Drake_David_-_Krolowa_demonow.rtf

(1781 KB) Pobierz

David Drake

 

Królowa Demonów

(Queen of Demons)

 

Przełożył Zbigniew A. Królicki


Jennie Faries,

niezwykle miłej osobie,

uwielbianej przez całą naszą rodzinę,

do której należy


PODZIĘKOWANIA

 

 

Przy pisaniu tej książki pomogli mi: Dan Breen, który potrafiłby znaleźć błędy nawet w najlepszym tekście; Mark L. Van Name i Allyn Vogel (owszem, zamęczyłem kolejny komputer); Sandra Miesel i John Squires, których wysiłkom Królowa demonów zawdzięcza swój ostateczny kształt; oraz moja żona Jo, niezmiennie pomocna w chwilach, gdy pod wpływem wywołanego pracą stresu moje zachowanie coraz bardziej odbiegało od normy. Powinienem również wspomnieć mojego wydawcę, Dave’a Hartwella, który okazał wielkoduszną powściągliwość w sytuacji, w której mniej ufni ludzie publicznie daliby upust swym obawom, czy kiedykolwiek zobaczą zamówioną książkę.

Dziękuję wam wszystkim.


OD AUTORA

 

 

Czytelnicy, którzy domyślą się, że Celondre to Horacy, będą mieli rację. Zamieszczone w książce wiersze przełożyłem osobiście. Mój Aldebrand nie jest Macrobiusem, lecz raczej jego mniej utalentowanym odpowiednikiem. Lektura Saturnaliów Macrobiusa była dla mnie źródłem radości i zdumienia. Mam wykształcenie historyka, lecz temperament antykwariusza, a to znaczna różnica. W świecie fikcji literackiej czuję się znacznie lepiej, niż kiedykolwiek czułbym się w tym kłębowisku żmij, jakim jest środowisko akademickie.

Tak jak poprzednio, religia Wysp jest oparta na wierzeniach Sumerów.

Magiczne słowa (voces mysticae), wypowiadane w tym tomie przez czarodziejów, są prawdziwymi zaklęciami z dawnych czasów. I chociaż nie wierzę w ich moc, niegdyś wierzyły w nią miliony ludzi równie inteligentnych jak wy czy ja.

Każdy może mieć własne zdanie na ten temat, ale zapewniam, że pisząc Władcę Wysp, nie wypowiedziałem żadnego z tych voces mysticae.


PROLOG

 

 

Valence III, koronowany Władca Wysp, zadrżał pomimo niezwykle ciepłej nocy, gdy czarownik Silyon kreślił słowa zaklęcia na progu skruszonej przez czas bramy. Księżyc od dwóch dni był w nowiu i kiedy w końcu wzejdzie, będzie ledwie widoczny. Jedynym źródłem światła była latarnia, której płomyk pełgał za szybkami wyciętymi z płytek miki tak cienkich, że niemal przezroczystych.

Leżąca w pobliżu odurzona ofiara westchnęła przez sen. Z daleka jedwabny worek skrywał dziewczęce kształty, lecz Attaper i pozostali eskortujący ich żołnierze Krwawych Orłów musieli wiedzieć, co król i czarnoksiężnik zabrali ze sobą, udając się do tych starożytnych ruin.

Krwawe Orły będą milczeć równie lojalnie, jak bronić króla – aż po grób. Mimo to Valence dostrzegł obrzydzenie w oczach Attapera, gdy dowódca gwardzistów patrzył, jak władca i Silyon sami taszczą worek w ruiny.

Valence prychnął ze złości. Jak on śmie go osądzać? Żołnierz powinien znać swoje obowiązki: zabijać lub ginąć, ale nigdy nie kwestionować rozkazów. Król musi radzić sobie z bardziej skomplikowanymi sytuacjami, w których dobro nigdy nie różni się wyraźnie od zła.

Mimo wszystko Valence znów zadrżał.

Silyon skończył kreślić słowa zaklęcia – krąg znaków Dawnego Pisma. Miał tatuowane ciało i kawałki kości przewleczone przez przekłute małżowiny uszne. Ustawił w kręgu mały trójnóg, a potem włożył haftowane srebrem rękawiczki. Uśmiechnął się do Valence’a.

Król podejrzewał, że wyszyte na tych rękawiczkach symbole to tylko ozdoba, chociaż czarnoksiężnik utrzymywał, że kryją sekrety ciemnych mocy.

– Szybciej! – warknął.

Irytował go fakt, że po tym wszystkim, co robili, ten paskudny karzeł z Dalopo może go traktować tak, jakby byli sobie równi.

– Jak sobie życzysz, panie – rzekł Silyon, wciąż z krzywym uśmiechem. Z zamszowego mieszka wyjął magiczne lustro, będące gładką i wielką jak pięść łzą zielonkawego obsydianu, po czym starannie umocował je na srebrnym haku zwisającym z obrotowego ramienia wieńczącego trójnóg. Valence nie miał pojęcia, w jaki sposób w cienkim i kruchym końcu wulkanicznej bryły zdołano wywiercić otwór tak, że kryształ nie pękł, lecz była to najmniej istotna właściwość tego przedmiotu.

Silyon zaczął nucić i w miarę wymawiania kolejnych czarodziejskich słów dotykał ich sztyletem z czarnego drewna, pochodzącego z jego rodzinnej Dalopo.

Hayad pikir tasimir...

W oddali odezwał się lelek. Zaraz zamilkł, lecz inny bliżej podjął jego zew.

Wakuiem gabiyeh worsiyeh – powiedział czarodziej, z trudem wymawiając słowa, których nie był w stanie zrozumieć żaden człowiek. Nie były one bowiem przeznaczone dla ludzkich uszu, lecz kierowane do sił rządzących kosmosem. Te moce nie były bogami ani demonami. To one sprawiały, że gwiazdy bez końca krążyły po swoich orbitach, na Ziemi zmieniały się pory roku, a wszystko poruszało się – wolniej lub szybciej.

Rządziło tym Słońce, symbol światła i życia, oraz Malkar, symbol ciemności i śmierci. Tylko jak zwykły śmiertelnik mógł zrozumieć, co jest czym?

Archedama phochense pseusa rerta...

Zrujnowany pałac, w którym klęczeli Valence i czarownik, należał do tyranów Valles. Najpierw ojciec, a potem syn i wnuk – wszyscy nosili imię Eldradus. Dzięki magii władali Ornifal jeszcze siedemdziesiąt lat po upadku Dawnego Królestwa, po czym zostali obaleni przez zbuntowaną szlachtę. Po rządach tyranów wyspa zaczęła dźwigać się z mroków barbarzyństwa, w wyniku czego jej władcy byli teraz – przynajmniej formalnie – Władcami Wysp.

Pierwszy Eldradus postawił swój pałac kilka kilometrów od portu Valles. Ci, którzy obalili tyranów, przenieśli siedzibę władcy do miasta i wzniesiona przez tyrana budowla przez dziewięćset lat powoli obracała się w gruzy. Korzenie roślin rozsadzały kamienne ściany; sklepienia runęły, gdy spróchniały podtrzymujące je belki.

Dziewięćset lat... Jednak podziemna krypta na środku pałacowego kompleksu była znacznie, znacznie starsza.

Threkisithphe amracharara ephoiskere... – nucił Silyon. Cienie poruszały się na polerowanej powierzchni wulkanicznego szkła nie ukazującego odbicia trójnogu, na którym zawieszono kryształ.

Tyrani Valles zbudowali swój pałac na ruinach skrytych w głębi prastarego boru. Zanim Eldradus kazał wyciąć drzewa i wyrównać teren, nikt – poza samym czarodziejem – nie wiedział, że znajdują się tam fundamenty ogromnych murów z czarnego bazaltu.

Na środku nowego pałacu tyran wzniósł czworoboczny łuk triumfalny, nad starożytną kamienną cembrowiną, otaczającą owalny otwór w sklepieniu ogromnej, schowanej pod ziemią komnaty.

Ta komora mogła być w odległej przeszłości kryptą lub magazynem, a nawet częścią systemu kanalizacyjnego. A może czymś zupełnie innym bądź też – jak mimo woli pomyślał teraz Valence – pełniła wszystkie te trzy funkcje.

Thoumison kat plauton! – zakończył Silyon, wykrzykując ostatnie sylaby. Sam kosmos zdawał się tłumić głos wypowiadającego tak potężne zaklęcie czarownika, który z trudem wydobył te słowa z suchego jak piasek gardła.

Obsydianowym lustrem wstrząsnął śmiech Bestii.

– Pozdrawiam was, ludzie – rzekł głuchy głos w myślach Valence’a. – Przynieśliście mi pożywienie?

Bestia ponownie ryknęła śmiechem. Uśmiech zastygł na ustach Silyona, a twarz króla miała w sobie taki wyraz jak nie heblowana deska. Valence nienawidził siebie za to, co robił, lecz królowa nie pozostawiła mu żadnego wyboru.

W szklistym wnętrzu zielonego kryształu kłębiła się jasna mgła, lecz nie dostrzegł w niej jeszcze niczyjego oblicza. Niedługo po tym, jak Dalopańczyk przybył do króla ze swoim lustrem i czarami, Valence wrzucił zapaloną pochodnię do otworu w sklepieniu podziemnej komnaty. Jasne światło ukazało jedynie kamienne bloki upstrzone plamami mchu, czyli dokładnie to, czego należało oczekiwać w pomieszczeniu, które pozostawało zamknięte od prawie tysiąca lat.

Jednak w połowie drogi do znajdującej się prawie dwadzieścia metrów niżej podłogi pochodnia znikła tak nagle, jakby jej nigdy nie było. Valence zakładał, że w ten sam sposób znikały ofiary, które wrzucali tam z Silyonem, ale nigdy nie miał ochoty – lub odwagi – by na to patrzeć.

– Tych czworo, których ścigała królowa, wymknęło się jej – powiedziała bestia. – Dwoje ludzi i dwoje Mieszańców, którzy przybyli z Haft. Zwabię ich tutaj.

Valence klęczał, ponieważ rozmawiając ze stworem, którego przywołał Silyon, nie był w stanie opanować drżenia nóg.

– Jak się nazywają? – zapytał.

– A cóż mnie obchodzą imiona ludzi? – odparła Bestia. Król nie usłyszał tego straszliwego głosu, który rozbrzmiewał tylko w jego myślach. – Wszyscy smakują tak samo, obojętnie jak się zwą!

Mgła w obsydianie rozeszła się i wyłonił się z niej trójkątny gadzi łeb. Valence drgnął, chociaż wiedział, że to tylko refleks światła na powierzchni kamienia. Czasem widział ten gadzi łeb wewnątrz lustra, a czasem zastępował go równie potworny ssak – pies, niedźwiedź lub psiogłowa małpa.

A czasami Valence dostrzegał tylko ogromny kształt, którego rozmiarów nie był w stanie oszacować. W lustrze nie było niczego, z czym mógłby go porównać.

Bestia zaśmiała się chrapliwie i wężowy łeb znikł we mgle. Strach Valence’a rozbawił stwora.

– To Garric or-Reise i Sharina os-Reise – powiedziała Bestia. W bezgłośnej mowie nadal pobrzmiewało rozbawienie. – On jest potomkiem króla Lorcana, który ukrył Tron Malkara, mający – zdaniem królowej – zapewnić jej władzę nad kosmosem. Mieszańcy to Cashel or-Kenset i Ilna os-Kenset. Ich ojciec był człowiekiem, a matka duszką. Sprowadzę tu tych, którzy są mi potrzebni, a oni mnie uwolnią.

– Każę ich aresztować, gdy tylko... – zaczął Valence. Urwał. – Gdy tylko będzie to możliwe.

Chciał powiedzieć „gdy tylko zjawią się w moich włościach”, lecz jakie były te włości Valence’a III?

Z pewnością nie władał wszystkimi Wyspami. Od czasu upadku Dawnego Królestwa, a więc od tysiąca lat, żaden król nie był prawdziwym Władcą Wysp. Przed dwudziestoma laty, kiedy Valence zasiadł na tronie po śmierci swojego wuja, mógł przynajmniej nazywać się władcą Ornifal. Teraz, kiedy poplecznicy królowej za pomocą czarów usuwali jego ludzi z kolejnych stanowisk, rozkazy Valence’a były wykonywane bez wahania jedynie w murach jego pałacu. I może nawet tam wkrótce nie będzie bezpieczny.

Królowa nie pozostawiła mu wyboru. Dla dobra królestwa i swojego własnego musiał sprzymierzyć się z Bestią.

– Jak chcesz – zagrzmiał głos, odbijając się echem, jakby Bestia stała w podziemnej komnacie u jego stóp. – Ten mężczyzna ma większe prawo do tronu niż ty. Musisz tylko mnie nakarmić, a ja zajmę się resztą.

Po drugiej stronie wiszącego lustra twarz czarownika wykrzywił mimowolny grymas. Czyżby i on żałował tego okropnego przymierza?...

Przywiązali sznur do liny pętającej dziewczynę. Potem powoli opuścili ją na dół, czując, jak niewidoczne ciało kołysze się w ciemności. Pozostała im jeszcze połowa długości liny, kiedy ciężar na jej końcu znikł – ofiara spoczęła na dnie komnaty.

Mężczyźni popatrzyli po sobie. Valence skinął głową i cofnął się o krok. Silyon wrzucił resztę sznura do otworu i szybko złożył swój aparat.

Pospiesznie wrócili do czekających przy koniach gwardzistów. Kołysząca się w królewskiej dłoni latarnia rzucała zniekształcone cienie na ruiny pałacu. Las już dawno ponownie zarósł oczyszczone przez tyranów miejsce.

Krwawe Orły stanęły na baczność. Ich twarze były tak zimne i nieruchome, jak metal ich nienagannie lśniących zbroi.

– Wasza Wysokość – powiedział Attaper, trzymając łeb królewskiego rumaka i obracając go tak, by władca mógł wsiąść.

W ruinach za ich plecami rozległ się przeraźliwy krzyk. Żaden z mężczyzn nie poruszył się i nic nie powiedział przez kilka długich sekund, przez jakie przetaczał się echem po okolicy.

Kiedy krzyki dziewczyny ucichły, dowódca Krwawych Orłów powoli obrócił głowę i splunął. Potem znów spojrzał na króla.

Twarz Attapera była zupełnie pozbawiona wyrazu.


DRUGI DZIEŃ CZWARTEGO MIESIĄCA (CZAPLI)

 

 

Garric or-Reise opierał się o balustradę balkonu, który istniał tylko w jego wyobraźni. Obserwował, jak na dole jego ciało radzi sobie w czasie lekcji szermierki. Nie spał, lecz jego umysł oddzielił się od ciała. W takim transie spotykał się i rozmawiał z duc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin