Białołęcka Ewa - Jestem Lamia.pdf

(182 KB) Pobierz
Microsoft Word - Białołęcka Ewa - Jestem Lamia
Ewa Białołęcka
Jestem Lamia
Zwyczajny człowiek nie zatrzymałby się w tym miejscu. Nie było tu na pierwszy rzut oka
nic ciekawego. Po prostu stary wykrot zasłonięty niemal całkowicie przez wybujałe
wachlarze paproci. Mag przykucnął, wpatrując się w gąszcz nie poruszany najmniejszym
nawet drgnieniem. Jego wyczulone nozdrza wyłowiły spośród symfonii leśnych zapachów
prawie niezauważalną woń piżma. Mag, nie zmieniając pozycji, rozejrzał się za
odpowiednim drągiem. W wykrocie mógł czaić się biały wąż - rzadkość i cenny surowiec w
jego rzemiośle. Ranek był chłodny, więc istniała szansa, że zwierzę da się schwytać z
minimalnym oporem. W dziurze był wąż albo inny przedstawiciel gadziej rodziny. Mag nie
był akolitą, smarkaczem, który dopiero co otrzymał Znak. Już od wielu lat jego skórę nad
lewą piersią zdobił tatuaż Kręgu i Płomienia - znak Stworzyciela, najwyższej kasty magów.
Mroczny Buron, Buron Twórca - tak nazywali go znajomi magowie. Przyjaciół nie miał.
Buron wysłał myślową sondę, szukając umysłu owego stworzenia, chowającego się w
wykrocie. Nie zamierzał ryzykować spotkania z bazyliszkiem. Zwykle potem bolała go
głowa. Drgnął, zaskoczony. Stwór śnił!
-Ach...- szepnął Buron do siebie, a jego twarz skrzywiła się w nieładnym uśmiechu. - Cóż
my tu mamy?
Rozgarnął ostrożnie kępę paproci. Pierwsza rzeczą jaką zobaczył, była ręka, odznaczająca
się od ciemnej zieleni wyraźną, jasną plamą. Nie musiał zaglądać dalej. Dłoń była
niewielka. O krótkich lecz zgrabnych palcach, opatrzonych dłutkowatymi paznokciami,
połączona z ramieniem delikatnym nadgarstkiem. Przy bliższym przyjrzeniu okazywało się,
że skórę pokrywa drobniutka przezroczysta łuska.
- Lamia.
Mag skupił się. Odszukał wrażliwy punkt lamiej jaźni i posłał weń ogłuszający ładunek
mentalnej energii. Sen stwora, już od kilku chwil mącony obecnością maga, rozsypał się jak
rzucona w mrok mozaika. Rozległ się zduszony, gardłowy krzyk. Łuskowate palce wbiły się
głęboko w mech, by potem zmięknąć i znów legnąć nieruchomo. Buron wyciągnął swą
zdobycz na światło dzienne. Była to samica lamii. Dotykał chłodnego ciała z
beznamiętnością uczonego.
- Piękny okaz - mruknął, obmacując lamie kości policzkowe i bezceremonialnie podnosząc
powieki, pod którymi kryły się jaskrawo błękitne tęczówki.
- Piękna -powtórzył i to była prawda. Lamia była piękna. Kobieta obdarzona jej urodą
doprowadzałaby mężczyzn do szaleństwa. Bujne, jasne, zachodzące trójkącikiem na czoło
włosy. Pełne wargi, jakby zapraszające do pocałunków. Smukłe ramiona i piersi o kształcie
aż nazbyt doskonałym. Buron wiedział jednak, że wszystkie te wdzięki miały bardzo
prozaiczne przeznaczenie. Wabiły nieostrożnych pasterzy lub myśliwych, by stali się
jeszcze jednym posiłkiem. Na wysokości bioder ciało lamii przechodziło w długi, prawie
trzymetrowy ogon, na którym łuski układały się w przepiękny, barwny deseń, do złudzenia
przypominający wnętrze agatu. Mag zastanawiał się, co począć z niespodzianym darem
losu. Wypchać? Nie był pewien, czy wyglądałaby dobrze na ścianie jego wieży. Za bardzo
jednak przypominała kobietę.
Kobietę...? W tym momencie Twarz Burona rozjaśniła się. Tak! To było to!! Naprawdę
wielkie wyzwanie! Zrobi to i na pewno mu się uda! Mag włożył sobie bezwładne ciało
nieprzytomnej lamii na ramiona i poniósł je w stronę domu.
Jego domem od prawie dziesięciu lat była niewielka wieża, wznosząca się na jednej z polan,
gęsto rozmieszczonych na skraju Puszczy Oczu. Wnętrze zastawione było prostymi
sprzętami, uginającymi się pod najdziwniejszą w świecie mieszaniną rozmaitych
przedmiotów. Ozdobne wyroby sztuki złotniczej, garście złotych i srebrnych monet
porozrzucane niedbale między częściami garderoby i brudnymi naczyniami oraz magicznym
wyposażeniem. Częściowo stanowiły go graty, których Buron nie dotykał od lat. Przedmioty
obliczone na oszołomienie potencjalnego klienta. Wszystkie te ludzkie czaszki, wypchane
żmije, sowy i nietoperze, malowane pentagramy, tyle samo warte, co dziecięce rysunki na
piasku. Właściwe narzędzia pracy maga mieściły się w szklanych słoiczkach i flaszeczkach -
trucizny, narkotyki, lekarstwa. Grube, oprawne w skórę księgi nie zawierały czarodziejskich
zaklęć, lecz ogromny zasób wiedzy z zakresu chemii, medycyny, anatomii i fizyki. Zestaw
błyszczących ostrzy nigdy nie służyły do składania ofiar mrocznym bóstwom, lecz do sekcji
i wiwisekcji. Z najważniejszym jednak instrumentem Buron nie rozstawał się nigdy. Był
nim jego talent. Talent Stworzyciela, zdolny rozerwać więzy cząsteczek materii.
Rozkazujący atomom zmieniać swe właściwości. Dar który już w dzieciństwie określił
przyszłość Burona i sprawił, że stał się on legendą.
Mag zamierzał dokonać transformacji lamii w ludzką istotę. Z łatwością przychodziły mu
przemiany "martwego w martwe", "żywego w martwe", a nawet "żywego w żywe" na
prostych organizmach. Teraz miał stawić czoła największemu wyzwaniu swego życia.
Buron położył lamię na wolnym kawałku podłogi przed paleniskiem. Wciąż była pogrążona
w głębokim omdleniu. Mag pozamykał okiennice i wnętrze wieży pogrążyło się w mroku.
Po chwili na kamiennym obmurowaniu paleniska stanęło kilka zapalonych świec. Ich
niepewne, migotliwe światło pełzało po ścianach i powodowało, że przedmioty rzucały
upiorne cienie. Mag postawił na podłodze kubek wypełniony długimi, stalowymi igłami i
kilka naczynek, zawierających mętne płyny.
- Gotowe - szepnął Buron do siebie, ostatni raz przebiegając wzrokiem po ampułkach.
Niektóre zawierały silne środki pobudzające, inne - hamujące prace określonych organów.
W najmniejszej blado połyskiwał cenny jad białego węża - śmiertelna trucizna, a
jednocześnie substancja wybiórczo zawężająca percepcję, jeśli przyjmowało się ją doustnie.
Mag zdjął ubranie, zaczerpnął pucharkiem wody z cebrzyka i usiadł przed lamią,
skrzyżowawszy nogi. Uważnie odmierzane krople kapały z nawoskowanych pałeczek do
wody w pucharku. Buron przełknął ostro pachnącą mieszankę i sięgnął po igły. Brał je
kolejno, przesuwał przez płomień świecy i wbijał w skórę w miejscach odszukiwanych ze
sprawnością, jaką daje wieloletnia rutyna. Narkotyk zaczął działać. Buron znieruchomiał w
pozie medytacyjnej. Pobladła skóra i błyszczące igły sterczące z twarzy, brzucha i kończyn,
nadawały mu demoniczny wygląd. Spod do połowy uchylonych powiek patrzył na kolisty
wzór lamich łusek. Mikroskopijne dawki trucizny, rozlewające się w jego żyłach, sprawiły,
że ogłuchł. Lecz teraz pełniej odczuwał oddech i tętno. Własne, a także stworzenia przed
sobą. Kontury łuskowatego wzoru wyostrzyły się, jakby ktoś zakreślił je czarną farbą.
Zapach gadziego piżma atakował przeczulone nozdrza z nieznośną intensywnością. Mag
zamknął oczy. Już nie musiał patrzeć. Stapiał się z jaźnią lamii, wyczuwał jej organizm.
Leniwe krążenie krwi, pracę mięśni tłoczących powietrze do płuc. Czuł jej chłodną skórę jak
swoją własną.
"Jasność w jasność, ciemność w ciemność, martwe w martwe, żywe w żywe, krew w
krew..." - intonował Buron w myśli. Słowa nie były ważne. Jako mały chłopczyk wierzył
jeszcze, że istnieją magiczne zaklęcia. Nie było zaklęć. Były tylko zlepki słów, których rytm
pozwalał łatwiej opanować umysł.
Umysł Stworzyciela, przed którym pochylały się nawet koronowane głowy. Każdy z
władców oddałby wiele, by mieć zdolności nawet najmniej cenionego wśród magów
Obserwatora, wyławiającego myśli zwyczajnych śmiertelników. Lecz "mag może zostać
królem, ale król nigdy nie zostanie magiem" - tak mówiło przysłowie. Magowie - postacie,
których prestiż stawiał niemal na równi z bogami. Jakże rozczarowani byliby prości ludzie,
gdyby wiedzieli, że w kamiennych wieżach nie odbywają się nigdy straszliwe obrzędy, krew
nie plami pokrytych czarnoksięskimi znakami ołtarzy, a budzące grozę czaszki służą jako
prozaiczne przyciski do pergaminów.
"Żywe w żywe, krew w krew, ciało w ciało, ciemność w ciemność..."
Buron był bogiem. Przestawiał gwiazdy i żonglował planetami. Rozkazywał im, a one
słuchały go z cudowną uległością. Był rzeźbiarzem, tworzącym w natchnieniu
najwspanialsze dzieło wszechczasów. Dzieckiem budującym twierdzę z piasku...Tkaczem,
pochylonym nad krosnami szechświata... Mistrzem... Niczym... Wszystkim...
Czymkolwiek... Światło w światło...
Ile czasu to trwało? Buron uchylił powieki. Świece wypaliły się prawie całkowicie.
Zmętniały wzrok maga rejestrował lamię jako nieostrą, szarą plamę. Ruchy Burona były
niepewne. Trans wyczerpał jego siły do tego stopnia, że nawet nie miał ochoty sprawdzić od
razu, czy przemiana się powiodła. Gdzieś zza okna dobiegał ostry krzyk sójki. W porządku,
słuch wrócił. Mag zamrugał, wzrok wyostrzył się. Ociężałym ruchem dotknął leżącego
przed nim ciała. Skóra była chłodna, lecz zniknęła gdzieś jej szorstkość. W półmroku Buron
dostrzegł, że lamia jest znacznie krótsza. Lecz czy rzeczywiście ma nogi? Wtem dłoń maga
przeszył ostry ból. To lamia, leżąca do tej chwili całkiem nieruchomo, wbiła zęby w jego
rękę.
- Au!!
Uderzona w twarz, upadła, popełzła do kąta i tam przyczaiła się, dysząc ciężko. Buron wstał
i podszedł do okna, by otworzyć okiennicę. Na zewnątrz królowało południe. Promienie
słońca wpadły do wnętrza i oświetliły skuloną w kącie jasnowłosą dziewczynę.
Zszokowana, wpatrywała się w maga. Rozumiał jej zdumienie. Powinien już wić się w
konwulsjach pod wpływem jadu, a tymczasem stał i przypatrywał się jej z chłodnym
uznaniem. Próbowała uciec od tego przenikliwego spojrzenia, odczołgać się i wtedy
dostrzegła, co się z nią stało. Histeryczny wrzask wypełnił izbę. Dziewczyna, krzycząc bez
przerwy, pełzła, wlokąc za sobą bezwładne nogi. Buron słuchał tego z rosnącą irytacją. Był
zmęczony, a tymczasem jego "wielki sukces" zachowywał się tak, jakby miał udusić się
własnym krzykiem. Dziewczyna szlochała, zachłystując się. Potrącała sprzęty w ucieczce
przed magiem i własnym odmienionym ciałem. Buron obezwładnił ją z łatwością. Związał i
zakneblował. Ofiara obserwowała jego czynności wzrokiem ogłupiałego, przerażonego
ptaka. Mag narzucił na nią pled.
- Do zobaczenia wieczorem - powiedział. - I nie próbuj żadnych sztuczek, bo powędrujesz
do słoja! - Wymownym ruchem wskazał naczynie z zakonserwowanym w alkoholu
waranem. Oczy dziewczyny omal nie wyszły z orbit. Zatrzęsła się, a zza knebla wydobył się
głuchy jęk.
Buron przespał kilka godzin i obudził się pełen energii. Narzucił byle jak ubranie i
natychmiast zajął się dziewczyną. Techniką stosowaną przez Mówców, z uporem wtłaczał w
jej oporny umysł dziesiątki słów i pojęć. Wreszcie przekonał się, że go rozumie. Rozwiązał
ją. Bez oporu pozwoliła włożyć na siebie jedną z koszul maga, zbyt dużą, odsłaniająca
delikatne barki. Wypiła wodę z podanego czerpaka.
- Kim jesteś? - spytał mag na próbę.
- Jestem lamia - odrzekła spokojnie, patrząc mu prosto w oczy.
- Nie jesteś już żadną lamią! - odparł z naciskiem. - Jesteś człowiekiem. Kobietą.
Rozumiesz?
- Jestem lamia - powtórzyła uparcie i błyskawicznie wysunęła język, oblizując górną wargę.
Buron sapnął z irytacją. Nie tak to sobie wyobrażał.
- Wstań! - rozkazał.
Podniosła się na klęczki.
-Wyżej!
Pozostała w tej samej pozycji, patrząc na niego nie rozumiejącym wzrokiem. Czoło maga
zmarszczyło się. Może coś przeoczył? Może dziewczyna ma za słabe mięśnie? Nie
wykształcone zakończenia nerwów? Obmacał dokładnie jej nogi. Były całkiem normalne.
Ukłuł igłą wrażliwe miejsce na stopie - podkurczyła palce.
- Możesz chodzić! - burknął szorstko, klepiąc smukłą łydkę. - No idź, mówię!
Ku jego złości, nie podniosła się, lecz poczołgała. Bardzo dziwacznie, wlokąc za sobą nogi,
kolebiąc się z biodra na biodro i podpierając rękami. Uświadomił sobie, że usiłuje poruszać
się tak, jakby wciąż miała ogon. Chwycił dziewczynę i postawił siłą.
- Nie jesteś już zwierzęciem! Masz chodzić jak człowiek! Po to masz nogi!
Przez chwilę stała prosto, ale nie podtrzymywana osunęła się znowu na podłogę. Buron ze
złością kopnął stołek i zaczął przechadzać się nerwowym krokiem. Zrobił kilka głębokich
wdechów. Uspokoił się. Nie należało płoszyć dziewczyny na samum początku. To tylko
szok. Za parę dni przyzwyczai się do nowej sytuacji.
Jesteś ślicznym stworzeniem - rzekł Buron. "Jakby stworzonym, by mięć cię w łóżku" -
dodał w myśli.
- Nazwę cię Elijon - Leśna. To pasuje do ciebie.
- Jestem lamia - powiedziała znowu, a w jej głosie pojawiła się twardsza nuta. - Lamia. Nie
kobieta. Nie Elijon. Lamia.
- Lamia? Naprawdę? - zadrwił Buron. - Bez ogona?
- A wiesz co ja robię z lamiami? - ciągnął. - Obdzieram ze skóry i zjadam. Więc jak? Jesteś
lamia czy kobieta?
Oczy dziewczyny w stronę słoja z waranem. Potem popatrzyła na swoje stopy.
- Kobieta Lamia - powiedziała niechętnie, wymawiając drugie słowo z akcentem imienia.
- Dobrze, Lamia - Buron odczuł ulgę, choć nie dał tego po sobie poznać. Lamia - imię. Na
tyle mógł jej pozwolić.
Dni, które nadeszły potem, były koszmarne. Lamia, mimo pozornej kapitulacji, stawiała
opór. Buron osiągnął tyle, że poruszała się w postawie pionowej, powłócząc niezgrabnie
nogami. Ale kiedy tylko mogła, zwijała się w niewygodny kłębek w zacienionych kątach
wieży. Buron doskonale zdawał sobie sprawę, że jej pozy i milczenie są biernym protestem
przeciwko temu, co z nią zrobił.
Kilkakrotnie usiłował wpisać do kroniki szczegółowy opis swej pracy i za każdym razem
ciskał w ogień pokreślone kartki. Błękitne oczy Lamii śledziły każdy jego ruch i burzyły
spokój. Oto miał w domu żywy dowód swej potęgi. Coś, na co nie zdobył się żaden z jego
poprzedników. Ukoronowanie kariery najwybitniejszego maga stulecia i jednocześnie
największą klęskę. Chciał mieć piękną kobietę, towarzyszkę i kochankę. Otrzymał ją,
owszem. Kochankę o umyśle Lamii! Truciznę w pięknym owocu, jedwab nasączony jadem.
- Spalone mięso! - powiedziała Lamia ze zgrozą, patrząc na talerz Burona. Powyższe słowa
powtarzała przy każdym posiłku, z denerwującą regularnością. Porcja przed nią była
surowa. Próby nakłonienia jej do zjedzenia czegoś innego, niż krwisty ochłap, spełzały na
niczym. Buron z obrzydzeniem patrzył jak Lamia odrywa paznokciami strzep mięsa i połyka
w całości.
- Dlaczego nie gryziesz? Masz przecież normalne zęby - rzekł, rozdrażniony, choć wiedział,
jaka część przeszłości Lamii była tu odpowiedzialna. Lamie miały tylko kły jadowe i
przednie siekacze. Pokarm rozcierany był w żołądku. Dziewczyna uśmiechnęła się
prowokacyjnie i błyskawicznie wrzuciła do ust. ukrywany w dłoni kamyczek. Napięte
nerwy Burona nie wytrzymały. Zaślepiony złością, chwycił swój talerz i rzucił Lamii w
twarz.
- Zwierzę! Zwierzę!! Głupia, ślepa dziwka! ZA czym tak tęsknisz?! Za wyrywaniem
bebechów innym bestiom? Za błotem...brudem...? Taka byłaś piękna przedtem?! Kto by się
obejrzał za taką ogoniastą kurwą?! No, kto!?
- Wernhahee' - głos Lamii ociekał szyderstwem. Talerz trafił ją w czoło i spod fali jasnych
włosów spływała w dół cieniutka smużka krwi.
- Wernhahee'... - powtórzyła. - ...i ty.
Wykrzywiła się, naśladując jego brzydki uśmiech. Wytarła krew palcami i oblizała je. Buron
wstał od stołu i zaczął przestawiać naczynia z chemikaliami, po to tylko, by zająć czymś
ręce. "Wernhahee'" - słowo z języka lamii, wymawiane na wdechu znaczyło "srebrny", a na
wydechu "samiec". Znał ich - dużych, o spłaszczonych czaszkach, przechodzących na
barkach w rodzaj skórzastego kaptura. Zakutych w chitynowe pancerze, zielonkawe, z
kontrastową srebrzystoszarą plamą na piersiach.
- Cóż takiego maja ci twoi wernhahee'? - spytał od niechcenia.
- Ogon - odparła Lamia lakonicznie.
Buron prychnął pogardliwie.
Nadchodzą wiosenne tańce - ciągnęła Lamia. - Ty też chciałbyś ze mną tańczyć, ale nie
możesz. Nie jesteś wernhahee'.
Trafiła w samo sedno. Mag zastukał kłykciami w blat. Nerwowo.
- Mógłbym, gdybym chciał - powiedział, wiedząc doskonale, że brzmi to idiotycznie.
Lamia szeleściła czymś przez chwilę.
- Patrz! - usłyszał. Odwrócił się. Sukienka, w którą zmienił swoją koszulę, leżała na
podłodze. Lamia stała na niej w wyzywającej pozie. Czoło i usta miała usmarowane krwią.
- Chcesz ze mną tańczyć? No, zrób to. Po to dałeś mi te dwa pnie i to śmieszne futerko.
Buron pożerał wzrokiem śmiałe piękno Lamii, ale nie mógł zdobyć się na to by jej dotknąć.
Mimo, że przez wiele dni mówił o niej "kobieta", w głębi duszy przyznawał się do porażki.
To nie była istota ludzka. To było coś obcego, zbyt obcego. Mag cierpiał z niespełnionego
pożądania... i nie mógł, nie potrafił zmusić się do wzięcia tej drwiącej samicy.
Rozdrażniony, upokorzony i wściekły, skierował się do drzwi. Już na progu dogoniło go
wzgardliwe prychnięcie Lamii:
- Wernhahee'!
Mag wracał do swej wieży, całkowicie zdecydowany pozbyć się Lamii. Była rezultatem
nieudanego eksperymentu. Czymś, co przysporzyłoby mu więcej kłopotów, niż
popularności. Oczywiście nigdy nie złoży sprawozdania w Kręgu. Możliwe, że
transformacje "żywego w żywe" i "rozumnego w rozumne" opromieniłaby go jeszcze
większą sławą, lecz wyszłyby na jaw te nieszczęsne niedociągnięcia. Buron nawet przed
sobą nie chciał się przyznać, że głównym powodem takiej decyzji były kpiny Lamii z jego
braku męskości.
"Cicha, mało bolesna śmierć" - myślał. - "Żadnego cyjanku. I żadnych ostrzy. Za dużo
sprzątania. Biały wąż, to właśnie! Gad dla gada."
Przez szpary w okiennicach przesączało się jasne światło. Buron pchnął drzwi, które
poddały się z cichym skrzypnięciem. Wnętrze zalane było powodzią światła. Wszędzie stały
zapalone świece i lampy olejowe. Światło wydobywało fantastyczne błyski z
pozawieszanych na ścianach klejnotów i metalowych instrumentów. Na stole siedziała
Lamia, obejmując ramionami kolana. Oparła na nich policzek. Jej włosy spływały w dół,
niczym wodospad roztopionego złota. Naga skóra, lśniąca jak jedwab, przyciągała wzrok.
Nie mówiąc ani słowa, dziewczyna wstała i zaczęła tańczyć. Buron patrzył z zapartym
tchem. W takt niesłyszalnej muzyki ciało Lamii gięło się z nieopisaną gracją. Gdzie podziała
się niezgrabność jej ruchów, powłóczenie nogami, garbienie ramion? Niespodzianie
rozkwitła jak olśniewający kwiat. Piękno dla samego piękna. Nie żądające nic w zamian.
Bezinteresowne, wspaniałe. Ciałem mężczyzny wstrząsnął dreszcz. Ruch kobiecych bioder,
kołysanie piersi wabiło go odwiecznym zewem. Kobiecość mówiąca: "chodź i weź".
Obiecująca niewysłowione rozkosze. Wystarczyło wyciągnąć rękę, by posiąść skarb godny
króla królów. Mag poszedł za tym wezwaniem, a Lamia przyjęła go tak, jak pustynny
nomad przyjmuje łyk wody - zachłannie i nie roniąc nawet cząstki. Zagarnęła go całego, bez
reszty. Dał się wciągnąć w wieczysty taniec życia i płodności. Kochali się na twardym
blacie, wśród płomyków świec i rozbłysków perłowych główek igieł powbijanych w brzeg
stołu. Co jakiś czas odpoczywali, a potem zaczynali na nowo i tak przez całą noc. Świece
gasły jedna po drugiej i tak samo wyczerpywała się ich namiętność.
Buron legł na wznak, z pustką w głowie, wyczerpany. Omdlałe mięśnie odmówiły mu
posłuszeństwa. Lamia wyjęła z drewna jedną z igieł i oglądała ją w zamyśleniu.
- Do czego ci to potrzebne? - spytała.
- Do pracy. Do eksperymentów.
- Do przemian?
- Mhm...
- Co się z tym robi?
- Wkłuwa w ciało. W specjalnych miejscach.
Dłoń Lamii zawisła nad jego piersią.
- Gdzieś tutaj?
- Mhm... - przymknął oczy i w tym momencie poczuł lekkie ukłucie.
- Co...?
Nagle z przerażeniem spostrzegł, że język mu drętwieje. Gardło zacisnęło się w
gwałtownym spazmie, ciało wygięło, palce drapały konwulsyjnie drewno. Nieruchoma
Zgłoś jeśli naruszono regulamin