Dukaj Jacek - Baśń 02.pdf

(165 KB) Pobierz
CHATA CHENW
C HATA C HENÓW
Wydało mu się, że się ocknął prawie natychmiast. Ale musiał
jednak minąć pewien czas. Kilka metrów dalej czarnobrody męż-
czyzna z M-16 na kolanach siedział na drewnianym krzesełku i
palił fajkę.
Javier usiadł, pomasował kark.
- Pana żona, panie Chen - mruknął Aproxymeo - rączkę ma jak
komandos.
- Widziałeś chyba jej akta - zaśmiał się basem Chen.
- A gdzie obecnie znajduje się piękna pani sierżant? Poszła
polować na rozbójników?
- Ukryła się razem z dziećmi. Nie pytałem, gdzie konkretnie.
Javier wstał, rozejrzał się. Wyglądało to na wnętrze namiotu
- jak wiedział z raportów, miejsce przerzutu w Raavie ukryte
było pod maskującą plandeką. Światło wpadało tu jedynie przez
szpary w zasłonie wejścia i dziury po soplach. Większość miej-
sca zajmowały skrzynie i kontenery, poustawiane jedne na dru-
gich. Koła przerzutu oznaczone były wbitymi w ziemię palikami.
Aproxymeo przysiadł na jednej z pak. Ściągnąwszy z siebie
nad
j z krzywym uśmiechem.
- Rozumiem. ARoSyMeO z
.
Szarpanu, Rda na Dłoni.
- Sługa uniżony, khan
- A ta armata na co?
- Cóż, nie każdy potrafi rzucać czary.
ożyć antyprochówkę to jak splunąć.
- Dla HasWarT’wiego poł
Chen wyszczerzył zęby.
, to by się odrobinę zdziwił.
- Noo
- O?
- To taki nasz mały prywatny projekt. - Mówiąc, ruszył ku
wyjściu; Aproxymeo podniósł się i złapał z westchnieniem za ba-
gaż. - Czary, jak sam zapewne najlepiej wiesz - kontynuował
Chen - są w istocie bardzo precyzyjnymi rozkazami. A proch i
proch to jednak różnica, a oni tu, na Raavie, nie zajmowali się
tym problemem tak długo i z taką uwagą jak nasi naukowcy. Parę
rys drogi stąd biegnie trakt z ciężką antyprochówką. Mieliśmy
czas poeksperymentować.
- Chcesz powiedzieć, że to strzela nawet w jej obrębie?
paloną koszulę przyjrzał się je
luzję, tak?
- Położył na mnie i
Chen skinął głową.
- Wyszło dwóch HasWarT’wich. Tanita, podobnie jak ja, zna go
przecież jeszcze z Doliny. Byliście identyczni. Potem on wyjął
strzykawkę i zniknął. Ty stanąłeś w ogniu. Wiedziała, że miał
pojawić się jedynie porucznik Aproxymeo, z opisu znaliśmy tylko
natuaż. Więc przyłożyła ci i poszła po okulary. Możesz to z
siebie zdjąć?
Javier wzruszył ramionami, strzepnął ręką. Rzucił zaklęcie
negacji na cały namiot.
Chen wstał. Uścisnęli sobie dłonie.
- Adam Chen, miło mi. A ten natuaż rzeczywiście robi wraże-
nie.
- To zwyczajny tatuaż.
- Wiem, wiem. Ale mówimy w xotha. Na zewnątrz nie mamy ne-
krotora.
 
- Oczywiście, są i minusy. Słabsza siła rozprężenia gazów, a
więc mniejsza donośność i impet. Poza tym sypaliśmy mieszankę w
łuski ręcznie, metodą chałupniczą, nie ma tu mowy o labolato-
ryjnej precyzyjności miar: co któryś nabój po prostu nie wybu-
cha. Ale Dolina zakazała nam zabawy z innego powodu. Zdajesz
sobie bowiem sprawę, że to jest wynalazek jednorazowego użytku.
Gdy tylko miejscowi zorientują się, o co chodzi, natychmiast
skonstruują antyprochówki szersze i obejmujące wszystkie wa-
rianty eksplozywnych mikstur, i będzie po przewadze - tymczasem
my zwrócimy na siebie tym superprochem ich uwagę, a to jest
ostatnia rzecz, jakiej życzy sobie Ack.
Wyszli już na zewnątrz namiotu i szli teraz w milczeniu
przez dno szerokiego wąwozu do Chaty Chenów, która znajdowała
się po drugiej stronie strumienia, w wiecznym cieniu nawisu
stoku. Javier szedł za Chenem, starając się patrzeć przed sie-
bie i nie dać zdekoncentrować otoczeniu. W miarę jak wchodzili
w cień, Słońce powoli znikało za skałą. Karminowe niebo, pomimo
iż sobie tłumaczył, że to nieprawda, przekonywało go o wieczo-
rze, w jakim pogrąża się ten letni dzień. W rzeczywistości
znajdowali się w Sjeście; a słowo “lato” nie miało znaczenia ni
w Dniu, ni w Nocy. I tylko zieleń trawy była swojska, znajoma.
Chata - to był długi, parterowy, drewniany budynek, częścio-
wo wkopany w ziemię, o pochyłym, krytym słomą i mchem dachu.
Chenowie zbudowali go tuż po swym przerzuceniu; tu urodziły się
wszystkie ich dzieci.
Weszli do środka. W głównej izbie - salonie - Javier z ulgą
zapadł się w fotel. Adam Chen pojawił się po chwili z dwoma ku-
flami pełnymi piwa.
- Nasze? - uniósł brwi Aproxymeo.
szego miasta?
ktronicznym złome
- Zgłaszają się?
m.
- Tak; wciąż dziewi
powiemy?
ęcioro.
- I co im
- Prawdę.
- Przełkną to?
- A co mogą zrobi
Znowu milczenie.
- Ack kazała mu wstrzykiwać przed przerzutami terminową tru-
ciznę, prawda? - spytał Aproxymeo nie podnosząc wzroku znad ku-
fla.
- Yhmhy. Od początku się bała, że będzie chciał skorzystać z
okazji. Tylko to go mogło powstrzymać; bo co innego? Antidotum
trzyma w sejfie lekarz na lotniskowcu, wstrzykuje mu w drodze
powrotnej.
Aproxymeo zaklął pod nosem.
- Ten ochroniarz. Ten ochroniarz! Choroba morska, akurat!
Założę się, że zuroczył go. Ciekawym, czy lekarz jeszcze żyje,
może kazał mu go zabić. Tylko nie zauważyłem, kiedy wrócił i
przekazał antidotum. Pewnie położył jakąś grubą iluzję, a ja
nie
ć? Kilkoro się nawet ucieszy.
miałem przecież powodu niczego
Chen spojrzał Javierowi w oczy.
esteś w te klocki?
podejrzewać.
- Jak dobry j
- To znaczy?
- To znaczy, że chyba nie udałoby ci się samemu nauczyć się
otwierać przejście na Ziemię, co?
- A czyje? Wiesz ile mamy do najbliż
Przez chwilę popijali w milczeniu.
Javier wskazał stojący w kącie komputer i dwa stelaże z
ele
Aproxymeo chciał się w odpowiedzi szyderczo zaśmiać, ale
przestraszył się, że nie zdoła uniknąć nut histerii w tym śmie-
chu, i ostatecznie tylko popukał się w głowę.
- Ja w ogóle nie jestem mag - wymamrotał z goryczą. - Ja
tylko powtarzam parę sztuczek, do których mnie wytrenował. Sam
się niczego nie jestem w stanie nauczyć, bo nie znam, nie rozu-
miem, nie czuję reguł. Satheno?
- Sotte.
- Widzę tylko jedno wyjście - odezwał się Javier z nagłą
energią. - Odszukać HasWarT’wiego i zmusić go do powrotu. Tylko
o nim wiemy z całą pewnością, że zna czar. A nawet gdyby znał
go również jakiś inny mag - to jak by zareagował? jak mieliby-
śmy go przekonać, zmusić?
- A jak zmusisz HasWarT’wiego? Moim zdaniem na niego musimy
już właśnie machnąć ręką. Trzeba znaleźć kogoś innego, jakiegoś
prawdziwego mistrza - i potargować się. Nic siłą. Pieniądze,
dyplomacja, może obietnica władzy; w ten sposób. Od Ha-
sWarT’wiego lepiej trzymać się z daleka. Szukać go - jeszcze
czego! Założę się, że krąży tu gdzieś w okolicy, nie mógł dale-
ko odejść, i sam wyskoczy w najmniej odpowiedniej chwili.
- To dlatego Tanita uciekła z dziećmi? Nie trzeba było. Ha-
sWarT’wi może być już po drugiej stronie Południa, widziałem
jak wchodzi w coś w rodzaju teleportu. Niczego takiego mnie nie
ucz
my? Skąd się wziął na Ziemi, po
- Sądzisz, że to spisek? Czyj?
tania. Tak trzeba zacząć.
- Nic nie sądzę. Zadaję py
- Umiesz stawiać Dialogi?
- O, to by się faktycznie przydało. Tanita jest w tym dobra.
Nie wiem, czy zabrała talię.
- Każ jej wrócić. Nie ma sensu się kryć.
Chen zastanawiał się dłuższą chwilę - symfonia rozpętała się
tymczasem niczym wiosenna burza - wreszcie skinął głową.
Ściszył muzykę, podszedł do stelaży, zaczął manipulować po-
krętłami. Kaszlnęło, zatrzeszczało, zabuczało. - Może nie móc
odpowiedzieć - mruknął. Javier popijał piwo i studiował wiszącą
na przeciwległej ścianie płaskorzeźbę z drewna. Przedstawiała
smoka i jednorożca. - Są tu jednorożce? - E, chyba nie. - A
smoki? - Nie, też nie słyszałem.
- Co się stało? - spytała Tanita przez głośniki.
- Porucznik Aproxymeo mówi, że HasWarT’wi się gdzieś tele-
portował. Więc raczej nie mamy co się obawiać bezpośredniego
ataku. Poza tym przydałaby się twoja interpretacja Dialogów.
Masz przy sobie karty?
- Nie. Słuchaj, czy ty naprawdę sądzisz, że to będzie roz-
sądne? Teleportował się raz, może się teleportować z powrotem.
ył, skurwysyn, zatrzymał to dl
- Teleport? O czym ty gadasz?
Aproxymeo opisał błękitny wir.
- Jak to nie był teleport, to już nie wiem co.
Chen wstał, zaczął spacerować po pokoju; przystanąwszy przy
odtwarzaczu CD, wybrał jakąś płytę i klepnął przycisk: ruszyła
uwertura. Stukał kłykciami do taktu o obudowę kolumny.
- Jedzenia starczy na kilka dekanów, zawsze zresztą mogę po-
lować. Zwołam wszystkich, ale to potrwa. Troje jest na Na Od-
wrót, dopiero muszą złapać jakiś statek. Pytanie: na czyją ko-
rzyść gra czas?
- Na pewno nie Ack.
- A HasWarT’wi? Jakie są jego cele? Co my właściwie o nim
wie
a siebie.
co w ogóle opuścił Raavę?
- Sotte. Bę
- Satheno.
Rozłączył się.
- Jak to w ogóle się stało, że Ack dała wam pozwolenie na
dzieci?
- Akurat dała...! Aborcji nie mogła rozkazać, a ściągać nas
za karę z powrotem i angażować nowych ludzi się jej nie opłaca-
ło. Ona jest psychiatra? Ona jest, a ioo oth, polityk i buchal-
ter!
- Wydaje się, że nikt jej nie lubi. Dziwne. Jakoś nie wyglą-
da mi na potwora. Glück podejrzewa ją o same najgorsze rzeczy.
Skąd się to bierze?
- Siwowłosa babunia, hę? O, jeszcze ją poznasz, jeszcze ci
bokiem wyjdzie.
Chen z powrotem padł w fotel. Zerknął do kufla i wypił resz-
tę piwa. Ziewnął.
- Spać mi się chce. Sotte, tak mi cykl wychodzi. Będziesz
mia
ł oko na
- Jasne.
Wkrótce chrapanie Chena zagłuszyło muzykę.
Aproxymeo spacerował po Chacie. Była jeszcze większa, niż
się wydawała z zewnątrz. Bezpośrednie przejścia wiodły z tyłu
do obudowanych drewnem jam/jaskiń wchodzących głęboko w stok
wąwozu. Nic tu nie było zamykane na klucz. To odludzie, przypo-
mniał sobie Javier, górskie ustronie; przez te wszystkie lata
jeden KroMaDer się tu przyplątał. Nie ma się czego obawiać.
Chenowie żyją tu jak na nieustających wakacjach. To znaczy -
żyli. HasWarT’wi, HasWarT’wi... Wyszedł Aproxymeo przed Chatę,
usiadł na ławie pod ścianą, w cieniu nawisu; wciąż trwał ten
złudny nibywieczór - trwać będzie wiecznie. Zapach... fiołki,
trochę spalenizny, lekki posmak pleśni. Wiatru prawie nie było.
Strumień szumiał pieniąc się na białych kamieniach. Przez kar-
minowe niebo szybowały jakieś szerokoskrzydłe ptaki. Wielki
pies wytruchtał zza rogu Chaty, zbliżył się do Javiera, zaczął
go obwąchiwać. No tak, przecież Chenowie mają te wilczury. Jak-
że się one wabią? Próbował pogłaskać psisko, ale pokazało zęby,
zawarczało, uskoczyło. Rzucił urok. Ze skomleniem złożyło mu
łeb na kolanach. Pogłaskał ciemną sierść. Czary, czary, słodka
potęga złudzeń. HaswarT’wi, Gdyby Siedem Słońc. Ale czy chciał-
byś zostać moim uczniem? Co by się stało, jeśliby wówczas
odpowiedział Javier magowi “tak”?
K OBIETA WRÓŻY , DZIECKO LLOXIS
Na drewnianym stole wyciętym z jednego pnia jakiegoś gigan-
tycznego drzewa rozłożyła swoją talię. Stół tkwił wkopany w
ziemię przy zakręcie strumienia, rosnący obok figlak ocieniał
- Ja też teraz strasznie zm
dziemy za rysę.
- No tak, ale to może zawsze - a do kiedy będziesz się kryć?
Javier proponował go ścigać i schwytać, ale marne mamy na to
szanse. Nie ma wyjścia, tak czy owak będzie to nad nami wisieć
jak miecz Damoklesa. Decyduj się.
- Cholera. Cholera, cholera. Trzeba było nam posłać dzieci
do rodziców.
- Ano trzeba było.
- W ogóle powinniśmy byli wrócić.
ądrzałem.
wszystko, satheno?
 
tę piknikową instalację ruchomą firanką z drobnych, wąskich li-
ści.
- Nie ma oznak bliskiego niebezpieczeństwa. Żadne arkasze
nie pokazują też skupionej na nas czyjejś złej woli. Pustka.
Bardzo niewiele powiązań. Spójrz. Większość Dialogów ma Klamrę.
Coś zostało zamknięte, coś zostało otwarte, to początek albo
kon
- Wyczytasz coś o szansach naszeg
- Brak powiązań, brak powiązań.
- Pamiętaj, Javier, że to nic nie znaczy - wtrącił się Adam.
- Ona czyta tylko arkasze, a jeśli coś się zdarzy niezapowie-
dziane, losowo, “z zewnątrz”, nie wynikając z jakichś jawnych
czy ukrytych długookresowych trendów, to nie ma możliwości tego
przewidzieć.
NaiChe, która siedziała na kolanach matki i szeptała jej coś
we włosy przez cały czas operacji Dialogami, nagle zaśmiała
się, wskazała za strumień, zeskoczyła na ziemię i przebiegła na
drugi jego brzeg. Aproxymeo obejrzał się za nią. Tłumaczyła coś
z przejęciem nagiemu chłopczykowi, sądząc po wzroście jej ró-
wieśnikowi; potem zaczęli się z krzykiem gonić w cieniu skarpy,
zaraz przyłączył się do zabawy jeden z wilczurów, szczekając i
machając ogonem. Aproxymeo zamrugał. Ten chłopczyk to nie był
RoChe, synek Chenów, ów blondynek, który obserwował był ze
skrzyni przerzut - to było jakieś inne dziecko.
- Kto to jest?
- Kto?
- Ten mały. Wy macie przeci
- Nie, nie, troje. To Yas.
- Yas? To ten, co parę lat temu umarł na ściślicę, xa? No to
on ż nie żyje!
przecie
- Aha.
Spojrzał ponownie na lloxar dziecka. Czy z wyglądu różnił
się YasChe czymkolwiek od swojej żywej siostry? Chyba nie, w
każdym razie nie sposób stwierdzić tego z całą pewnością z tej
odległości. Z encyklopedii Doliny wiedział, że lloxar zawsze są
nagie, przedmioty nieożywione nie mają wstępu na Drugą Stronę.
I że upływ czasu nie dotyka ich “fizyczności”: nie dorastają,
nie zmieniają się. Ale wiedział również, że ich manifestacje,
zarówno subiektywne, jak intersubiektywne, podlegają znacznej
gradacji pod względem przystawalności do zmysłów żywych. Lloxar
może być jedynie głosem, może być jedynie dotykiem, lub bladą
zjawą, cieniem w cieniu, lub quasi-omamem, doświadczanym wy-
łącznie przez ciebie i nikogo innego. Stąd nie funkcjonowało na
Raavie pojęcie “wariata” jako osoby zachowującej się dziwnie,
mówiącej do siebie samej, walczącej z powietrzem, uciekającej
przed niewidzialnym - ponieważ wszystkie tego typu zachowania
mieściły się w kategorii całkowicie racjonalnych reakcji na su-
biektywne manifestacje lloxar. Glück wyprowadził nawet teorię
lloxar jako umysłowych pasożytów, wędrownych zawirowań EEG. Czy
lloxar w ogóle istnieje, gdy nikt żywy nie doświadcza, choćby
częściowo, jego obecności? Czy całe to życie po śmierci nie
stanowi po prostu jednej wielkiej choroby mózgów Raavańczyków?
W swej najradykalniejszej wersji teoria ta zmieniała się w nie-
weryfikowalną metafizykę. Czy drzewa wciąż szumią, gdy nikt nie
słyszy ich szumu? (Jaki jest dźwięk wydawany przez jedną klasz-
czącą dłoń?)
iec, ale w każ
- HasWarT’wi?
- Nie widzę. I znowu: to dobrze, czy źle?
o powrotu?
dym razie: niewiele powiązań.
eż tylko dwoje dzieci, prawda?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin