Białczyński Czesław - Miliardy białych płatków.pdf

(870 KB) Pobierz
Microsoft Word - Białczyński Czesław - Miliardy białych płatków
płonących na kominku. Nieraz w chłodniejsze dni
jesieni siadywali przy płomieniach okryci grubymi
kocami i senni grzali się, sapiąc z rozkoszy. Taki był
płomień sypialnych lamp. Kojarzył się z kominkiem i
jesienią i wracał jakby ciągłość istnienia- Wszystko w
spalni służyło tej ciągłości. Podkreślało ją i
uwypuklało, czasem nawet bez udziału woli tłocząc
przeszłość w świeżą pamięć. Rudoczerwony blask
umknął zatrzaśnięty kurtyną powiek. Jeszcze za
wcześnie — uspokajał się. — Jeszcze chwila.
Źrenice znów ogarnęły sufit. Głowa drgnęła
minimalnie.
Teraz już wszystko było jasne. Stał przed taflą
lustra w boksie garderobianym. Na jednej ścianie
zwierciadło od sufitu do podłogi. Po prawej stronie
wieszak, na lewo wejście do łazienki tchnącej
jeszcze wilgocią i leśną parą, za plecami drzwi do
pomieszczenia, w którym leżał przed chwilą. W
boksie panuje żółty półmrok i światło za moment
przejdzie następną metamorfozę ku soczystej zieleni
kiełkujących liścio-wników oznaczającej zakończenie
procesu readaptacji, pełną sprawnoś*: i gotowość do
wyjścia. Spojrzał przed siebie. W szkle ujrzał
smukłego, można powiedzieć nawet chudego
młodzieńca o wielkich oczach, charakterystycz-
nych dla ludów równikowych. Skóra zmacero-wana
ze zwyczajnej ultramaryny w jakiś siny odcień zieleni,
zapadnięte policzki. Nagle błysnęły w jego umyśle
świeżo przyswojone wiadomości. Równie gwałtownie
zniknęły w następnym mgnieniu. Wiedział, że to
powtórzy się jeszcze kilka razy, nim wiedza nabyta w
czasie trwania s.nu na stałe utrwali się w pamięci.
Ponownie spojrzał w lustro na swoją pomarszczoną
twarz. Wzdrygnął się. I do .tego te zapadnięte w
fałdach zbędnej skóry żebra... — Jakoś to będzie-
Zjemy i przejdzie — szepnął do siebie
zachrypniętymi strunami. Poskrobał się po ciągle
jeszcze karminowym szczycie czaszki i skierował się
do-, wieszaka z ubraniem. Na pierwszym haku
wisiało jesienne. Zdjął je i ułożywszy w kostkę
wystawił przed kabinę. Kiedy skończy się ubierać,
znajdzie je starannie zapakowane w paczuszkę ze
swoim nazwiskiem i numerem. Wkładając spodnie
zauważył brak paska poszerzającego i natychmiast
zamknął się w jego głowie krąg zdarzeń. Brakujące
ogniwo bez trudu odnalazło się we właściwym
miejscu. Przypomniał sobie laboratorium i cały ten
rozgardiasz, oficerów Oddziałów Ochrony Spokoj-
nego Snu ponaglających do wyjścia, potem syreny i
bieganinę. Znał dobrze ten dźwięk. Piekielny jazgot
świdrujący gdzieś w głębi czaszki. OOSS pilnowały z
dużą dokładnością, szansę na zagubienie się były
minimalne, czasem jednak ktoś zostawał. Z drugiej
strony to była przecież tylko jego wina; że nie zdążył
na czas. Więc to właśnie wtedy drzwi ekspery-
mentatora przytrzasnęły mu pasek poszerzający.
Zatrzask zegarowego zamka lodówki już nie puścił i
oto są spodnie wiosenne bez poszerza-cza. Zupełny
absurd. Trzeba kupić 'nowe. Zapinał się starannie
nucąc przy tym hymn stolicy „O Grin Krong, Grin
Krong, witaj, witaj znów". Rzucił jeszcze raz okiem na
swe nienadzwyczaj-ne odbicie i wyszedł na korytarz.
Otoczył go senny jeszcze, lecz momentami
1. Z czarnej otchłani unosił go ledwie wyczuwalny
werbel tętna. Tykał pod skórą delikatnymi
uderzeniami, z coraz większą częstotliwością.
Jeszcze niczego nie widział, poza szarą klatką.
papką zgęstniałą przez wiele miesięcy w betonową
zaporę. Z upływem mijających kroplami dozymetru
sekund rosła temperatura. Stopień po stopniu,
poprzez każdy skurcz uruchomiony dźwigniami płuc,
aż pobudziła dodatkowe igły, które włączały się
kolejno w system. Leniwie, jakby od niechcenia,
ruszały wewnętrzne płyny, drobina za drobiną, kropla
w kroplę spadały bezwładnie, lecz z każdą chwilą
nabierając więcej samodzielności. Nie można było
tego stanu nazwać jeszcze normalnym życiem, ale...
Pierwszy pojemnik zwisający ha kablach jest już
pusty Ciepło, coraz cieplej. Znowu o stopień w górę.
Wreszcie dotarło do niego, że jest.
A więc jestem — pomyślał i zaraz uświadomił
sobie proces myślenia. Całe jego ciało przeszył
gwałtowny skurcz. To było nieprzyjemne. Każdym
mięśniem, każdym nerwem wstrząsały drobne
drgania sięgające do głębi. Miał wrażenie, że nawet
wątroba mu się kurczy Usłyszał dzwonienie
własnych zębów, które przypomniało mu łąki
bladoliliowych kielichów dzwoniących deszczem.
Trwało to długą chwilę, ale wiedział, że musi przejść.
Znał dobrze ten stan z własnego doświadczenia i z
obserwacji na zwierzętach Szło dobrze. Zresztą nie
było powodów, żeby miało iść źle. Wiek nie
uprawniał jeszcze jego organizmu do odmawiania
tak prostych powinności.
Po trzech godzinach zjawili się dyżurni Technicy
On tymczasem przypomniał sobie, kim jest Jeszcze
nie mógł ruszyć ręką ani nogą. ba. nie mógł nawet
zgiąć małego palca. Czuł jednak delikatne ssanie.
Ślina ściekając do żołądka wywołała jego
uaktywnienie. Zapachniało mu konfiturami i poczuł
mdłości Przed oczami przewinęła mu się taśma z
paterą pełną kolorowych owoców, lecz i to zaraz
zniknęło. Na miejsce obrazu znów wróciły fioletowe
kręgi na czarnym firmamencie. Technicy, jak to oni
Pamiętał ich- Stożkowate czepki przykrywają żółte
czaszki, naciągnięte aż po oczy
ochraniacze zasłaniają usta. Poszperali chwilę,
zbadali podstawowe parametry, wstrzyknęli jakieś
substancje i... odłączyli kable. Mask skurczył się
gwałtownie i równie nagle wyprężył. Poczuł ból t
strach, i zaraz potem wściekłość. Odłączyli go
za/wcześnie od urządzeń wspomagających. Gdyby
mógł, to wstałby natychmiast i pognał za tą parą
żółtogłowych drani, żeby rozwalić ich zakute łby.
Lecz nie mógł wstać, a oni tymczasem poszli dalej,
trzaskając drzwiami, a Mask jeszcze długą chwilę
łapał powietrze, pokonując wstrząsy. Wreszcie
wszystko wróciło do normy. Otworzył oczy. Nie
potrafiłby odwrócić głowy w bok, mięśnie skumu-
lowały dopiero tyle siły, by unieść ciężkie jak stalowe
wrota powieki. Wywracał oczami wpatrując się w
sufit glazurowany polewą, z której sterczały macki
punktowych lamp. Ruda poświata, nieco chwiejna i
ciepła, napełniała powietrze miłym ogniem drew
porywający rytm hymnu. Sączył się z głośników, z
grubych rur systemu chłodzącego, które oplatały
korytarz,
•z. każdego zakamarka. Mask szedł równym kro-
kiem. Przez całą drogę, najpierw sektorowym, a
potem rejonowym korytarzem stromo pod górę i w
lewo aż do bloku wind terytorialnych, wywożących
obudzonych- do centralnego kolek*-' tora i na
powierzchnię, towarzyszyły mu dźwięki tego hymnu,
skomponowanego po niedawnym, którymś tam już z
rzędu przewrocie. Musiał przyznać w duchu, że nowy
hymn jest rzeczywiście udany i łatwo wpada w ucho,
Wielka winda zaroiła się ludźmi. Stali jeden ,przy
drugim, sprasowani niczym ogórki w pusz- jce. Tłum
gęstniał już od okręgowego 'korytarza ''i u progu
windy stawał się jednolitą masą zło-
•żoną z ludzkich ciał. Narastał gwar i Mask
spomyślał, że na szczęście podróż na powierzchnię
trwa krótko i wreszcie uwolni się od tego unotłochu,
nie będzie zmuszony znosić tak bliskiego
towarzystwa tych wszystkich typów. Wielokrotnie
zastanawiał się, dlaczego ich nie lubi. Momentami
czuł tylko nieznaczną niechęć. chwilami jednak
wstręt niemalże fizyczny. Jego odczucia w stosunku
do tej szarej technicznej masy nigdy nie wyszły poza
granice, pobłażliwego politowania. Starał się na nich
nie patrzeć. Z zamyślenia wyrwał go znajomy głos.
—— Jak się masz, Mask! —• drobna kobieta o
równie czerwonym czubku głowy jak jego, machała
ręką ponad tłumem. — Dobrze się spało?!
— O, Wlora! — ucieszył się. — Dobrze! A tobie?
Sunął, w jej stronę rozgarniając tłum na boki, aż
zatrzymał się przy jej wychudłym ramieniu.
— Trochę mnie plecy bolą — powiedziała,
uśmiechając się szeroko. Miała piękne, równe zęby i
biolog natychmiast to zauważył.
— Jesteś piękna — powiedział bez żadnych
wstępów.
Parsknęła śmiechem. .
— Jeszcze nie czas na Gody — pogroziła mu
palcem, ale w owym geście zawarła coś na kształt
zachęty, odroczonej oczywiście do odpowiedniej
pory. I Mask zapamiętał ten gest, choć przecież był
już związany z Aspaz. Nie powinien zapamiętywać
podobnych gestów, a jednak... Jak na Ultramarynkę
Wióra okazywała niezwykłą odwagę, szczerość tak
wielką, że przeradzającą się w wyzwanie. Zaimpono-
wało to Maskowi i zaraz też skierował oczy na jej
dłonie. Suknia Wióry dyskretnie przykrywała ich
grzbiety. Kobieta złapała jego spojrzenie, lecz nie
speszyła się wcale.
— Nie wyspałaś się? — powrócił do poprzedniego
tematu. • ,
— Pozbawiono mnie jednej warstwy puchu. Jak
wiesz, zgodnie z aktualną ideologią powinniśmy
„zrezygnować z pewnych wygód, aby nasze ciała
nabierały zdrowej, szczęśliwej krzepkości".
— Zapomniałem — zawołał, łapiąc się za głowę.
— Nawet nie odczułem tak bardzo straty tego puchu,
ale myślę, że tym razem waga będzie ściśle
przestrzegana.
— O tak, zupełnie ni,e wiadomo, co dadzą nam
jeść, ale mogę cię zapewnić, Mask, ze nic dobrego,
dzięki czemu będziemy mieli po jednym wyrzeczeniu
na swoim koncie. Nie cieszy cię to?
Mask skrzywił się.
— Budząc się czułem zapach smażonych powideł,
ale teraz czuję, że skończy się na grysiku.
Windą szarpnęło i drzwi rozsunęły się z cichym
piskiem nie naoliwionych łożysk. Przez moment
poczuł mdłości, ale na szczęście minęły po kilku
sekundach. W hali, do której wysypywał się tłum,
płonęły całkiem białe lampy. Mask odruchowo szukał
zmian, jakie powinny były zajść w wystroju sali.
Rzucił mu się w oczy
brak purpurowego kobierca wyścielającego całą
posadzkę i wielkiego olejnego obrazu, wiszącego do
tej pory nad wagami. Nie miał głowy do nazw, ale
tytuł brzmiał chyba „Uczta dziewiczego lasu" czy
jakoś tak. W tej chwili widniał tam szaro-granatowy
sztych przedstawiający mnicha z oczami
wzniesionymi ku niebu.
— Zmiana dekoracji — stwierdziła Wióra. Widać
myślała o tym samym. Metalowe poręcze koryt
dzieliły wylewający się z windy strumień ludzi w
wąskie pasemka, kierując je pojedynczo w stronę
zegarów kontrolnych z wagami. Szło to nawet dosyć
sprawnie. Mask wsunął kartę tożsamości w paszczę
wagi i stanął na podłodze mechanizmu. Krótki szum
oznajmił działanie maszyny, po czym karta z
kuponem żywnościowym wysunęła się z podajnika.
Mask wziął ją z niechęcią i ruszył przed siebie. Za
wagami biegnące czterechsetmetrowym szklanym
ciągiem drzwi prowadziły wprost na zewnątrz.
Jeszcze tylko wysłuchał krótkiego komunikatu o.
temperaturze i warunkach klimatycznych i ruszył
szybkim krokiem do drzwi, gubiąc gdzieś po drodze
swą przyjaciółkę. Nie przejmował się tym. Spotkają
się i tak w stołowni, co roku dostawali bloczki do tej
samej, w Satha Sabbi, gdzie oboje mieszkali.
Wreszcie dotarł do szklanych płaszczyzn i pchnął Je
energicznie, postępując krok do przodu jak pływak,
rzucający się w wodę. Zmrużył oczy i zaczerpnął
pełne płuca chłodnego powietrza przesyconego
zapachem liści. Ten pierwszy haust, a zwłaszcza
zapach, przywracały mu zawsze połowę sił. Kochał
kiełkującą liśćmi ziemię i różowe wiosenne chmury
zaścielające niebo aż po widnokrąg. Postąpił jeszcze
krok do przodu pchnięty przez kogoś. Nie rozglądał
się na boki, wiedział, że wszyscy wyglądają teraz tak,
jak on. Setki ludzi stały wzdłuż monumentalnej ściany
budowli wpatrzone w krajobraz oddychając
zapomnianym już zapachem powietrza z zewnątrz.
Mask usiadł na stopniach i patrzył w dół ogromnych
schodów na niewielki z tej odległości plac Dobrego
Snu, rysujący się u podnóża niebieskawymi liniami
płyt.
Minęła dobra chwila, nim nabrał sił do przebycia
tego dystansu. Poprzednio czynny był ruchomy
chodnik, którego pasmo sunęło bokiem, ale teraz
odkrył kartkę przyczepioną do fotelików przy kole
nawracającym „Nieczynne z powodu REMONTU".
Znał te tabliczki nie od dziś. Wiadomo, Ultramar
dostał się - pod wpływy Nordseledii i zapewne
znajdzie jeszcze wiele podobnych napisów, chodząc
po mieście. Zmiana wpływów nastąpiła tuż przed
zimą, jakieś sześć miesięcy temu i nie należało się
spodziewać po-nownegp przewrotu w najbliższym
czasie. Idąc wolnym krokiem wzdłuż szeregu
nieruchomych krzesełek przypomniał sobie o
kuponach żywnościowych, schowanych odruchowo
do kieszeni. Wyciągnął pomięte karteczki i przejrzał
zapis. ROZUMNY MASK — 666457 — Norma 62 kg
— Grupa 5. Dołączone pięć bonów na pierwszy po
przebudzeniu posiłek miało nie wróżący nic dobrego
niebieski kolor. Mimo wszystko głód skręcał mu
kiszki, więc bez wahania ruszył na przystanek busu,
który kończył swój bieg przed dzielnicową stołownią
„Sabbidzki Melonik",
— Z daleka wyglądacie jak trzy głowy CTW - wonej
kapusty — powiedział śmiejąc się.
— Chyba nie z ptfwodu tonsur? — praeratii się
Lort na niby.
— I owszem. Mogę to powiedzieć głośno. Z
powodu śmiesznych symboli waszej kastowej
przynależności! *
Lort rozejrzał się.
— Nic przesadzasz? — zapytał szeptem.
— Czego się bać? Wraz z Nordsdedią wkracza tu
przecież wolność! -'
Niewiele masz do jedzenia — wtrąciła się
Wióra.
. Mask chrząknął i nachyliwszy saę do pozostałej
trójki powiedział:
— Jak wiecie, czasy się zmieniły. Ponieważ ze
spalni wyszedłem z nadwagą i to aż pięcio-
- kilogramową, więc automatyczny intendent za-
kwalifikował mnie do piątej grupy, a piąta grupa
otrzymuje tej wiosny pięć błękitnych żetonów na
pierwszy posiłek. Każdy z tych żetonów moi drodzy
opiewa...
— Na kromkę suchego chleba — dokończyła
Wióra.
Mask oniemiał półuśmiechnięty.
— Skąd wiesz? — zapytał.
— No przecież widzę te kromki przed tobą
— wskazała palcem chleb.
— Nie popisałem się spostrzegawczością! —
złapał się za głowę.
— I nie protestowałeś? — włączył się Lort.
— Miałem zamiar, no ale... Widzisz, tam stoi taki
typek w rękawiczkach i z podniesionym kołnierzem,
więc zrezygnowałem. Szkoda mi tracić znów dostęp
do świeżego powietrza. Jesz-. čze zdążę się najeść.
— Widziałam go — odezwała się milcząca do tej
pory Nanna. — Te rękawiczki są z. żabich skórek.
— Niewrażliwy! — z ironią wycedził Lort.
— Tak. On prawdopodobnie doskonale by ci
wyjaśnił, że zapasy są na wyczerpaniu.
Lort ze zniechęceniem machnął ręką. . — A
ruchomy chodnik przy Pałacu Snów jest w remoncie,
co?
— Dajcie już lepiej spokój — przerwała im Nanna.
— Opowiem wam kawał. Wiecie, dlaczego Technicy
nie jedzą konfitur? ,.
— Nie — rzekł Mask, już otwierając w uśmiechu
usta.
— Bo im się głowa do słoika nie mieści. Mask
wybuchnął śmiechem, Wióra także, a Lort krztusił się
swoją zalewajką. Przy kilku sąsiednich stolikach
stołownicy zaczynali uważniej przyglądać się
rozbawionej grupie.
— Uspokójcie się — powiedziała Wióra. — Już na
nas patrzą. — Lort znów się rozejrzał.
— Rzeczywiście — powiedział. — Ale zauważam
także i inne niekorzystne zmiany. Za Sout-seledii nie
widziałem w tym pomieszczeniu tylu żółtych łbów.
Pełno tej technicznej masy — stwierdził specjalnie
głośno.
2.
—— Nie jestem Seledynem! Ani takim, ani siakim!
— Lort mówił tonem głębokiego oburzenia.
— Wszyscy doskonale to rozumiemy — Nan-na
współczująco kiwała głową — ale na wszelki
wypadek mów trochę ciszej — poprosiła, nachylając
się do jego ucha. Łort rozglądnął się czujnie. Miał
oczy koloru czerwonego barszczu i to najbardziej
pociągało w nim kobiety. Siedzieli przy swoim
ulubionym stoliku w zacisznym kącie, o ile to w ogóle
było możliwe w dzielnicowej stołowni w pierwszy
dzień wiosny. Zza okna patrzyły na nich szczyty
Wschodnich Gór, granatowe w pełnym słońcu* Wióra
w milczeniu żuła długie patyki, które jej przydzielono
w-bufecie, niestety też miała nadwagę. Czekała na
pojawienie się Maska. Wbrew powszechnej opiąn, że
Mask jest gburowatym obłudnikiem, jej niezwykle
odpowiadał. Szkoda, że nie był już wolny, ale i tak
lubiła z nim rozmawiać. Zwłaszcza jego sposób
wyrażania myśli, precyzyjny i jasny odpowiadał jej
dużo bardziej, niż rozwlekłe i powolne kombinacje
Lorta. Momentami wydawało się, że Lort nie jest
Ultra-marczykiem, a stuprocentowym
Soutseledynem.
— Nie znoszę ani Soutów, ani Nordów —
wypowiedział się właśnie. Przez chwilę trwało
milczenie, przerywane tylko jego siorbaniem. Pił
gorącą zalewajkę. Nanna przyglądała mu się z
zazdrością. Była znana z łakomstwa.
W sali panowała raczej cisza, delikatny szmer
rozmów w niczym nie przypominał hałasu korytarzy i
wind spalni, jakby ludzie ucichli pod wpływem szoku
wywołanego kontaktem ze światem zewnętrznym.
Wióra już z daleka zauważyła jego brązowy sweter
o poskręcanych kudłach. Wstała machając dłonią.
Chwilę stał niezdecydowany, póki nie zauważył
smukłej ręki, błyskającej pierścieniami. Odmachał na
powitanie i ruszył w ich kierunku. Dopiero z bliska
dostrzegli, że trzyma w dłoni kilka grubych plastrów
chleba.
— Witaj — zawołał wesoło Lort. Nanna mrugnęła
do Maska, długie rzęsy przesłoniły na chwilę wielkie
oczy. Nanna nie była czystej krwi U.ltramarką,
zresztą ilu ich jeszcze żyło, tych prawdziwych. Mask
czasami miał wrażenie, że chyba już wymarli.
Przypomniał sobie zeszłą'jesień i kilka miło w tym
towarzystwie spędzonych wieczorów.
;
— Masz niewyparzony ^ęzyk — skarciła go
Naima. — Ledwo wstałeś i już chcesz się wplątać w
jakąś awanturę. Lepiej pojedźmy do pełnomocnika i
zapytajmy, czy nie mamy dziś nocnych dyżurów.
— Nanna ma rację — potwierdził Mask. —
Jeszcze zdążymy im zaleźć za skórę. W tym roku na
pewno nie obejdzie się bez starć. Nic musisz już dziś
pchać się do bijatyki.
Lort wstał, Nanna podniosła się także.
— Zostajecie jeszcze? — zapytała, widząc łe
pozostała dwójka nie rusza się z miejsc. A
— Tak — powiedział Mask z ustami pełnymi
okruchów. — Jeszcze nie zjadłem.
—My już idziemy — Lort kiwnął ręką na
pożegnanie. — Wiecie, że dyżur w pierwszą noc
wiosny to nic przyjemnego. Chciałbym się już
uwolnić od jego widma.
— Macie szczęście, że wasza praca was nie goni.
Sami możecie sobie wyznaczać terminy — rzuciła
Nanna oddalając się. — Wpadnę do ciebie
wieczorem, Wióra! Bii!
— Dobra, czekam! Bii! — Wióra zwinęła dłoń w
piąstkę i pomachała im. Po chwili znik-nęli za
załomem ściany.
Mask żuł powoli suchy chleb, pocieszając się
perspektywą kapiących fontann. Co prawda nie
wolno było pić z nich wody, ale Mask nie był
konformistą, był za to biologiem. 'Ta postawa często
przysparzała mu kłopotów, lecz duża część
naukowców w laboratorium ceniła go za . twardy
charakter, choć prowadził on nieraz do Kta-rć z
Mądrym Plikiem. Kto wie, może dzięki temu nie
miewał raczej kłopotów z Technikami, co wzmacniało
jego przetargową pozycję. Przez skojarzenie z pracą
przypomniał sobie, że widział przed chwilą w
stołowni właśnie Mądrego Piłka.
- — Wiesz — powiedział do Wióry — zauważyłem
przed chwilą mojego szefa.
Zdziwiła się, że mówi jej o tym, nie znała jego
przełożonych i nie interesowało jej to. Nie dała tego
po sobie poznać, wykrzywiając śmiesznie puszyste
wargi. Mask skierował rozmowę na osobc Lorta.
— Co sądzisz o Lorcie? — zapytał.
— Znam 'go już jakiś czas — odparła i popatrzyła
badawczo na Maska. — No cóż, jest trochę narwany,
zagorzały antytechnik, dobry chemik, no, miły
chłopak, tylko może trochę za miękki...
— Właśnie — przerwał jej. — Wydaje mi się, że
jest miękki aż do przesady. To wypływa chyba z
jakiegoś strachu.
— Mimo buńczuczności jest trochę lękliwy
— powiedziała Wióra.
— Czy jest skłonny do kompromisów?
— Raczej tak. Oczywiście tylko w odniesieniu do
zwierzchników, bo Techników wręcz nie znosi.
Zamilkła na moment, bawiąc się rogiem serwetki.
— Dlaczego właściwie pytasz mnie o niego?
— Bo mało go znam, a będę go chyba potrzebował.
Mam taki dobry zwyczaj, że zapoznaje się bardzo
dokładnie z ludźmi, z którymi mam zamiar coś robić.
Spotkałem go na przyjęciu u Ńanny w listopadzie, więc
sama" widzisz, że niedługo się znamy. -
— Czy to znaczy, że chciałbyś z nim pracować? —
uśmiech wciąż zdobił jej twarz.
— Coś w tym rodzaju — odpowiedział i wbił w nią
chłodne oczy. Wzdrygnęła się pod jego spojrzeniem.
— Słyszałem pogłoski, że on jest synem Białogłowych?
^
— To .chyba prawda. Kiedyś Lort zdaje się mówił, że
jego ojcem jest Wszechwiedzący Paraj. W innych
przypadkach izolacja dziecka od rodziców jest ściśle
przestrzegana, ale wiadomo, że Wszechwiedzącym wolno
więcej niż innym ludziom,
— Właśnie, Paraj... — Mask zamyślił się. — To ten
filozof. Mówił mi o nim Mądry Pilk. Idziemy?
— Myślałam już, że chcesz mnie sprawdzić? — rzekła
Wióra.
— Jak to? — zdziwił się.
—— No, po prostu, że chcesz porównać swoje sądy z
moimi.
— Ach! — zrozumiał nagle — że w jakiś sposób
przypasowuję cię do siebie?
— Właśnie — spuściła oczy, zmieszana. Roześmiał się.
— Kobiety-bardzo łatwo odnoszą wszystko do seksu.
Nic podobnego nie miałem na myśli, ale skoro już o tym
mówimy, to wiesz — dotknął osłoniętego grzbietu jej dłoni
— że bardzo mi się podobasz.
Drgnęła, a skóra na jej policzkach zmieniła zabarwienie
na bardziej oliwkowe.
— O ile wiem, to nie jesteś wolny — powiedziała,
cofając rękę. — A poza tyńi do Godów mamy jeszcze
sporo czasu. Jak dla mnie, to przyjąłeś chyba zbyt ostre
tempo — dodała, jakby się usprawiedliwiając,
Wychodząc skinął głową Plikowi. Tamten odwzajemnił
ukłon przyjaznym grymasem. Mask dosyć lubił Piłka,
chociaż nie bez zastrzeżeń.
— Będę u ciebie wieczorem — powiedział, żegnając się
z Wióra. — Bii!
— Czekam! — krzyknęła odchodząc. Patrzył przez
chwilę na jej rozwichrzoną sukienkę, na sylwetkę płynnie
sunącą przez plac. Czul, że nie jest u niej pozbawiony
szans i cieszyło go to, zwłaszcza w kontekście ostatnich
nieporozumień z Aspaz. Miał-szczególne powody do
radości. Otwierała się dla ,niego szansa, szansa bardzo
wielka na uniknięcie widma samotnych Godów. Już jedne
samotnie spędzone Gody miał za sobą i wolał nie. wracać
do tego wspomnienia.
Postawił kołnierz, bo od morza niosło kropli-sty,
przenikliwy chłód. O tej porze roku miasto robiło na nim
szczególnie mocne wrażenie,
3. -• ' •• • • •••••••-'•'.
Drzewa igua za oknami zwisały już ku ziemi niskimi,
ciemnozielonymi kopułami igieł. Mask wyjrzał na placyk
przed instytutem, w lecie pełen bardzo dziwnych roślin,
które Mądry Pilk sprowadził ze strefy podbiegunowej.
Jeszcze nie wzeszło nic, poza tymi drzewami, z których
koron osypywały się grudki ziemi. Nigdy nie czuł się zbyt
dobrze przez kilka ^ pierwszych dni po obudzeniu. W
drugim tygodniu Planeta zaczynała wyglądać znośniej.
Mask odszedł od okna, lecz nie zapalał jeszcze światła. W
ciemności przypominał sobie zeszłą jesień. Klimat tamtych
dni powracał z całą wyrazistością, jakby nie przerwał go
kilkumiesięczny okres spoczynku, zapomnienia. Wraz z
widokiem starych miejsc otwierały się zablokowane
połączenia pamięci. Wielokrotnie podziwiał ów fenomen,
który sprawiał, że emocje towarzyszące jesiennym
zdarzeniom odżywały na wiosnę z tą samą siłą, zupełnie
nienaruszone, jakby tamto miało miejsce przed chwilą.
Podszedł do kontaktu i zapalił światło. Przez moment kręcił
się po laboratorium bez celu, dokładnie przyglądając się
poszczególnym sprzętom. Chciał uzmysłowić sobie, czy
nie zaszły tutaj jakieś zmiany. Przed jego oczami, gdy
krążył wśród laboratoryjnych stołów ^ i kolb, przewijała się
kolorowa taśma ostatniego dnia. Dobrze wiedział, że to
niemożliwe, by ktoś poruszył czy przestawił cokolwiek, a
mimo to czai, jak narasta w nim niepewność, przedziwne
uczucie, które każe wszystkiego dotknąć i wszystko
sprawdzić. Kto wie, może właśnie owo uczucie, którego
doświadczał już od dzieciństwa sterowało jego pracą,
może ono ukierunkowało jego zainteresowania przed wielu
laty, sprawiło, że został biologiem i przy^ jął propozycję
Mądrego Piłka. Szedł przez instytut kolejno zapalając i
gasząc światła, aż zatrzymał się w ostatnim pomieszczeniu
lewego skrzydła. Siłą woli musiał powstrzymywać lekkie
drżenie palców. Zbliżył się do rogu pokoju, gdzie pod
oknem z widokiem na te same obwisłe parasole drzew
stała cichutko mrucząc lodówka-eksperymentator. Bardzo
chciał otworzyć ją już, zaraz. Niestety, doskonale wiedział,
że będzie musiał zaczekać do jutra. Dopiero rano zjawi się
tutaj obsługa i nieodłączny, pomarszczony Pilk,
przepraszam, Mądry Pilk, który ma szansę stać się w tym
sezonie Wiedzącym Pilkiem i przemalować szczyt pomar-
szczonej od wielkiego myślenia czaszki na licujący z tym
tytułem kolor błękitny. Dopiero jutro szczęknie
automatyczny zamek i Mask dowie się. Będzie już
wiedział! Bardzo cenny ładunek zawierała tym razem
lodówka, tym cenniejszy, że tylko Mask orientował się
dokładnie w szczegółach. Zgasił światło i starannie
zasunął za sobą drzwi,
Wychodził z instytutu już prawie w snoef. Światło
gwiazd tylko miejscami przedzierało się przez gęste
futro chmur. Planeta otuliła SH } ' ciepłym kokonem.
Po wiosennych chłodach grzała swą powierzchnię.
Wśród szpaleru bardziej lub mniej wyrośniętych
drzew igua słychać było wzdłuż ulicy trzaski, raz
cichsze, raz głośniejsze. To napięta kora pękała
miejscami, nie nadążając za szybko rosnącym
rdzeniem. Mask przy spieszy ł kroku. Na śmierć
zapomniał o spotkaniu z Wióra, a przecież miał tam
przyjść także Lort. Zwłaszcza z nim chciał się
zobaczyć. Jedynym elementem, jakiego mu
brakowało, był chyba tylko spanodorm. Któż, jak nie
chemik zdobędzie spanodorm, a poza Lortem chyba
żaden chemik nie ma w ogóle szans. Musiał wierzyć
.w Lorta.
W mieście płonęło już wiele świateł, lecz bu-sy
prawie w ogóle nie kursowały. Tylko raz przemknął
koło niego jakiś nieoświetlony pojazd i zniknął za
rogiem najbliższego bulwaru. Grin Krong, a z nim
Satha Sabbi wyglądały jak ze" psuty mechanizm o
nieruchomych, zębatych paszczach busów
przyczajonych koło krawężników. Niewiele osób
spotykał po drodze, większość zapewne jeszcze
dosypiała. Państwowe spalnie miały to do siebie, że
nie do końca uwzględniały indywidualne potrzeby.
Pełnym rytmem miasto zacznie pracować dopiero za
dwa, trzy dni, kiedy, temperatura wzrośnie do
magicznej bariery 300°K.
Na skrzyżowaniu Linii Niebieskiej z Czerwoną
zobaczył grupę Techników w bawełnianych
kombinezonach i żółtych, numerowanych hełmach,
którzy stojąc na wysokich drabinach usiłowali wśród
drutów trakcji zawiesić wielką planszę. Skręcając w
Foy Uan kątem oka zauważył smutne oczy
Wszechwiedzącego — Filozofa Parają i rozchwiany
na wietrze tekst:
„Nogi służą do poruszania się ku szczęściu". Zgodnie
z rytuałem dochodziła jak widać do głosu grupa
Pronordycznych Wszechwiedzących, z ich filozofem
na czele: Mocniej naciągnął kepi i postawił kołnierz,
osłaniając się od morskich zmarzlin gnanych
rozpoczynającym się- właśnie nad oceanem
tornadem.
Przyspieszył kroku podążając ku znanemu
pokoikowi przepojonemu zapachem kobiety na
pewnym wysokim piętrze w Satha, Sabbi.
4. '
Budynek pamiętał bardzo odległe czasy, zo-' stał
jednak starannie zrekonstruowany i wyposażony w
urządzenia, bez których nikt nie wyobrażałby sobie
obecnie życia. Gdy przekroczył ciężką, metalową
bramę, owiało go przyjemne ciepło. Miękka
wykładzina tłumiła kroki, gdy
podąża? do windy. Klatka windy kapała od ozdób w
stylu żelaznych pęków winogron, wią-sanek
mosiężnych róż i innych podobnych elementów.
Zatrzymała się z niemiłym jękiem na dziesiątym
poziomie. Mask stanął przed równie masywnymi
drzwiami mieszkania Wióry. Otwarła je Nanna, którą
z trudem rozpoznał w mroku przedpokoju. Otoczył go
zapach kwiatów/i ta specyficzna atmosfera
kobiecego mieszkania.
— Jak poszło? — zapytała Wióra, gdy wszedł do
pokoju. •
— Przeciętnie — odparł, siadając na wielkiej
poduszce u podnóża tapczanu. •— A wam?
—Na szczęście, jak widzisz, nie mamy zajęć —
odpowiedział Lort z głębokiego fotela tonącego w
świetle lampy z koronkowym abażurem.
— Twój instytut jeszcze nie pracuje? — zdziwił się
Mask.
— Nie — Lort rytmicznie pociągał dym z wężyka.
— Wiedzący zdecydowali, że dopiero za trzy dni
rozpoczniemy badania. Na razie mam zezwolenie na
podróż w wybrane miejsce kontynenty.
— To bardzo miłe ze strony twoich przełożonych
— powiedziała Wióra, wyjmując wężyk 2 jego dłoni.
— Szkoda tylko, że nie wybrali ci milszej pory na
urlop, teraz cały kontynent wygląda jednakowo.
— O, przepraszam! — zaprotestował Mask. — Na
północy i południu jest jeszcze zimniej.
— Pociągnij sobie — zaproponowała Nanna.
— Chętnie — odparł, biorąc od niej wężyk. Dym
miał słodkawy smak i 'przypominał wędzone śliwki.
Mask już nieraz tego próbował. Zrobiło mu się
miękko i poczuł zawrót głowy. Przekazał wężyk dalej.
— Mocna — stwierdził i rozpiął koszulę. Wióra
włączyła płytę z jakąś muzyką. Melodia również nie
była Maskowi obca. Oparł się wygodnie o tapczan i
zapatrzył w ekran. Na dobrą chwilę stracił poczucie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin