R882. De Vita Sharon - Mała swatka.pdf

(593 KB) Pobierz
83116480 UNPDF
REGULAMIN EMMY
Mój przyszły tata:
1. Nie może być za stary
2. Nie może bać się ciemności ani burzy
3. Od czasu do czasu powinien przytulać mamę
4. Musi lubić psy - duże, bardzo duże psy, no i prace domowe, i bitwę na śnieżki, i oczywiście
czekoladowe ciasteczka, które piecze mama
5. I koniecznie musi lubić dzieci, a w szczególności mnie!!!
83116480.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gdzieś w oddali słychać było brzęczenie telefonu. Porucznik Michael Gallagher zarejestrował ten
dźwięk, ale był zbyt zmęczony, by kiwnąć choćby palcem. Z początku miał wrażenie, że to przykry,
męczący sen, w końcu jednak, jako że dzwonienie stawało się coraz bardziej natarczywe, wysunął rękę
spod kołdry i sięgnął po słuchawkę.
- Mam nadzieję, że to faktycznie coś ważnego -burknął - inaczej jesteś martwy.
- Tu McKenna...
Gallagher oprzytomniał w jednej chwili.
- Bardzo przepraszam, panie komendancie, myślałem, że to...
- Już dobrze. Czy to prawda, że wczoraj po południu uratował pan, poruczniku, pewnego malca
przed śmiercią pod kołami ciężarówki?
Wczoraj po południu... Zaraz, co było wczoraj po południu? Ostatnio tyle się działo w jego życiu, że
trudno czasem mu było ustalić, co kiedy się wydarzyło. Odkąd rozpoczął pracę jako tajny agent policji,
miał na głowie mafię narkotykową. Stres ostro dawał mu się we znaki. Stres i dramatyczny brak czasu.
Jego mózg sortował zdarzenia i pozostawiał w pamięci jedynie to, co było istotne dla akcji, w której
uczestniczył. Reszta była odległa o miliony lat świetlnych.
Zaczął gorączkowo wysilać umysł, by przypomnieć sobie, co działo się wczorajszego popołudnia.
Z pewnością pod koniec dnia zapuszkował kilku podejrzanych typów, którzy mieli niewątpliwy
związek z gangiem, i to był niepodważalny sukces. Następnie sporządził raport, a potem zrobiło się już
cholernie późno i wrócił do domu w nadziei, że uda mu się wreszcie przespać pierwszą od tygodnia
noc bez koszmarów i we własnym łóżku, a nie przy biurku w robocie. Nagle go olśniło. Rzeczywiście,
coś tam było z ciężarówką i z jakimś dzieciakiem, którego matka była zajęta paplaniem.
- Faktycznie, teraz sobie przypominam. Matka dziecka rozmawiała przez telefon, a maluch wbiegł na
ulicę, chyba za piłką, więc złapałem go, nim zrobił to ktoś inny. To naprawdę nic takiego...
- Nic takiego? Wygląda na to, że się pan myli, poruczniku, gdyż wszystkie dzisiejsze gazety w
Chicago zamieściły na pierwszej stronie pana zdjęcie z odpowiednim dopiskiem.
- Naprawdę? - Michael aż usiadł na łóżku. - To chyba niemożliwe... nie było tam żadnego
fotoreportera...
A jednak zrobiono panu zdjęcie. Pewna dziennikarka, która była akurat w drodze z pracy... Wie pan,
oni mają nosa do takich spraw. I teraz pojawiła mi się tu w biurze, i za wszelką cenę chce
przeprowadzić wywiad „z największym bohaterem Chicago”, jak się wyraziła. Został pan też
okrzyknięty najbardziej seksownym gliną w mieście.
- Cholera - mruknął Michael z pewną dozą zażenowania - tego się nie spodziewałem.
- Tak właśnie sądziłem, niemniej jednak nie mam innego wyjścia, jak wysłać pana na
trzydziestodniowy przymusowy urlop. Ze skutkiem natychmiastowym.
- Ależ... panie komendancie, właśnie udało mi się pchnąć sprawę do przodu.
- Mam nadzieję, że w ciągu miesiąca sprawa przycichnie - kontynuował dowódca, ignorując protest
Michaela - i będzie pan mógł wrócić do pracy. Nie mogę sobie pozwolić na to, by stał się pan osobą
publiczną, choć właściwie do tego doszło. Przypominam, że jest pan jednym z naszych najlepszych
83116480.003.png
agentów i siedzi pan po uszy w aferze narkotykowej, więc chyba nie muszę tłumaczyć, że zagrożone
jest nie tylko pana życie, ale i cała akcja, która właśnie zaczęła dobrze się rozwijać. Przykro mi,
poruczniku, trzydzieści dni od zaraz. Zrozumiano?
- Tak jest, panie komendancie - powiedział Michael bez entuzjazmu.
- Jeszcze jedno, Gallagher. Musisz zniknąć z miasta, dopóki pani reporter się nie uspokoi, a wygląda
na to, że to trochę potrwa. Właśnie stąd wyszła, ale nie zamierza odpuścić i jest wyjątkowo
operatywna. Podejrzewam więc, że najdalej za pół godziny będzie u pana. Do tego czasu ma pan być
już daleko, jak najdalej... Jasne?
- Tak jest.
- Do zobaczenia za miesiąc i niech pan unika wszelkich kłopotów, a przede wszystkim kamer.
- Do zobaczenia, panie komendancie.
Michael zdarł z siebie kołdrę i wyskoczył z łóżka. Dżinsy, koszulka, bluza i adidasy. Przygotowanie
do wyjścia zajęło mu dokładnie dziesięć minut. W tym czasie ubrał się, umył i spakował
najpotrzebniejsze rzeczy. Spakował, to może zbyt dużo powiedziane, po prostu wetknął do worka
marynarskiego trochę ubrań, zapasowe buty, kosmetyki i niezbędne notatki, a potem zadzwonił do
rodziny z wieścią, że wyjeżdża na przymusowe wakacje. Zresztą z pewnością wszyscy widzieli już jego
fotkę w gazecie, sprawa była więc oczywista. Nikt nie zadawał zbędnych pytań, zwłaszcza że jego
bracia, a było ich aż pięciu, pracowali albo na policji, albo w straży pożarnej. Rozkaz to rozkaz!
Narzucił na siebie kurtkę i zbiegł po schodach.
Worek i laptop wrzucił na tylne siedzenie mustanga i wskoczył za kółko. Wsiadając, spojrzał
przelotnie na niebo. Dobrze, że wyjeżdżał z miasta, takie grafitowe, zaciągnięte niebo nie wróżyło
niczego dobrego. Najseksowniejszy glina w mieście, pomyślał zdegustowany, odpalając samochód. Też
mi coś.
Duże płatki śniegu posypały się z nieba, zupełnie jakby ktoś nagle rozpruł puchową kołdrę. W
żółwim tempie jechał zatłoczonymi ulicami miasta, aż wreszcie dotarł do drogi stanowej i dopiero
wtedy mógł przycisnąć nieco gaz, ale tylko na tyle, na ile pozwalały warunki atmosferyczne.
Na granicy stanów Illinois i Wisconsin zerwał się silny wiatr, a z nieba nieprzerwanie sypał gęsty,
puszysty śnieg. Zrobiła się prawdziwa zimowa zawierucha. Za oknami migały wiejskie pejzaże
spowite białą pierzyną śniegu, ale wewnątrz, w jego ukochanym mustangu, było ciepło i przytulnie. Z
radia leciały cicho stare rockowe przeboje. Dawno już nie czuł się tak sielsko i błogo. Wszystkie
cholernie ważne i niecierpiącezwłoki sprawy i związany z nimi stres pozostały gdzieś daleko w tyle, a
on odpłynął myślami w świat, na co zazwyczaj nie miał czasu.
Życie nie pozostawiało wyboru. Odkąd rozpoczął pracę jako tajny agent, bezustannie musiał mieć
sięna baczności. Węszył po najdziwniejszych zakątkach
Chicago, wciąż szperał gdzieś i grzebał, dzień w dzień narażając życie w nadziei, że uda mu się coś
wytropić. Przez wszystkie te miesiące nie zmrużył spokojnie oka, był więc potwornie wykończony
tym ciągłym wyścigiem, kto kogo wykiwa, komu uda się przechytrzyć przeciwnika. Gang
narkotykowy to nie żarty. Jednak kochał tę swoją pieprzoną robotę, mimo że nieustannie stawał twarzą
w twarz z bandziorami najgorszego sortu. Lecz miał to we krwi, bo praca na policji stała się rodzinną
tradycją Gallagherów. Już jego dziadek był chicagowskim gliną, a potem ojciec, który gdyby nie
83116480.004.png
zginął podczas akcji, pewnie siedziałby tam do dziś.
Jasne było, że on, jako najstarszy z rodzeństwa, pójdzie w ślady swoich przodków. Miał jednak
pewne marzenie, o którym nigdy nikomu nawet nie wspominał, bo głupio było mu się do tego
przyznać. Już od lat spisywał wszystkie co ciekawsze przypadki i akcje w nadziei, że któregoś dnia
napisze książkę o życiu przestępczego podziemia jednego z największych miast w Stanach. Dotąd
nigdy nie znalazł na to czasu. Nic w tym dziwnego, bo z takiej roboty trudno było wymknąć się choćby
na jeden dzień, lecz teraz miał przed sobą cały miesiąc. Aż przeszył go dreszcz. Mógł robić wyłącznie
to, na co przyszła mu właśnie ochota. Niesłychana historia...
Na dobrą sprawę nie zastanawiał się, dokąd jedzie. Chciał po prostu oddalić się od miasta na tyle
daleko, by stać się nierozpoznawalny. Tak zresztą brzmiał rozkaz.
Pogoda była wyjątkowo parszywa. Im dalej wjeżdżał w głąb stanu Wisconsin, tym bardziej zamieć
przybierała na sile. Autostrada zmieniła się w wąską dwupasmówkę i wyglądała tak, jakby przez
ostatnie dni nikt jej nie odśnieżał, choć biorąc pod uwagę siłę opadów, pług mógł jechać tędy równie
dobrze przed godziną. Michael był zmęczony i głodny, ale nie miało sensu zatrzymywać się w
szczerym polu, bo cienka kurtka i dżinsy nie uchroniłyby go przed siarczystym mrozem. Zrobiło się już
całkiem ciemno, ale mimo to postanowił dojechać do jakiegoś, choćby małego, miasteczka.
Gdy ujrzał wreszcie tablicę informującą, że za dwanaście kilometrów dotrze do sporej miejscowości
o nazwie Chester Lake, kamień spadł mu z serca. Zajęło mu to jednak rekordową ilość czasu, bo
warunki nie pozwalały na szybką jazdę.
Dotarł wreszcie do zjazdu i ostrym łukiem ześliznął się po małym zboczu na drogę prowadzącą do
miasta, zahaczając o coś lekko. Był wściekły, że nie zdołał prawidłowo wziąć zakrętu, ale to przez to
oblodzenie. Na szczęście w pobliżu nie było żadnego samochodu. Na takim pustkowiu i w taką
pogodę to zupełnie normalne. W oddali migotały jakieś światła, ale przy wskaźniku paliwa od dawna
paliła się lampka kontrolna. Zerknął na nią nieco nerwowo, choć wiedział, że siłą woli nie sprowadzi
stacji benzynowej.
Gdy uniósł wzrok, na kilka metrów przed maską zobaczył młodego, płowego jelonka. Nie chcąc go
potrącić, raptownie skręcił kierownicą i odruchowo nacisnął pedał hamulca. Samochód wykonał zgrabny
piruet, po czym z impetem uderzył w zmarzniętą zaspę śnieżną, znajdującą się tuż przy drodze. Michael
zdążył tylko osłonić ramionami twarz i szpetnie zakląć pod nosem.
- MacKenzie! Mahoney! W tej chwili przestańcie szczekać! - krzyknęła Angela DiRosa, unosząc
głowę znad księgi gości i spoglądając groźnie na dwa olbrzymie psy rasy alaskan, które leżały przed
kominkiem. - Nie ma o co robić tyle hałasu, mówiłam wam przecież, że to tylko wiatr.
Odgarnęła długie ciemne włosy za ucho i pochyliła się nad robotą.
- Wyjątkowo gwałtowna burza śnieżna – westchnął wuj Jimmy, siedzący przy stoliku do gry.
Popijał gorącą czekoladę i samotnie rozgrywał partyjkę w warcaby,raz po raz zerkając przez okno. -
Najgorsza tej zimy! Jak do tej pory - dodał po chwili. - Nie zanosi się na to,żeby miało się uspokoić.
- Wiem. - Angela zamknęła księgę. Jako że psy wciąż były niespokojne, wyszła zza recepcji, żeby je
pogłaskać. W kominku radośnie buzował ogień, ogrzewając duży salon. Był załadowany niemal po sam
czubek, tak żeby wystarczyło drewna aż do rana. Podczas takich zamieci często wysiadał prąd, a bez
ogrzewania przy tej temperaturze można by było zamienić się w sopel lodu. Gładziła cierpliwie
83116480.005.png
Mahoneya i MacKenziego, ale niewiele to pomagało. Psy cały czas były niespokojne i co chwila
zadzierały łby, głośno szczekając. W końcu wstały i podeszły do frontowych drzwi.
- Co się z nimi dzieje? Spokój, leżeć! - ofuknęła je, ale nie usłuchały komendy. - Coś jest nie tak. -
Spojrzała niepewnie na Jimmyego.
- Słyszysz coś?
- Ale co?
- Sam nie wiem - westchnął Jimmy.
Pensjonat był zamknięty na okres zimowy, jako że mało kto wpadał na pomysł, by odwiedzać te
strony o tej porze roku. Otwierali jedynie przed Bożym Narodzeniem i na sylwestra, ale do tego czasu
nie mieli żadnych rezerwacji. I tak było przez całych sześć lat, bo właśnie tyle przepracowała tu
Angela. Uciekła na to odludzie zaraz po rozwodzie razem z córeczką, a raczej tuż przed rozwiązaniem,
w dziewiątym miesiącu. Od tamtej pory wiodła bezpieczne i spokojne życie w pensjonacie wuja.
Odnalazła tu to, czego tak bardzo pragnęła po burzliwym i trudnym życiu u boku swego
nieodpowiedzialnego męża. Samotność, która na szczęście dopadała ją tylko z rzadka, nie była zbyt
wygórowaną ceną za możliwość życia w tak zacisznym i uroczym miejscu.
Po raz pierwszy od lat poczuła dziwne napięcie, niepokój, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć.
- Tak, słyszałem - zawyrokował nagle wuj - to brzmiało jak głuchy jęk.
- Przy takim huraganie i takiej sile wiatru naprawdę trudno brać to poważnie, sam chyba przyznasz.
- Przerwała na chwilę. - Choć i ja mam jakieś dziwne przeczucie, że stało się coś złego. Spójrz tylko,
psy chcą wyraźnie wyjść.
Wuj porwał laskę i podniósł się powoli z fotela. Ona także gwałtownie Wstała i podeszła do drzwi.
Odblokowała zamek, nacisnęła klamkę i omal nie upadła na podłogę, bo podmuch wiatru raptownie
wdarł się do środka, przynosząc z sobą lodowate powietrze i tumany śniegu.
- Na miłość boską! - krzyknęła, wyciągając ręce w kierunku zakrwawionego, zmarzniętego na kość
mężczyzny,który z trudem trzymał się na nogach. - Co pan tu robi? W taką pogodę i w takim stroju?! -
Miał na sobie jedynie lekką skórzaną kurtkę i dżinsy, a cały pokryty był cieniutką warstwą lodu z
poprzyklejanymi płatkami śniegu. - Wuju, pomóż mi! - zawołała spanikowana.
Zarzuciła sobie ramię mężczyzny na plecy, by mógł się na niej oprzeć, i powoli wprowadziła go do
środka. Gdy siedział już na dużej, miękkiej sofie obok kominka, wyszeptała przerażona:
- Pan chyba oszalał, żeby w taką pogodę wybierać sięna przechadzkę.
MacKenzie i Mahoney biegały wkoło, obwąchując przybysza.
- Chyba tak - wymamrotał Gallagher, zastanawiającsię, czy jeszcze żyje, czy może jest już raczej w
niebie, biorąc pod uwagę, że obok niego siedział prawdziwyanioł. Kiedy wysiadł z samochodu i ruszył
przed siebie w stronę świateł, miał wrażenie, że mija cała wieczność. Czuł, jak sztywnieje na nim
ubranie, a zaraz potem całe jego ciało, jakby zamarzał żywcem. Po jakimś czasie stracił czucie w
nogach i rękach i szedł jak automat, wiedząc, że nie wolno mu się poddać, bo zatrzymanie się w
miejscu oznacza śmierć. Nie tak giną policjanci, myślał przez cały czas, próbując skupić się na migo-
czącym w oddali świetle. - Michael. Michael Gallagher - powiedział przez zsiniałe usta, próbując się
uśmiechnąć, ale niezbyt mu się to udało. - Mam nadzieję, że nie szalony...
Zadziwił ją swoim poczuciem humoru. Ledwie żywy, a mimo to zbiera mu się na żarty.
83116480.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin