ujął
pióro, umaczał w kałamarzu, przekreślił wyraz w manuskrypcie, wpisał inny.
Judyta liczyła na palcach lewej ręki, podniesionej do góry. - Zaraz. Prospero to
ty. Mistrz sztuk tajemnych - tak; czarnoksiężnik trzymający ludzi w zaklęciu
przez wiele godzin przedstawienia - tak! Służy mu duch pomocny, twoja wyobraźnia
tworząca na twój rozkaz - tak. Ale czy swoich mocy używasz zawsze tylko w celach
szlachetnych? - Tym razem tak. Zobaczysz. - Jak długo mam czekać? - Możemy zaraz
zacząć. - Co? Przeczytasz mi ten dramat? - Tylko jeden akt, dwie sceny, które na
razie istnieją. Wczorajszej nocy pisałem, kiedyś już spała. Więc chcesz? - Czy
chcę? Czy chcę pierwsza usłyszeć twój nowy dramat?! Ale czekaj. Powiedz mi
najpierw, ojczulku, czyś długo rozmyślał o tym dramacie, planował, zastanawiał
się nad tematem? Myślałam sobie kiedyś, że musisz dużo książek przestudiować,
nim się do pisania zabierzesz. Twoje dramaty tyle zawierają uczonych wiadomości.
- Nie sądzą tak pisarze, którzy studiowali na uniwersytetach. Jeden z nich -
Robert Greene - nazwał mnie "plebejską wroną". Właściwie mówiąc, moja droga,
mało posługiwałem się książkami. Do tego dramatu przeczytałem tylko broszurę o
Bermudach. I przypomniała mi się, gdy ją czytałem, legenda, którą kiedyś, dawno,
słyszałem: o pewnym władcy wygnanym z malutką córeczką gdzieś w lasy; w wiele
lat później uzurpator jego tronu, polując w tych lasach wraz ze swoim synem,
został czarodziejską sztuką wciągnięty w pułapkę. Mego władcę zdradzieccy
dworzanie wyślą łodzią na morze wraz z małą córeczką; ale szczęśliwie dostanie
się na wyspę, ujarzmi jej ducha i podobny do zwierza stwór, pomiot diabła. A
imię bóstwa, które tam władało, wziąłem z Magellana "Podróży do południowego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin