Oramus, Marek - Ukryty w gwiazdach.rtf

(67 KB) Pobierz
Marek Oramus

 

 

 

Marek Oramus

Ukryty w gwiazdach

 


Tego dnia, kiedy w telewizji pojawiła się pierwsza wzmianka o Stalowym Ptaku, ojciec długo w nocy chodził po swoim gabinecie. Zanim zasnąłem, słyszałem przez ścianę, jak łapał zagraniczne radiostacje. Zawsze to robił, kiedy na świecie działo się coś niezwykłego. Tym razem jednak poszedł na całość: następnego dnia zwolnił się z pracy.

   - Mamy trochę oszczędności - tłumaczył matce, która jak zwykle zarzucała mu lekkomyślność. - Chwila jest epokowa, a ja mam chodzić do biura. Jeżeli to obca sonda kosmiczna, to za miesiąc świat zostanie wywrócony do góry nogami.

   Chyba jej nie przekonał, bo słyszałem, jak wieczorami często wracali do tego tematu. Ja natomiast postanowiłem być sprytny.

   - Tato - powiedziałem - chwila jest epokowa, a ja muszę chodzić do szkoły.

   Ojciec podrapał się po głowie, niby to z zakłopotaniem. Uśmiechnął się do mnie, jak zawsze kiedy obmyślił jakiś żart.

   - I co proponujesz? - spytał dla formalności, bo oczywiście już wiedział.

   - No... mógłbym przestać, nie? Zmora to w ogóle położył lagę na stopnie. Demonstruje pełny zwis i szamański luz.

   - Szamański? - upewnił się ojciec.

   - Jego brat mówi, że w szkole uczą nas samych bzdur, bo ta sonda unieważni całą naukę ziemską.

   - Hm - mruknął ojciec poważniejąc - unieważni albo nie unieważni. Myślisz, że brat Zmory dostał jakiś przeciek?

   - Ale przecież oni wszystko nam dadzą. Gotowe maszyny i w ogóle.

   - Dadzą albo nie dadzą - odparł ojciec z niezmąconym spokojem. - A nawet jeśli dadzą, ktoś powinien sprawdzić, co to za prezenty. Najmądrzejsi z nas muszą je obejrzeć. Ludzkość nie może zachowywać się jak debil.

   - Te ich maszyny będą robić wszystko, co się pomyśli. Każdy będzie mógł im rozkazywać - wypaliłem z entuzjazmem. Chyba przeholowałem, ojciec zmarszczył brwi.

   - Posłuchaj - powiedział - masz bombę atomową i masz małpę. Dałbyś małpie bombę atomową?

   - No... nie dałbym.

   - Coś się zrobił taki skąpy? Daj jej. Bomb masz pod dostatkiem, a ta małpa wygląda sympatycznie. Bomba się jej przyda.

   - Ale ona może niechcący wysadzić się w powietrze - oświadczyłem z przekonaniem. - I jeszcze innym zrobi krzywdę.

   - No popatrz, nie pomyślałem o tym. Ty dajesz jej bombę, a ona myśli, że to banan. A wiesz, dlaczego tak myśli? Bo nie chodziła do szkoły. - Zagarnął mnie wielkim łapskiem i przyciągnął do siebie tak, że jego głos dobiegał zza moich pleców. - Pochodź jeszcze trochę, co ci szkodzi. Nie bądź tą małpą.

   Informacje o Stalowym Ptaku nadchodziły skąpo. Na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy nawet, skąd poszła jego nazwa. Pojawiał się koło Ziemi, to tu, to tam, raz daleko, raz bliżej. Na podstawie tych manewrów uczeni wnioskowali przebiegle, że musi mieć własne źródło napędu. Latał sobie wokół nas, ani nie eksponując się specjalnie, ani nie starając się ukryć. Było mu zdaje się obojętne, co sobie o nim myślimy. Może o nas nie wiedział? Oczywiście zrobiono mu trochę zdjęć z satelitów, ale wszystkie ze zbyt wielkich odległości, żeby było widać jakieś szczegóły. Moim zdaniem przypominał raczej kapelusz niż ptaka.

   Przez ten pierwszy tydzień ojciec zachowywał się dziwacznie: wychodził gdzieś bardzo wcześnie rano, wracał wieczorem, zawsze z torbą na ramieniu, raz wypchaną, a raz prawie pustą. Coś zbierał? Był maj, na grzyby stanowczo za wcześnie. Zaproponowałem kiedyś, że z nim pójdę, ale odmówił. To nie byłoby dla ciebie ciekawe, powiedział. Wieczorami dłubał w piwnicy, słyszałem dzwonienie rurek czy prętów, raz wycie jakby generatora. Co to było, nie dowiedziałem się, bo drzwi zamykał na klucz, a okno szczelnie zasłaniał firanką. Denerwowały mnie te tajemnice.

   Z dnia na dzień ojciec zaprzestał wycieczek, za to zajął się troskliwie domem. Właził w najbardziej niedostępne zakamarki, coś tam skrobał, piłował, cementował. Moją ofertę pomocy odrzucił dość opryskliwie. Doszedłem do wniosku, że wiem, dlaczego tak się upierał przy szkole: wolał, żebym mu nie wchodził w paradę.

   Raz po obiedzie zagadnąłem mamę o sprawy ojca.

   - Naprawia dach - powiedziała oschle. - Połowa dachówek przecieka. Najwyższy czas, żeby ktoś się nimi zajął.

   - Mógłbym mu trochę pomóc - bąknąłem.

   - Lepiej pomyśl o szkole. Stopnie masz nie najlepsze.

   Znowu ta szkoła.

   Trudno było zmylić czujność ojca, nie budząc zarazem podejrzeń matki, ale w końcu udało mi się to. Wylazłem pod sam dach, otworzyłem klapę i zdębiałem: pod krokwiami, na których były osadzone dachówki, ktoś zawiesił wiązki suszonych ziół, mnóstwo jakichś drutów, cynfolii, bibułki i podobnych szpejów. Wyglądało to jak skład ozdób choinkowych przeznaczonych dla jakiejś sekty. Jedno było pewne: dachówki zupełnie ojca nie interesowały. Z łatwością dostrzegłem jedną, która pękła, rysa światła świadczyła o tym wyraźnie. Czyżby te wstążeczki, druciki, pręty i cynfolie miały odpędzać deszcz?

  Z przykrością pomyślałem, że mój ojciec zwariował.

   Niestety, wrażenie to potwierdzały wyczyny ojca w ogrodzie. Mieliśmy koło domu kawałek ziemi, na której rosło trochę warzyw. Ojciec zasadził też parę drzew owocowych, ale nie dbał o nie zanadto. Teraz każdą chwilę spędzał poza domem: rył jakieś rowy, układał kamienie, znosił nieustannie dziwne rośliny i sadził je w pośpiechu, ale nie na grządkach, jak uczciwy ogrodnik, tylko w rzędach monstrualnej długości, które przerzynały cały ogród tworząc dziwaczny labirynt. Matka zrzędziła, że trawa wyrosła za wysoko, ale ojciec ani myślał imać się kosiarki. I ani słowem nie wtajemniczał mnie w swoje plany, choć na otwartej przestrzeni o wiele trudniej było mnie spławić. Wreszcie przystał z niechęcią na moje towarzystwo i bywało, że pracowaliśmy obok siebie w milczeniu, wykonując całą tę absurdalną robotę, która zdawała się nie mieć końca.

   Doszło wreszcie do tego, do czego dojść musiało: krążący tam i sam Stalowy Ptak lekko się wszystkim znudził. Mogło minąć z dziesięć dni, odkąd się pokazał. Dni te, wbrew zapowiedziom ojca, w najmniejszej mierze nie wstrząsnęły światem. Oglądaliśmy we troje piekielnie rozwlekły program telewizyjny, w którym przedstawiciele różnych sił politycznych wypowiadali się ze swadą, co też należy począć, jeśli Stalowy Ptak wyląduje. Kiedy prowadzący program zadał mordercze pytanie, jak wygląda struktura parlamentu tam, skąd Ptak przybył, ojciec poruszył się groźnie, ale powstrzymał się od komentarza. Byliśmy obaj nieludzko uznojeni po całym popołudniu spędzonym w ogrodzie, nasz labirynt przybierał imponujące rozmiary. Powiedziałem, że chce mi się spać i wymknąłem się z pokoju.

   Oczy istotnie zdrowo mi się kleiły, ale przed snem chciałem przekartkować świerszczyk pożyczony od Zmory. Właśnie kończyłem przeglądać go drugi raz, analizując na spokojnie niektóre szczegóły, kiedy zza uchylonych drzwi dobiegły mnie podniesione głosy. Dopadłem bezszelestnie szpary i wypełzłem na korytarz. Ojciec z matką nadal tkwili przed telewizorem, którego poświata obrysowała miękko ich sylwetki. Już miałem wrócić do świerszczyka, kiedy matka rozpoczęła natarcie.

   - Arnoldzie - powiedziała dobitnie i uroczyście - pal sześć twoją pracę. Jak wiesz, obiecaliśmy sobie wzajemną tolerancję w sprawach naszych dziwactw. Starałam się ze wszystkich sił tej umowy dotrzymać i byłoby mi się to udało, ale traf chciał, że wyszłam dziś rano do ogrodu. Właściwie to sąsiadka zadzwoniła, co my tam szykujemy. - Przerwała, lecz ojciec nie zareagował. - Arnoldzie, muszę ci wyrazić mój najgłębszy niepokój.

   Ojciec wydawał się bez reszty skoncentrowany na telewizorze.

   - Czy możesz mi powiedzieć, co ty do diabła wyprawiasz z tym Bogu ducha winnym, bezbronnym kawałkiem ziemi?

   Ojciec nie reagował. Miał chyba stalowe nerwy.

   - Kiedy przeryłeś transzejami teren pod drzewami, myślałam: niech tam. Choć oczywiście powinieneś wiedzieć, że drzewa z podciętymi korzeniami po pewnym czasie usychają. - Dała ojcu czas na ogarnięcie bezmiaru zbrodni, jakiej się dopuścił. - Kiedy zacząłeś sadzić te łodygi, myślałam: niech sadzi. W jesieni się wykopie i fertig. Notabene kto to widział przesadzać takie rozwinięte rośliny. Czy zauważyłeś, że niektóre zaczynały już prawie kwitnąć? Nie dziwota, że ci wszystkie uschły.

   - Nie wszystkie.

   - Ale większość - głos matki był surowy i pewien swoich racji. - Kiedy zacząłeś znosić te kamienie i układać z nich jakieś spirale, pomyślałam: tylko spokój, Alicjo. Chłop musi mieć zajęcie, chyba nie wolałabyś, żeby pił wódkę. Nie ma się czym przejmować. To, że inni pozbywają się kamieni ze swej ziemi, zbierają je i wywożą jak najdalej, o niczym przecież nie świadczy. Ścierpiałabym to w milczeniu, ścierpiałabym wszystko, gdybyś nie angażował do tych absurdów Artura. Cóż ci zawiniło to biedne dziecko?

   - Sam przyszedł i chciał pomagać. Miałem go przepędzić?

   Nie była to do końca prawda. Przyszedłem zobaczyć, o co ojcu chodzi z tym ogródkiem. Po prostu chciałem się czegoś dowiedzieć. Ale ojciec nie zdobył się na żadne wyjaśnienie, tylko powiedział: - Podaj mi tamte kamienie.

   - Ale i Artura bym przebolała, w końcu to także twój syn. Oboje za mało się nim zajmujemy. Czy wiesz, że on znosi do domu pisma z nagimi kobietami?

   Zrobiło mi się gorąco. Na szczęście ojciec stanął na wysokości zadania.

   - No i dobrze - powiedział - martwiłbym się, gdyby tego nie robił. Przynajmniej w noc poślubną nie przerazi się tych waszych urządzeń, jak to mnie się zdarzyło.

   - Nie zmieniaj tematu - skarciła go matka. - Dobrze pamiętam, że nie byłeś żadnym niewiniątkiem. Więc pomyślałam sobie: w porządku, niech Artur pobędzie przy ojcu. Niczego się wprawdzie nie nauczy, ale łyknie przynajmniej świeżego powietrza. Nic tylko w kółko ten komputer, gry i inne brednie.

   - Mówiłaś przecież, że pisma - ojciec odzyskiwał rezon. Jeśli matka chciała nakłonić go do skruchy, musiała się jeszcze solidnie napracować.

   - Nie zarzucisz mi po tym wszystkim, że byłam mało tolerancyjna. Ale kiedy wdarłeś się ze swoimi sadzonkami na grządki, które z takim trudem urządziliśmy, zrozumiałam, że miarka się przebrała. Rzodkiewka prawie już wschodziła! - krzyknęła boleśnie. - Nie wahałeś się ani przez chwilę, by przeorać koperek, pietruszkę i marchewkę. Dla wątpliwej zabawy poświęciłeś efekty naszej wspólnej pracy.

   - Wahałem się - rzekł ponuro ojciec - ale naprawdę nie widziałem innego wyjścia.

   - Dalie i mieczyki udały się w zeszłym roku nadzwyczajnie. Miałam prawo sądzić, że i teraz będzie podobnie. Zaczęły kwitnąć tulipany, ale ciebie oczywiście nic to nie obchodzi, wjechałeś ze swymi wiechciami na najpiękniejsze rabatki. Pytałeś mnie chociaż o zgodę?

   - Nie było czasu.

   - Czasu było aż nadto.

   - Dobrze, powiem ci - zdecydował się ojciec. - Starałem się urządzić ogród w tajemnicy przed tobą, bo wiedziałem, że cię nie przekonam.

   Matkę aż zamurowało. - Urządzić. Coś takiego. Nie sądziłeś chyba, że tak szeroko zakrojone roboty ziemne ujdą mojej uwagi. Bądźże poważny, Arnoldzie. Wprawdzie jestem osobą zajętą...

   - Alicjo, w tym cały szkopuł, że nie wiedziałem, za co się biorę. Z początku zapowiadało się to skromnie, dopiero w trakcie nabrało rozmachu. Z powodu tulipanów jest mi naprawdę łyso, ale nie byłem w stanie bardziej zacieśnić spirali. Teren dwa razy większy od naszego nie zdołałby wszystkiego pomieścić. Uwierz mi na słowo: ta spirala to naprawdę majstersztyk miniaturyzacji.

   - Myślę, Arnoldzie - powiedziała uroczyście matka - że czas, abyśmy sobie wyraźnie powiedzieli, czemu ma służyć twoja ostatnia działalność. Wykroczyła ona znacznie poza to, co przyjęło się określać jako niewinne hobby. Po co zawiesiłeś te bibeloty pod dachem? Po co to wszystko?

   - Szkopuł w tym - oświadczył prostolinijnie ojciec - że nie wiem.

   Matka usiłowała ochłonąć po tym uderzeniu. - Wiesz co, Arnoldzie? Wolałabym chyba, żebyś skłamał. Kompletnie przestałeś się ze mną liczyć, jeśli już nawet nie chce ci się obmyślić głupiego kłamstwa. 

   Oboje zamilkli, pochłonięci jakimś ciekawszym fragmentem.

   - Po co miałbym kłamać? - odezwał się ojciec. - Pamiętasz taki film archiwalny... "Bliskie spotkania trzeciego stopnia", jeśli się nie mylę. Puszczali go ze trzy miesiące temu. Pewien facet wrzucał tam ziemię przez okno do swojego pokoju, a potem uformował z niej wzgórze.

   - Zachowywał się dokładnie tak jak ty.

   - Do tego zmierzam. Pod wpływem jakiegoś potężnego impulsu zaczął robić coś, co przedtem nawet nie przyszłoby mu do głowy. Odczuwał po prostu wewnętrzny przymus. Nie miał pojęcia, dlaczego to robi, wiedział tylko, że tak musi. Od pewnego czasu myślę o tym bez przerwy.

   - Arnoldzie, to bardziej przerażające niż sądziłam. Przyznajesz oto, że jesteś automatem sterowanym przez tego tam...

   - Nie wykorzystuj mojej szczerości przeciwko mnie. Nic takiego nie powiedziałem.

   - Ale dałeś do zrozumienia.

   - Nie. Posłuchaj, nie zaprzeczam, że ostatnio moje posunięcia są trochę... niekonwencjonalne. Zdaję sobie sprawę, że coś dziwnego się ze mną dzieje, ale jednocześnie mam przekonanie, że pozostaję przy zdrowych zmysłach. To żaden dowód, wiem. Usiłuję zrozumieć, co mnie opętało - i nie widzę innej drogi niż brnąć w to dalej. Jest jedna ciekawostka: budowanie spirali dostarcza mi niewytłumaczalnej satysfakcji, jakiegoś spełnienia, zaspokojenia... słuchasz, co do ciebie mówię?

   Chyba zasnąłem, bo obudziło mnie, jak ojciec zbierał mnie z podłogi i zanosił do łóżka. Byłem skostniały, z przyjemnością zapadłem pod kołdrę. Ojciec usiadł obok, poczułem, że głaszcze mnie po głowie i usłyszałem dziwne słowa:

   - Nie staraj się być dorosły. Masz czas.

   W ciągu następnych kilku dni dokończyliśmy budowę czegoś, co ojciec nazywał Spiralą - kiedy o tym mówił, duże S narzucało się samo przez się - ja zaś Labiryntem. Powiedziałem o tym ojcu; rozpromienił się i nie spuszczając wzroku z pobojowiska, w jakie zamieniliśmy nasz ogród, przygarnął mnie brudną ręką.

   - Każdy z nas widzi w tym co innego - skwitował. - Ja linię ułożoną z kamieni i roślin, ty - pas ziemi między jej zwojami. Ale bez wątpienia mamy na myśli tę samą rzecz.

   Entuzjazm ojca - czy jego szaleństwo - udzielił mi się bez reszty. Nie pytałem już, po co kładziemy pod kamienie rozłożyste i kłujące kępy, z których dopiero w przyszłości miały wystrzelić łodygi. Wyglądało to tak, jakbyśmy kamienne bochenki układali na zielonych serwetkach. Ochoczo podawałem ojcu jego druciki i skorupki, które upychał obok kamieni zgodnie z niepojętą dla mnie instrukcją. Gdzieniegdzie sadził wiecheć rośliny, której nazwy sam nie znał, przy czym nie sprawiało mu żadnej różnicy, czy był on kompletnie suchy, czy też między zeszłorocznymi źdźbłami przebijały zielonkawe kiełki. Całość obsypywał ziemią - i tak wędrowaliśmy po ziarnach tego niesamowitego różańca.

   Uporaliśmy się z Labiryntem pod wieczór, zostawiając całe sprzątanie na następny dzień. Wykąpany, obciąłem sobie zbite o kamienie paznokcie i w radosnym poczuciu, że oto dobiegł końca kawał zbędnego trudu, położyłem się do łóżka. Coś mnie zbudziło w nocy. Wstałem; przez otwarte drzwi wlewał się do pokoju potok księżycowej poświaty. Była pełnia, a kwitnące drzewa pachniały jak oszalałe. Wyszedłem na balkon, żeby przyjrzeć się tej niecodziennej scenerii; blada tarcza księżyca zanurkowała właśnie między rzadkie obłoczki jak w dym dalekiego ogniska. Pod drzewami, gdzie rozciągał wężowe sploty nasz Labirynt, coś się poruszyło. Zamarłem i wycofałem się ku drzwiom, a potem przylgnąłem do chłodnej posadzki. Było cicho i jakby uroczyście, białe płatki opadały z drzew bezgłośnie jak śnieg. Ojciec, w płaszczu kąpielowym narzuconym na piżamę, przemieszczał się wzdłuż Labiryntu, przystając na długie momenty kontemplacji. Niekiedy rozkładał ręce i sunął tak, podobny do ptaka, potrącając gałęzie, siejąc za sobą białymi płatkami. To znikał w cieniu, i wtedy jego kształt ledwo bielał w półmroku, to wyłaniał się w plamie bladego światła jak zjawa. Nie śmiałem głębiej odetchnąć, śledziłem jego wędrówkę po zacieśniających się łukach, aż dotarł do środka Labiryntu i gałęzie drzew skryły go przede mną.

   Potem na krótko zapatrzyłem się we wzory, jakie poświata księżyca wyczarowywuje na obłokach. Ktoś wołał mnie półgłosem spod balkonu. Doszedłem do wniosku, że leżenie na zimnej płycie znudziło mi się i wyjrzałem przez barierkę.

   Ojciec stał na trawniku z rękami w kieszeniach płaszcza. Z zafrasowaniem przyglądał się swoim kapciom, całym w rosie i w błocie. Ale w jego głosie dźwięczało zadowolenie i jakby odprężenie, kiedy zawołał: - Idź spać, Artur. I zamknij drzwi, robi się zimno.

   Sąsiedzi, rzecz jasna, interesowali się Labiryntem, ale ich ciekawość wydawała się ojcu zbyt daleko posunięta. Dociekali głośno, czemu nasze dziwactwo ma służyć, a ojciec odpowiadał, że tworzymy właśnie system orientacyjny dla wędrownych ptaków. Nie, nie orientacyjny, tylko irygacyjny, i nie dla ptaków, tylko dla kretów, poprawiał się. Krety, stworzenia, jak wiadomo, niezmiernie pożyteczne, lada dzień znajdą się w fazie rozrodu. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić, by woda zalała im nory z młodymi.

   - Dlatego tak się śpieszymy - dodawał z kamiennym wyrazem twarzy. - Odłożyliśmy na bok wszelkie inne prace.

   Bywało, że ojciec wychodził na jeden albo dwa kufle piwa, posłuchać głosu ludu, jak mówił. Celem tych peregrynacji, w których nieodmiennie mu towarzyszyłem, była restauracja "Parkowa". Zasiadaliśmy przy białych blaszanych stolikach wśród białych pni brzóz, ja piłem piwo karmelowe z małego kufla, zaś ojciec zatapiał się w myślach nad kuflami jasnego. Wbrew zapowiedziom nie lgnęliśmy do ludzi, nawet sami do siebie mało się wtedy odzywaliśmy, ceniąc sobie atmosferę tych rzadkich posiedzeń.

   Ale tego dnia - czy to pod wpływem Stalowego Ptaka, czy też trafiliśmy na dzień wypłaty - "Parkowa" pękała w szwach. Zaraz po wejściu wpadliśmy na brata Zmory, który dzierżył w obu dłoniach po kuflu i rozglądał się za wolnym miejscem. Cudem znaleźliśmy stolik. Czekając na kelnera ojciec pił piwo Zmory, interesując się kurtuazyjnie jego studencką karierą.

   - Niedługo sesja, co? - zagadnął. - Roboty naukowej pewnie pod dostatkiem?

   Brat Zmory nastroszył się lekko, ale odparł z godnością, że od pojawienia się Stalowego Ptaka inne sprawy pochłaniają ludzi nauki. Ptak wywołał ferment w środowisku i podzielił kadrę. W tych warunkach obiboki, do których należał starszy Zmora, korzystali na całego z osłabienia dyscypliny.

   - A czy świat nauki powziął już jakieś ustalenia co do Stalowego Ptaka? Czym jest, skąd przybył, po co...

   Zmora zasępił się. - Hm - powiedział - krążą pewne pomysły. Część hipotez zna pan pewnie z telewizji.

   - Drogi panie Zmora - ojciec wyprostował się w krześle - to, co nadaje telewizja, przeznaczone jest dla pospólstwa i dociekliwy umysł nie tam powinien kierować się w poszukiwaniu prawdy.

   Nadszedł kelner. Ojciec oddał piwo Zmorze i postawił przede mną kufel jasnego z wianuszkiem piany.

   - Pijesz tylko do połowy - zastrzegł, ale i tak czułem się pasowany na mężczyznę. Zerknąłem, czy Zmora to zauważył, ale był zbyt rozkojarzony.

   - Jakieś dziesięć lat temu nagrodę Nobla z fizyki otrzymał profesor Alfred Testa za zmatematyzowanie i zmodyfikowanie starszej już hipotezy nie jego autorstwa. Według Testy Wszechświat jest areną i zarazem wynikiem gry, jaką toczą ze sobą od miliardów lat najstarsze cywilizacje. W efekcie tej gry powstała znana nam materia, prawa i stałe fizyczne... to wszystko, co składa się na swoistość naszego Wszechświata. - Zmora upił piwa. - Testa jednak przyjął pewne założenie... czy też był to jeden z jego wniosków - wie pan, znam jego pracę z omówień, człowiek nie ma czasu czytać wszystkiego w oryginale - że gra przebiega niejako korespondencyjnie. Cywilizacje nie kontaktują się ze sobą bezpośrednio, fizycznie - uniemożliwia to bezmiar rozdzielających je przestrzeni. Do kolizji dochodzi - czy raczej dochodziło - na granicach kontrolowanych przez nie stref. Strefy te oznaczały obszary obowiązywania konkretnej fizyki. W wyniku kolizji gracze modyfikowali parametry i warunki gry, aż cały kosmos został doprowadzony do dzisiejszego stanu.

   Tego faceta zauważyłem już wcześniej, jak zaczepiał kelnera, a potem z zakłopotaniem rozglądał się w poszukiwaniu wolnego stolika. Wiedziałem, że w końcu podejdzie do nas. Był wielki i gruby, w białej koszulce z krótkimi rękawami i płóciennych jasnych spodniach, nalany na twarzy. Usiadł jakoś bokiem, jak gdyby jeszcze nie stracił nadziei na znalezienie innego miejsca.

   Ojciec obrzucił przybysza przelotnym spojrzeniem. - I oczywiście z chwilą pojawienia się Stalowego Ptaka cała ta koncepcja wzięła w łeb.

   - No, może nie cała, ale założenie, że każda cywilizacja sobie rzepkę skrobie - na pewno. Do tej pory Testa miał komfortową sytuację: jego hipoteza była matematycznie niesprzeczna i kto by chciał ją podważyć, musiałby grzebać się w aparacie opisowym, bo w dziedzinie faktów nie było większych konkretów. A w matematyce Testa niestety był mocny.

   - Czyli fizycy mają swoją zagwozdkę.

   - No, nie tylko oni. Stalowy Ptak namieszał nie tylko naukowcom. Niech pan weźmie na przykład kwestie religijne. Dlaczego Kościół tak ostentacyjnie ignoruje obecność Stalowego Ptaka? No bo jeśli to jest pojazd międzygwiezdny, to ktoś go musiał zbudować. Ktoś go musiał pilotować albo zaprogramować. Ktoś go musiał tu wysłać. Stoi za nim, krótko mówiąc, jakiś rozum, nie-ziemski i nie-ludzki. Zaś uznanie tego faktu otwiera całe wachlarze nieprzyjemnych problemów teologicznych. - Zmora odgiął od pięści palec i zaczął wyliczać: - Jeśli na innych planetach są istoty rozumne, czy dokonało się tam również odkupienie? Czy ziemskie Ewangelie mają tam zastosowanie? Czy wobec tych istot - które prawie na pewno są poganami - uprawniona jest działalność misjonarska? I tak dalej.

   - No dobrze - powiedział ojciec - a co na to sam Testa?

   - Profesor Testa nie żyje - odezwał się grubas w koszulce. - Pół roku temu zginął w katastrofie lotniczej. Można się włączyć do rozmowy? - Przedstawiając się wymruczał jakieś nazwisko, które utonęło w ogólnym gwarze.

   Znałem tego jegomościa - tylko nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Z telewizji? Gdzieś go już widziałem albo słyszałem jego tubalny głos. Zauważyłem, że także ojciec wpatrywał się w niego z uwagą.

   - Pomysł Testy jest godny pożałowania. - Grubas tylko tyle zdążył powiedzieć, gdyż właśnie zawisła przed nim taca pełna kufli z piwem. Zgarnął je zręcznie na blat, wcisnął kelnerowi banknot o wysokim nominale, ruchem ręki wygasił niemrawe przygotowania do wydania reszty. Spojrzał na nas przepraszająco, sięgnął po kufel i po prostu wylał sobie zawartość do paszczy, a jego brzucho zafalowało. Z mniejszą już łapczywością opróżnił do połowy drugi kufel, westchnął przeciągle, po czym niechętnie wrócił do spraw przyziemnych.

   - Częstujcie się, panowie, bez żenady - wskazał kufle - jak kto ma ochotę.

   - Pan tutejszy? - zapytał ojciec z powątpiewaniem.

   - Nie, przejazdem. Tam stoi mój samochód - machnął ręką w stronę parkingu.

   - I zamierza pan prowadzić po alkoholu?

   - E... - stropił się grubas. - Piwo to nie alkohol. - Nie certolił się zbytnio; drugi kufel pokazał dno. W dłoni grubasa wyglądał jak kubek. - Żona będzie prowadzić - oznajmił tonem odkrywcy.

   Brat Zmory bez żenady poczęstował się z jego puli.

   - Pan jest fizykiem?

   - Nie, skądże. Jeszcze by tego brakowało. Ale po amatorsku interesuję się tym i owym. Panowie, profesor Testa nie miał racji. Bardzo szanuję jego dokonania, ale wiele hipotez można przedstawić w sposób matematycznie niesprzeczny. Sam taki opis niczego jeszcze nie dowodzi. Możliwe, że we Wszechświecie toczyła się albo toczy jakaś gra. Tylko że ktoś najpierw musiał puścić to wszystko w ruch, zaprogramować całą maszynerię. Ktoś wyprodukował materię, powołał graczy, ustalił reguły - i powiedział: start.

   - Jest pan duchownym - wtrącił bez przekonania brat Zmory.

   - Z takimi nawykami? - zagrzmiał brzuchacz. Przyłożył następny kufel do ust; poziom piwa w naczyniu obniżał się piorunem. - Jestem inżynierem. Budowlanym, jeśli chce pan wiedzieć.

   - Ale obecność Boga w pana wywodach narzuca się sama przez się - ojciec pośpieszył Zmorze w sukurs.

   - Dlaczego od razu Boga? Po co ciągać do wszystkiego tego znużonego starca? - Wydawał się rozsierdzony, ale po chwili spuścił z tonu. - Widzi pan, Bóg zawsze był sytuowany poza granicami ludzkiej wiedzy. Najpierw jego rezydencją były niebiosa, potem jakieś nieokreślone miejsce poza Ziemią. W miarę coraz to nowszych ustaleń nauki Boga eksmitowano wciąż dalej i dalej. O ile się nie mylę, dziś Bóg przebywa poza czasem, gdzieś poza granicami widzialnego Wszechświata.

   - Chce pan powiedzieć, że Boga nie ma? - nastroszył się brat Zmory. Znać było po nim wypite piwo.

   - Bynajmniej, młodzieńcze. Ale pogląd, że Bóg pierzcha pod naporem reflektora myśli ludzkiej, wydaje mi się okropnie wulgarny. Że kryje się przed nami tam, gdzie już nie jesteśmy w stanie go dopaść. Bóg, młody kolego, jest wszędzie. Przenika wszystko i wszystkiemu jest winien. Uczestniczy we wszystkim jako siła sprawcza. Ale też w niczym mu nie przeszkadza, że jacyś gracze próbują przestawić klocek w jego gospodarstwie. Mnie osobiście denerwuje natomiast, że każdą lukę w wiedzy, każdą elementarną ignorancję próbuje się wypełniać ingerencją Boga. On nie ma na to czasu. Jego to nie interesuje.

   - A jak się to ma do tezy profesora Testy? - zainteresował się ojciec. - Można? - sięgnął po jeden z kufli zamówionych przez gościa.

   - Właśnie do tego zmierzam. Jeśli określiłem jego ideę mianem godnej pożałowania, to tylko ze względu na zakres, jakim Testa się posługuje. Czemuż jego gracze mieliby gustować w jakichś lokalnych przeróbkach, podczas gdy do dyspozycji stoi mrowie innych wszechświatów? Przyjąwszy, że każdy wszechświat to taki niewielki bąbel, na ich inwencję czeka cała piana złożona z tych bąbli. Z pewnością w poszczególnych wszechświatach upłynęło wystarczająco wiele czasu, by przynajmniej kilka cywilizacji wyrwało się poza ich granice i zaczęło najpierw dokonywać penetracji, a potem modyfikacji owej gąbki, pumeksu czy piany - jak zwał tak zwał - na skalę naprawdę godną uwagi. - Pochłonął następne piwo. - Sami panowie widzą, że do tłumaczenia takich prostych rzeczy nie ma co angażować Boga.

   - O ile dobrze rozumiem - podjął ojciec - nie odmawia pan racji profesorowi Teście, ale pod warunkiem zmiany skali. Gra toczy się, ale szczebel wyżej.

   - Tak jest. A przynajmniej mogłaby się toczyć. Zechce pan sobie wyobrazić nieskończenie rozległy plaster miodu. Jakąś taką monstrualną budowlę sporządzoną z materiału o strukturze plastra miodu. Każdej komórce tego plastra odpowiada jeden wszechświat, podobny z grubsza do tego tutaj - powiódł ręką nad głową. - Cywilizacje, które wydostały się ze swych komórek, prowadzą w ich bezpośredniej bliskości swoje prace. O innych sobie podobnych ani wiedzą, ani chcą wiedzieć, gdyż kontakt na takie odległości w międzyprzestrzeni przewyższa już wszystko co możliwe. Niektóre cywilizacje wnioskują jednak o istnieniu pobratymców na podstawie zmian, jakim ulega plaster. W tym właśnie sensie gra opisana przez profesora Testę trwa w najlepsze.

   - Pszczoły w plastrze miodu - westchnął ojciec.

   - Właśnie, dobrze pan to określił: pszczoły, nie cywilizacje. Nie należy sobie wyobrażać pod tym pojęciem zbiorowości podobnych do naszej, raczej są to jednorodne twory zajmujące względnie mało miejsca, które mogą dowolnie się dzielić i przybierać dowolne postacie. Ale te pszczoły są bardzo samotne: gdyby nawet każda z nich poświęciła się wyłącznie poszukiwaniu innych, prawdopodobieństwo spotkania należy uznać za znikome - z powodu chociażby mamucich rozmiarów plastra. Przypuśćmy, że pewna pszczoła operuje tu, na Ziemi, a najbliższa w okolicy Procjona. Jaka jest szansa, że na siebie trafią?

   - Mimo to mogłyby teoretycznie zaistnieć gniazda takich pszczół. Plaster nie ma przecież cech jednorodności, więc nie jest powiedziane, że dokładnie z jednej komórki na miliard uwolni się pszczoła. W pewnych sektorach plastra pszczół będzie więcej, a w pewnych mniej.

   - Na pewno.

   - Zatem nie da...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin