Zahn Timothy-Frank Compton 1-Nocny pociąg do Rigel.pdf

(1507 KB) Pobierz
Zahn Timothy-Frank Compton 1-Nocny pociag do Rigel
NOCNY POCIĄG
DO RIGEL
przełożyła Iwona Michałowska
Wydawnictwo Dolnośląskie
Pastorowi Rickowi House’owi,
który pomógł mi utrzymać się na szynach.
1
Stał oparty o boczną ścianę samoobsługowej taksówki. Zlustrowałem go wzrokiem, wychodząc
przez drzwi i siatkę atmosferyczną budynku New Pallas w chłodne, nocne powietrze Manhattanu. Był
niski i szczupły, bez zarostu, w ciemnobrązowym płaszczu, beżowej koszuli i luźnych spodniach.
Prawdopodobnie nie miał więcej niż siedemnaście, osiemnaście lat i wyglądał tak zwyczajnie, że
mijając go na chodniku, nawet bym się nie obejrzał.
I właśnie dlatego, schodząc na ulicę po schodach z importowanego marmuru bellidyjskiego,
przyjrzałem mu się z wielką starannością. Nie miałem wątpliwości, że tego grudnia po ulicach
Nowego Jorku kręci się mnóstwo niepozornych ludzi, ale ich miejsce było w niepozornych rejonach
miasta, a nie tu, w dzielnicy magnaterii. Wystarczyło, że ja się tu zapuściłem; dwie osoby o
nieodpowiednim statusie społecznym w tym samym miejscu i czasie były już pewną przesadą.
Przyglądał mi się w milczeniu spod opadających powiek, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach
i niewidocznymi dłońmi. Żebrak ruszyłby już w moją stronę, a uczciwy obywatel usunąłby mi się z
drogi. On natomiast nadal stał z tymi skrzyżowanymi rękoma, rodząc w mojej głowie pytanie, co
trzyma w ukrytych dłoniach, i wielki żal, że Wywiad Sojuszu Zachodniego czternaście miesięcy
wcześniej odebrał mi pozwolenie na broń.
Poruszył się, dopiero gdy zbliżyłem się na odległość trzech kroków. Otworzył oczy i zmarszczył
czoło, jakby ten ruch kosztował go mnóstwo wysiłku..
- Frank Compton - rzekł ochryple. To nie było pytanie, lecz stwierdzenie.
- Owszem - odparłem. - Znamy się?
Uśmiechnął się lekko i rozplótł ręce. Struchlałem na moment, lecz obie okazały się puste. Lewa
opadła bezwładnie wzdłuż tułowia, prawa zaś z trudem odnalazła drogę do kieszeni płaszcza.
Nim zdążył ją wyjąć, zaczął się osuwać po ścianie taksówki, powoli, niemal leniwie, aż legł
bezwładnie na chodniku, niewidzącymi oczyma spoglądając w nocne niebo.
Dopiero teraz, gdy znalazł się bezpośrednio w świetle latarń, zauważyłem kilka mokrych plam
na jego płaszczu.
Przykucnąłem obok ciała i rozejrzałem się. Z tyloma dziurami chłopak nie mógł przebyć zbyt
wielkiej odległości, a ten, kto mu to zrobił, być może czaił się w pobliżu, by dodać do swojej listy
kolejne trofeum. Nie zauważyłem jednak w okolicy żadnych przechodnów kręcących się bez celu ani
podejrzanych pojazdów. Starając się nie myśleć o dachowych snajperach z ponaddźwiękowymi
karabinkami i elektronicznymi systemami namierzania, przeniosłem uwagę na dzieciaka.
Za trzy spośród krwawych plam odpowiadały mikroskopijne dziurki o średnicy główki szpilki,
będące dziełem pocisków usypiających, używanych przez policję i prywatne firmy ochroniarskie w
celu powstrzymania kogoś bez uciekania się do skrajności. Pozostałe rany miały znacznie większy
rozmiar; kaliber zidentyfikowałem jako odpowiadający gromnikom, stanowiącym wyższy szczebel w
hierarchii miejskiego arsenału myśliwskiego.
Na kolejnym szczeblu znajdowały się szatkownice wojskowe, ale napastnik - ku mojej uldze -
nie był aż tak zaawansowany.
Odsuwając bezwładną rękę, ostrożnie sięgnąłem do kieszeni dzieciaka. Znalazłem jedynie
wąski plastikowy folder, używany zwykle do przetrzymywania mikrokart kredytowych lub sztabek
gotówkowych. Skierowałem go ku światłu płynącemu z markizy New Pallas i otworzyłem.
W środku znajdował się tylko jeden przedmiot: połyskujący bilet w miedzianej ramce. Bilet na
transgalaktyczny pociąg czteroszynowy numer 339216, odlatujący ze stacji Terra o 7.55, 27 grudnia
2084 roku. Za siedem dni. Obejmował jedno miejsce w trzeciej klasie, siedzenie numer 22, wagon 15.
Celem podróży była ziemska kolonia Yandro w układzie gwiezdnym Rigel.
Yandro - czwarty i ostatni akt wielkiego planu Dyrektoriatu Narodów Zjednoczonych, mającego
na celu przeobrażenie człowieka w autentycznego obywatela wszechświata i zrównanie go w prawach
społecznych z jedenastoma prawdziwymi imperiami galaktycznymi. Yandro, planeta, która w
niekontrolowany i totalny sposób pożerała zasoby Układu Słonecznego od momentu, gdy dziesięć lat
temu, przy wtórze wrzawy medialnej zwykle zarezerwowanej dla gwiazd popkultury, wylądowali tam
pierwsi koloniści.
Yandro. Przyczyna, dla której wykopano mnie z Wywiadu Sojuszu Zachodniego.
555152143.002.png
Zerknąłem na wciąż wpatrzoną w niebo twarz trupa. Mam dobrą pamięć do twarzy, ale tej
kompletnie sobie nie przypominałem. Raz jeszcze przeniosłem wzrok na bilet w poszukiwaniu
informacji o pasażerze i zobaczyłem cyfrowe zdjęcie. Swoje zdjęcie.
Gapiłem się na nie, czując, jak jeżą mi się włosy na karku. Nie tylko zdjęcie było moje.
Widniało tam także moje nazwisko, numer dowodu osobistego i odcisk palca, który jeśli nawet nie był
moim, wyglądał kropka w kropkę jak mój.
Wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie, że lepiej nie przebywać zbyt długo w towarzystwie
trupów, szczególnie tak świeżych jak ten tutaj. Mimo to poświęciłem jeszcze minutę na
przetrząśnięcie pozostałych kieszeni dzieciaka.
Zupełnie dobrze mógłbym to sobie podarować. Chłopak nie miał ani dowodu osobistego, ani
karty kredytowej - nie miał niczego prócz chusteczki, scyzoryka, niezapłaconych rachunków czy
listów z domu. Oprócz biletu znalazłem jedynie sztabkę gotówkową z kredytem w wysokości stu
dziewięćdziesięciu dolarów.
Obejrzałem się na dźwięk trajkoczących głosów, by zobaczyć czworo nieskazitelnie odzianych
młodych ludzi, wychodzących z New Pallas na wieczorną imprezę. Wstałem powoli, przestąpiłem nad
leżącym ciałem i ruszyłem ulicą tak szybko, jak tylko się dało bez wzbudzania podejrzeń. Mieszkający
w tej części miasta magnaci od czasu do czasu mieli do czynienia z czymś tak nieapetycznym jak
śmierć, ale sprawa zawsze była załatwiana w sposób absolutnie dżentelmeński i cywilizowany, bo tacy
byli wynajmowani przez nich skrytobójcy. Prawdopodobnie żadna spośród schodzących w tej chwili
po schodach osób nigdy dotąd nie widziała trupa, więc przypuszczałem, że gdy w końcu go dostrzegą,
narobią sporo szumu. Musiałem się ewakuować, nim to nastąpi.
Dotarłem do końca przecznicy i skręciłem, gdy nagle coś mnie tknęło. Obejrzałem się. Nad
ciałem stała jakaś postać - szczupła, niepozorna, pochylona, z głową wychyloną do przodu, bez
wątpienia po to, by lepiej widzieć naszego drogiego denata. Odległość i cienie rzucane przez latarnie
uniemożliwiały mi dokładne przyjrzenie się twarzy, ale zachowanie nie świadczyło o zbytnim
przerażeniu czy wstrząsie. Najwyraźniej widok trupa nie był dla tego osobnika żadną nowością.
Gdy tak patrzyłem, facet wyprostował się i spojrzał w moim kierunku.
Ogromnym wysiłkiem woli powstrzymałem się od panicznej ucieczki, zamiast tego
kontynuując dotychczasowy szybki marsz. Mężczyzna nie ruszył za mną: spokojnie przyglądał się, jak
znikam za najbliższym budynkiem.
Dla pewności minąłem jeszcze dwie przecznice i dopiero gdy noc rozdzierało już wycie syren,
zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę.
- Dobry wieczór - powitał mnie komputerowy głos. - Dokąd jedziemy?
Zerknąłem na folder, wciąż ściskany w ręku. Do odjazdu pociągu pozostało siedem dni. Podróż
z Ziemi na stację czteroszynowej kolei kosmicznej, położoną w zewnętrznej strefie Układu
Słonecznego, w pobliżu orbity Jowisza, trwała niewiele krócej. Jeśli miałem zdążyć na pociąg,
musiałem wyruszyć natychmiast.
Czułem się nieco przyparty do muru, ale w gruncie rzeczy sytuacja była dla mnie całkiem
korzystna. Tak czy owak planowałem wyruszyć za kilka tygodni w podróż transgalaktyczną, płacąc za
bilet nowiutką kartą kredytową, którą miałem w kieszeni. Teraz mogłem przynajmniej rozpocząć
podróż za cudze pieniądze.
Tyle tylko, że nie zamierzałem wyruszać tak szybko. Nie miałem też ochoty rozpoczynać
wycieczki od jednej z nielicznych, żałosnych ziemskich kolonii.
No i zdecydowanie nie planowałem pozostawiać za sobą trupa.
Ktoś jednak poświęcił mnóstwo trudu i pieniędzy, by kupić mi bilet do Yandro, a ktoś inny
poświęcił życie, by mi go dostarczyć.
Najwyraźniej był też ktoś, komu bardzo zależało, żeby ów bilet: do mnie nie dotarł.
- Dokąd jedziemy?
Wrzuciłem folder do kieszeni i wyjąłem sztabkę gotówkową, żfiując, że nie zabrałem tej, którą
miał przy sobie chłopak. Na kredytówce miałem mnóstwo forsy, ale transakcje robione kredytówką, w
odróżnieniu od tych wykonywanych przy użyciu sztabki, pozostawiały ślad.
- Grand and Mercer - powiedziałem, wkładając sztabkę do gniazdka.
Kwadrans na pakowanie, potem kolejna podróż taksówką do portu powietrznego Sutherlin...
Powinienem zdążyć na najbliższy lot na Lunę i stację czteroszynówki. Jeśli w tym tygodniu
odrzutowce międzyplanetarne latały planowo, będę miał jeszcze kilka godzin w zapasie.
- Dziękuję - odparła taksówka i ruszyła łagodnie, włączając się w ruch uliczny.
Księżycowy dach był otwarty. Jadąc wzdłuż Siódmej Alei, spoglądałem w górę na nieliczne
gwiazdy, których blasku nie przyćmiły światła miasta. Wyłuskałem charakterystyczny pas Oriona, po
555152143.003.png
czym opuściłem wzrok ku znajdującej się na kolanie Myśliwego gwieździe Rigel, zastanawiając się,
czy z Yandro w ogóle widać nasze Słońce.
Nie miałem pojęcia. Wyglądało jednak na to, że wkrótce się dowiem.,
- Uwaga, uwaga! - odezwał się z głośników restauracji łagodny głos. - Pociąg czteroszynowy
numer 339216 z Helvanti i Ziem Bellidosza wjedzie na stację za godzinę. Pasażerów udających się do
Nowego Tigris, Yandro, Związku Republik Juriań-skich oraz Republiki Cymalskiej prosimy o
przejście do zielonej sali wylotów. Uwaga, uwaga...
Głos powtórzył wiadomość po angielsku, po czym przeszedł na juriański, a następnie na
mahijski. Przełknąłem ostatnie dwa kęsy burgera, wytarłem ręce i włożyłem sztabkę gotówkową do
gniazdka umieszczonego przy barze. Większość pozostałych klientów nadal siedziała, najwyraźniej
czekając na jakiś późniejszy pociąg. Zsunąłem się ze stołka, wcisnąłem przyczepiony do wewnętrznej
strony płaszcza przycisk pilota i patrzyłem, jak moje dwie staroświeckie torby wysuwają się spod lady.
Po przejechaniu dwóch metrów w większej zaciął się silnik i torba zaczęła się kręcić w kółko.
Zakląłem pod nosem, wyłączyłem smycz i chwyciłem torby za rączki, mając nadzieję, że nikt nie
zwraca na mnie uwagi. Niewiele było rzeczy bardziej kompromitujących niż zepsuty bagaż, a jeszcze
mniej było bardziej żałosnych niż właściciel, który jest zbyt leniwy lub biedny, by go naprawić.
Przewiesiłem sobie większą torbę przez ramię, udając, że niosę ją dla gimnastyki, i ruszyłem ku
drzwiom.
W połowie drogi dostrzegłem dziewczynę. Wyszła zza przepierzenia osłaniającego jeden ze
stolików i dołączyła do sznura wychodzących. Torba podróżna grzecznie podążała za nią.
Ha! Wyglądało na to, że dziewczę wybiera się w podróż tym samym pociągiem co ja.
Fakt, że spędziliśmy tydzień w tym samym odrzutowcu, sam w sobie nie miał większego
znaczenia. Istniało tylko jedno sensowne połączenie pomiędzy atlantycką stroną Sojuszu Zachodniego
a stacją transferową czteroszynówki, więc każdy, kto postanowił odbyć podróż do gwiazd w ciągu
najbliższych trzech czy czterech dni, nie miał innego wyjścia, jak lecieć ze mną.
Problemem było to, że ta dziewczyna nie pasowała mi do żadnego typowego profilu pasażera.
Nie widziałem, żeby wchodziła w jakiekolwiek interakcje z innymi podróżnymi albo ucinała sobie
pogawędki z personelem. Wśród podróżujących pojazdami kosmicznymi zdarzali się, rzecz jasna,
samotnicy, ludzie nieśmiali lub po prostu obojętni, ale wszyscy oni coś jednak robili, nawet jeśli tym
czymś było zawinięcie się w kokon milczenia i spoglądanie w gwiazdy w jednej z sal widokowych.
Tymczasem, choć celowo przechadzałem się raz po raz po wszystkich publicznych miejscach
odrzutowca, widywałem ją jedynie podczas posiłków i, z rzadka, w którymś ze sklepów. Poza tym nie
opuszczała kabiny. Nie pojawiła się nawet na pokładowej imprezie bożonarodzeniowej.
Idąc korytarzem w kierunku sali wylotów, patrzyłem na jej połyskujące w świetle krótkie,
ciemne włosy. Mogła mieć jakieś dwadzieścia dwa lata, co znaczyło, że jest o dekadę młodsza ode
mnie. Orzechowe oczy współgrały z kolorem włosów, a smukła, zgrabna figura wskazywała na kogoś,
kto utrzymuje formę dzięki ćwiczeniom, a nie ciężkiej pracy fizycznej. Twarz miała ładną, ale w jej
oczach malowało się jakieś niepokojące wyobcowanie. Być może to dlatego nie zauważyłem, by
ktokolwiek w odrzutowcu próbował ją zagadnąć więcej niż raz.
Zauważyłem jeszcze jedną ciekawostkę: dziewczyna nigdy nie płaciła kredytówkami. Używała
wyłącznie sztabek.
Ja sam, rzecz jasna, także płaciłem tylko nimi. Ja jednak, biorąc pod uwagę pozostawione przy
New Pallas zwłoki, miałem pełne prawo nie chcieć, aby ktoś śledził moje ruchy.
Byłem ciekaw, jakie powody ma dziewczyna.
Gdy dotarliśmy na miejsce, wahadłowiec był już otwarty. Wsiadłem, znalazłem miejsce i
rzuciłem bagaże na zabezpieczony siatką ochronną przenośnik, który miał je zawieźć do
umieszczonego na dachu luku bagażowego. Kwadrans później wystartowaliśmy. Przelatując pod
działami i wyrzutniami pocisków platformy bitewnej Konfederacji Terrańskiej, unoszącej się nad
naszymi głowami jak wygłodniały drapieżca, rozpoczęliśmy ostatni, pięćdziesięciokilometrowy etap
podróży na stację kolei czteroszynowej.
Wyglądałem przez okno, jednym uchem słuchając trajkotania podróżnych, którzy przemierzali
tę trasę po raz pierwszy. Przed nami na niebie widniała Tuba - lśniący metalowy cylinder, ciągnący się
pozornie w nieskończoność w obu kierunkach. Pomimo blasku był dostrzegalny jedynie z bardzo
bliskiej odległości, dzięki czemu sondy kosmiczne od stu lat krążyły po orbicie Jowisza, kompletnie
go ignorując.
Końcówki cylindra były jeszcze trudniej dostrzegalne: Tuba po prostu stopniowo zanikała,
przechodząc w osobliwą hiper-przestrzeń, w której biegła na większości swojej długości. Kilka razy
próbowano podążać za nią do tych miejsc, ale niezależnie od tego, jak daleko się dotarło, cylinder
555152143.004.png
zawsze sprawiał wrażenie całkowicie wyraźnego. Specjaliści nazywali to złudzeniem transoptycznym,
przez co chcieli powiedzieć, że nie mają zielonego pojęcia, dlaczego tak się dzieje.
O ile jednak było mi wiadomo, żadna z pozostałych ras podróżujących koleją czteroszynową
także nie miała pojęcia, na czym polega jej fenomen. Wiedziały to jedynie zarządzające systemem
Pająki, a te nie miały najmniejszego zamiaru dzielić się wiedzą.
Sama stacja była wybrzuszeniem wewnątrz cylindra, liczącym pięć kilometrów długości i dwa
średnicy, z umieszczonymi w równych rzędach na powierzchni różnej wielkości włazami. Oficjalna
wersja głosiła, że ta część Tuby musi być szersza od reszty, żeby się dobrze zakotwiczyć w
standardowej przestrzeni. Bardziej cyniczna teoria utrzymywała, że Pająki musiały w jakiś sposób
usprawiedliwić pobranie opłaty w wysokości biliona dolarów za budowę stacji w Układzie
Słonecznym.
Przy dwóch małych włazach czekały już promy pasażerskie podobne do naszego. Dziesięć czy
dwanaście luków przeładunkowych również było zajętych, co oznaczało, że wkrótce przybędzie na
stację co najmniej jeden pociąg towarowy. Przewóz towarów był rzeczywistym ekonomicznym
uzasadnieniem funkcjonowania kolei: każdy gram towaru przewożonego pomiędzy tysiącami
zamieszkanych układów gwiezdnych galaktyki podróżował tym środkiem transportu. Przewozy
pasażerskie miały, rzecz jasna, swoją niezaprzeczalną wartość, ale podejrzewałem, że w bilansie
Pająków stanowią zaledwie postscriptum.
Nasz prom przeleciał gładko obok dryfującej kapsuły naprawczej i zacumował przy włazie
oznaczonym jaskrawofioletowymi światłami, przylegając górną powierzchnią do obcego metalu.
Pstryknęły blokady i tylny właz statku otworzył się. Wyczuwając obecność powietrza, luk stacji
również się rozsunął, a pasażerowie wypięli się z pasów i unosząc się w stanie nieważkości,
podpłynęli do drabinki i ustawili się grzecznie w kolejce.
Karty informacyjne otrzymane wraz z biletem podkreślały fakt, że - w odróżnieniu od
rotacyjnej pseudograwitacji stacji transferowej czy szorszyjskich silników nośnonapędowych
używanych przez całą resztę galaktyki - system sztucznej grawitacji tunelu kolejowego rozpoczynał
się zaraz za wewnętrzną granicą luku wejściowego. Nie było jednak promu bez jakiegoś idioty, który
nie zadał sobie trudu przeczytania wskazówek. Nasz znajdował się o sześć osób przede mną. Z
radosną pewnością siebie frunął wzdłuż drabinki, by nagle, gdy jego głowa znalazła się po drugiej
stronie, gdzie pochwyciła ją grawitacja stacji, zmienić kierunek i spaść z powrotem. Za drugim razem
przez całą drogę grzecznie trzymał się szczebli.
Minutę później po raz pierwszy od dwóch lat znalazłem się wewnątrz największego osiągnięcia
techniki w historii wszechświata. Ogólny wystrój stacji był dość prozaiczny i gdyby nie fakt, że
znajdowała się wewnątrz olbrzymiego cylindra, równie dobrze mogłaby uchodzić za stację kolei
okołoziemskiej albo jednotorówki. Znajdowało się tam trzydzieści równo rozmieszczonych
czteroszyno-wych torów, pomiędzy którymi stały elegancko zaprojektowane budynki, służące jako
centra obsługi, hangary, restauracje i poczekalnie dla pasażerów oczekujących na przesiadkę.
Pytanie, dlaczego każdy tor wymagał aż czterech szyn, było jedną z licznych nierozwiązanych
zagadek dotyczących kolei transgalaktycznej. Dwie były potrzebne do zapewnienia fizycznej
stabilności, a obecność trzeciej dawałaby się wyjaśnić, gdyby pociągi były zasilane energią ze źródła
zewnętrznego. Nikt jednak i nie potrafił dociec, do czego służy czwarta szyna.
Większość ludzi prawdopodobnie nigdy się nad tym nie zastanawiała. Więcej: na tym etapie
podróży większość w ogóle nie dostrzegała szyn. Wszyscy natomiast od razu zauważali Kręgosłup.
Był pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy po znalezieniu się we wnętrzu Tuby.
Oficjalna charakterystyka kolei czteroszynowej opisywała Kręgosłup jako biegnącą wzdłuż
Tuby świecącą rurę o niewiadomym składzie i przeznaczeniu, co przypominało opis rajskiego ptaka
jako mieniącej się kolorami, latającej istoty. Liczący dziesięć metrów średnicy, jarzący się, mrugający
i połyskujący wszystkimi możliwymi barwami - nie wyłączając głębokiej podczerwieni i ultrafioletu -
Kręgosłup przypominał feerię barw oglądaną po przedawkowaniu kofeiny. Od czasu do czasu wzory
zaczynały się zmieniać z większą szybkością i intensywnością; większość ludzi przysięgała wówczas,
że widzą, jak rura drży niczym zbyt mocno napięty kabel, gotów w każdej chwili pęknąć. Otaczająca
Kręgosłup w odległości jakichś dwunastu metrów luźna druciana siatka zwiększała intensywność
iluzji, sprawiając wrażenie ekranu ochronnego, mającego ochronić pasażerów przed odłamkami,
gdyby rura istotnie pękła.
Na szczęście wykonane za pomocą czujników pomiary już dawno dowiodły, że owe drgania to
prostu kolejne złudzenie optyczne. Te same pomiary potwierdziły fakt, iż urządzenie, nie bez kozery
nazwane Kręgosłupem, przebiega dokładnie przez środek geometryczny Tuby.
I na tym kończyła się nasza wiedza. Większość specjalistów - wszyscy z wyjątkiem tych, którzy
555152143.005.png
przypisywali ten zaszczyt czwartej szynie - zgodnie twierdziła, że Kręgosłup stanowi klucz do zagadki
funkcjonowania kolei, ale nie mieli do powiedzenia nic ponadto. Żaden sprzęt skanujący o rozmiarach
tak niewielkich, żeby można go było przecisnąć przez luki Tuby, nie był w stanie przeniknąć przez
zewnętrzną powłokę Kręgosłupa, by sprawdzić, co znajduje się w środku, a lepsze czujniki, z gatunku
tych montowanych na okrętach wojennych, nie potrafiły przeniknąć przez zewnętrzną ścianę samej
Tuby. Innymi słowy, nastąpił informacyjny pat, który był jak najbardziej po myśli Pająków.
- Witaj, podróżny - zabrzmiał mi w uszach beznamiętny głos.
O wilku mowa. Przybrałem obojętny wyraz twarzy i obróciłem się.
Za moimi plecami stał Pająk: szara kula o średnicy pół metra, zawieszona pod kabłąkiem
złożonym z siedmiu segmentowych nóg. Cała konstrukcja, odbijająca się nieznacznie w nieprzerwanej
feerii świateł Kręgosłupa, była dwa razy wyższa ode mnie. Kula wisiała o jakieś pół metra nad moją
głową, co oznaczało, że ten konkretny osobnik jest prostym robotnikiem kolejowym. Już sam ten fakt
był ciekawy: zwykłe zadanie komunikacji z podróżnym, jeśli Pająki uznały ją za konieczną,
spoczywało na niższych konduktorach.
- Witaj - odparłem, nie tracąc rezonu. - W czym mogę ci pomóc?
- Gdzie twój bagaż? - zapytał stwór.
Odszukałem wzrokiem górę transportowanych z promu bagaży. Niektóre, posłuszne
elektronicznym rozkazom właścicieli, zaczynały już się odłączać.
- Gdzieś tam - odparłem, machając ręką w tamtym kierunku. - Dlaczego pytasz?
- Przynieś go tu, proszę - odparł Pająk. - Musimy go zrewidować.
Poczułem ucisk w żołądku. Podczas swoich poprzednich podróży czteroszynówką widywałem
inspekcje bagaży jedynie wtedy, gdy zestaw niewidzialnych czujników wykrył już w nich obecność
czegoś, co uznał za kontrabandę.
- Oczywiście - odparłem, starając się zachować spokój, po czym nacisnąłem przycisk smyczy i
modliłem się w duchu, żeby torby nie przyniosły mi wstydu, zdychając w pół drogi.
Ku memu zdziwieniu nie zrobiły tego. Manewrując między pozostałymi bagażami, dotarły
grzecznie do miejsca, w którym czekałem wraz z Pająkiem.
- Otworzyć? - zapytałem.
- Nie. - Pająk podszedł do toreb, uniósł dwie nogi, zręcznie umieścił ich końcówki w uchwytach
i uniósł torby w powietrze niczym ciężarowiec wykonujący ćwiczenia na bicepsy. - Zostaną zwrócone
- dodał i oddalił się w kierunku jednego z budynków, znajdującego się za torem, na który miał przybyć
mój pociąg.
Spoglądałem za nim, zastanawiając się - jak wszyscy w galaktyce - co, u diabła, mieści się
wewnątrz tych wiszących kul. Ale metaliczna skóra Pająków była równie odporna na penetrację
czujników jak sam Kręgosłup. Mogły to być roboty, androidy, wyszkolone kaczki albo coś zbyt
dziwacznego, by w ogóle przyjść komuś do głowy. Tak czy owak, to coś znikło w budynku, a ja
odwróciłem się gwałtownie, wiedziony przeczuciem.
Dziewczyna stała obok sterty bagażu z torbą u stóp i przyglądała mi się. Przez sekundę
spoglądaliśmy na siebie. Potem, jakby dopiero sobie uświadomiła, że odwzajemniam spojrzenie,
spuściła wzrok.
Zmarszczywszy brwi, odwróciłem się i ruszyłem w stronę peronu. Pociąg miał wjechać na
stację za osiem minut i nie spodziewałem się, by było inaczej, bo nigdy nie słyszałem o spóźnieniu się
czteroszynówki. Po upływie kolejnych trzydziestu minut miał wyruszyć w dalszą drogę ze mną na
pokładzie.
Jeśli Pająki do tej pory nie zwrócą mi bagażu, ktoś za to beknie.
Po siedmiu minutach na odległym końcu Tuby pojawiło się czerwone światełko pociągu.
Pozostali pasażerowie zebrali się już na peronie, a w powietrzu po raz kolejny zabrzmiało
podenerwowane trajkotanie nowicjuszy. Pociąg zbliżał się szybko i już po chwili czerwone światełko
przeobraziło się w parę jaskrawych, przypominających lasery wiązek światła, błyskających pomiędzy
przesadnie wielkim zderzakiem lokomotywy a znajdującym się nad nią Kręgosłupem. W miejscach, w
których promienie dotykały Kręgosłupa, feeria świateł jeszcze zyskiwała na intensywności. Kątem
oka obserwowałem z rozbawieniem, jak niektórzy z nowicjuszy cofają się o kilka kroków. Lasery
zgasły i ciemna masa przeobraziła się ponownie, tym razem stając się srebrzystą, metaliczną
lokomotywą, ciągnącą sznur równie srebrzystych i metalicznych wagonów. W miarę zbliżania się do
stacji pociąg szybko wytracał prędkość. Lokomotywa i kilka pierwszych wagonów minęły miejsce, w
którym staliśmy, po czym całość zahamowała z piskiem.
Ten konkretny skład liczył szesnaście wagonów. Do wnętrza każdego prowadziły jedne,
umieszczone z przodu drzwi, które rozsunęły się jednocześnie, wypluwając pajęczych konduktorów -
555152143.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin