Adams Richard - Szardik.pdf

(2047 KB) Pobierz
Adams Richard - Szardik
Richard Adams
SZARDIK
 
Mojej byłej podopiecznej ALICE PINTO którą darzę zawsze tą samą miłością
Zaiste, to, co zobaczyłem własnymi oczami, jest najbardziej pożałowania
godne ze wszystkiego, co wycierpiałem pośród burz morskich i w przygód
wszelakiego natłoku.
Odyseja, pieśń XII, 261-2
 
PODZIĘKOWANIA
Jestem głęboko wdzięczny za pomoc, jakiej mi udzielili moi przyjaciele, Reg.
Sones i John Apps, którzy przeczytali tę książkę przed jej wydaniem i podzielili się ze
mną wieloma krytycznymi uwagami i sugestiami.
Rękopis przepisały na maszynie panie Margaret Apps i Barbara Cheeseman,
którym należą się moje serdeczne podziękowania za ich cierpliwość i dokładność.
Mapy narysowała pani Marylin Hemmett, jej pomoc, jako
wykwalifikowanego kartografa, była dla mnie szczególnie cenna.
UWAGA Niech nikomu się nie wydaje, że okrucieństwa Genszeda są jedynie
wytworem mojej wyobraźni. Zaczerpnąłem je z życia, a niektórych - niestety - sam
doświadczyłem.
 
KSIĘGA I - ORTELGA
 
1. OGIEŃ
Nawet teraz, w suchym żarze dopalającego się lata, wielka puszcza nigdy nie
była cicha. Tuż nad jej dnem, pomiędzy bryłami pulchnej gleby, patykami, opadłymi
gałęziami i spopielałymi, zbutwiałymi liśćmi, nieustannie przetaczały się kaskady
dźwięków: jak ogień trawi drewno z głuchym pomrukiem płomieni, przerywanym
nagłymi wybuchami iskier i trzaskami osuwających się w żar kawałków węgla, tak w
leśnym runie godziny przyćmionego światła przemijały z poszumem, śpiewem,
westchnieniami i zamieraniem wiatru, z szelestem przemykających tu i ówdzie
gryzoni, węży, jaszczurek i - od czasu do czasu - z cichym odgłosem kroków jakiegoś
większego zwierzęcia, skradającego się w poszukiwaniu żeru. Wyżej był inny świat:
królestwo zielonego półmroku wśród pnączy i gałęzi, zamieszkane przez małpy i
leniwce, przez drapieżne pająki i niezliczone ptaki - stworzenia wiodące żywot
wysoko, ponad runem lasu. Tutaj dźwięki były głośniejsze i ostrzejsze: ćwierkanie,
nagłe gdakanie i piski, głuche stuki, przypominające sygnaturkę nawoływania,
chrobot gwałtownie poruszonych gałęzi i szum liści. Jeszcze wyżej, w koronie drzew,
gdzie światło słońca nasączało powłokę lasu niby wierzchołki ławicy zielonych
obłoków, swarliwy półmrok ustępował wyciszonej jasności. Było to królestwo
wielkich motyli, polatujących samotnie między najwyższymi gałązkami - tam, gdzie
żadne oko nie mogło ich podziwiać i żadne ucho nie mogło usłyszeć ledwo
uchwytnych szelestów ich cudownych skrzydeł.
Mieszkańcy leśnego runa - niby ślepe, groteskowe ryby w głębinach oceanu -
zamieszkiwali najniższą kondygnację tego świata, sięgającego od cienistego dna do
nie znających cienia, przesyconych jasnością szczytów. Pełzając lub umykając
ukradkiem po swoich tajemnych ścieżkach, rzadko opuszczali najbliższą okolicę i
niewiele wiedzieli o słońcu i księżycu. Cierniste zarośla, labirynt nor wydrążonych
między korzeniami drzew, pokryte skałami i kamieniami zbocze - takie miejsca
prawie całkowicie wypełniały ich wiedzę o ziemi, na której żyli i umierali. Tutaj się
rodzili, a podczas krótkiego życia, trwającego tyle, ile zdołali wydrzeć czyhającej
zewsząd śmierci, poznawali każdy cal wewnątrz ciasnych granic swojej mrocznej
ojczyzny. Tylko nieliczni przekraczali je od czasu do czasu w poszukiwaniu łupu lub
- jeszcze rzadziej - gdy zmuszała ich do tego jakaś niepojęta siła spoza ich
codziennego życia.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin