Poprzecinany skafander dobrze mi się dał we znaki - reanimacja zajęła Tezeuszowi pełne trzy dni. Ale mierć nie stanowiła usprawiedliwienia dla pozostania w tyle - po wskrzeszeniu miałem głowę pełnš aktualizacji, zamulajšcych mi wszczepkę. Przeglšdałem je, wspinajšc się do bębna. W kuchni pode mnš siedziała Banda Czworga, wpatrujšc się w nietkniętš porcję zbilansowanego dietetycznie gluta na talerzu. Cunningham, w swoim odziedziczonym królestwie, chrzšknšł na mój widok i wrócił do pracy, kompulsywnie postukujšc po blacie palcami dłoni. Podczas mojej nieobecnoci orbita Tezeusza powiększyła się, naprostowano też jej ekscentrycznoć. Teraz trzymalimy cel na oku z mniej więcej stałej odległoci trzech tysięcy kilometrów. Nasz okres obiegu miał godzinne opónienie w stosunku do Rorschacha - obcy nieubłaganie pełzł odrobinę przed nami po swojej niższej orbicie - ale uzupełniajšcy strzał silnikami raz na parę tygodni powinien wystarczyć, by nam nie uciekł. Mielimy teraz próbki, stworzenia do zbadania na naszych własnych warunkach - nie ma sensu ryzykować kolejnych bliskich spotkań, dopóki nie wyciniemy wszystkich przydatnych danych z tego, czym dysponujemy. Gdy byłem w trumnie, Cunningham rozbudował laboratorium. Dorobił dwie klatki, po jednej dla każdego wężydła, przedzielone wspólnš ciankš działowš i zabudowane w całkiem nowym habitacie. Ugotowane mikrofalš truchło zostało usunięte na bok jak zabawka z zeszłej Gwiazdki, choć według logów od czasu do czasu jednak je odwiedzał. Oczywicie w żadnej częci nowego modułu nie pojawiał się osobicie. Zresztš nie mógłby - chyba że włożywszy skafander i przeskoczywszy przez ładownię. Cały moduł został odłšczony od luzy w kręgosłupie i zakotwiczony w połowie między nim a skorupš - polecenie Sarastiego, majšce zminimalizować ryzyko skażenia. Cunninghamowi i tak było wszystko jedno. Nawet wolał zostawić ciało w pseudograwitacji, a wiadomociš polatywać między manipulatorami, sensorami i różnymi różnociami otaczajšcymi jego nowych pupilów. Tezeusz zobaczył, że idę, i wysunšł z kuchennego dozownika gruszkę ze słodkimi elektrolitami. Banda nie uniosła głowy, gdy jš mijałem. Palec wskazujšcy postukiwał w roztargnieniu w skroń, usta zacinięte, drgajšce - charakterystyczny tryb, mówišcy: trwa wewnętrzny dialog. Gdy tak wyglšdali, nigdy nie umiałem powiedzieć, kto stoi na czele. Siorbnšłem z gruszki i zerknšłem na klatki. Dwa szeciany zatopione w bladoczerwonym wietle: w jednym wężydło unosiło się porodku sceny, segmentowane ramiona falowały jak wodorosty w delikatnym pršdzie. Mieszkaniec drugiej klatki wcisnšł się w róg, cztery ramiona rozpocierajšc na cianach, kolejne cztery falowały w otwartej przestrzeni. Korpusy, z których wyrastały ramiona, były kuliste, a nie płaskie, dyskowate, jak u pierwszego okazu. Tylko odrobinę spłaszczone - macki za wyrastały nie z jednego pasa równikowego, ale z całej powierzchni. W pełni rozprostowane wężydło miało około dwóch metrów szerokoci. Drugie było zbliżonej wielkoci. Oprócz pływajšcych ramion, żadne się nie poruszało. Na ich skórze falowała granatowa mozaika, w długofalowym wietle niemal czarna, przypominajšca wzory rysowane w trawie przez wiatr. Drugi, nałożony obraz krelił stężenia metanu i wodoru według uspokajajšcych norm Rorschacha. Temperatura i wiatło, jak wyżej. Ikona tła elektromagnetycznego pozostawała ciemna. Zanurzyłem się w archiwa, obejrzałem przyjęcie obcych sprzed dwóch dni - koziołkujšce, wrzucone bezceremonialnie do oddzielnych klatek, potem zwinięte, obejmujšce się ramionami, odbijajšce delikatnie od cian. Pozycja embrionalna, pomylałem, ale po chwili ramiona się rozwinęły, jakby rozkwitły zwapniałe kwiaty. - Robert mówi, że Rorschach je hoduje - powiedziała za mnš Susan James. Odwróciłem się. U steru ewidentnie była James, ale jaka taka... wyciszona. Posiłek wcišż nietknięty. Płaszczyzny niewyrane. Poza oczyma. Głębokie, trochę puste. - Hoduje? - powtórzyłem. - W stosach. One majš po dwa pępki. - Udało jej się słabo umiechnšć; dotknęła jednš dłoniš brzucha, drugš pleców. - Z przodu i z tyłu. Sšdzi, że rosnš w czym w rodzaju kolumny, jeden nad drugim. Kiedy najwyższy osišgnie jaki punkt w rozwoju, oddziela się od stosu i uwalnia. Zapuszkowane wężydła badały teraz nowe otoczenie, wspinajšc się pilnie na ciany i rozwijajšc ramiona wzdłuż ich narożników. Uderzajšcy był widok tych napuchniętych korpusów. - Czyli ten pierwszy, ze spłaszczonym... - Młody - zgodziła się. - Prosto ze stosu. Te sš starsze. W miarę dojrzewania robiš się pełniejsze. Tak mówi Robert - dodała po chwili. Wyssałem resztki z gruszki. - Statek hoduje sobie załogę. - Jeli to statek. - Wzruszyła ramionami. - Jeli to załoga. Obserwowałem, jak się poruszajš. Nie miały zbyt wiele do zbadania - ciany były niemal puste, gładkie, jeli nie liczyć paru głowic z czujnikami i dysz z gazem. Klatki miały swoje macki i manipulatory do bardziej inwazyjnych badań, starannie pochowane podczas wprowadzenia. Ale stworzenia i tak przemierzyły całe terytorium krok za krokiem, przesuwajšc się tam i z powrotem po długich, równoległych, niewidzialnych cieżkach. Całkiem, jakby tworzyły przekroje poprzeczne. James też to zauważyła. - Strasznie systematycznie, nie? - Co na to Robert? - Mówi, że u pszczół i grzebaczy widać równie skomplikowane zachowania i wszystko to sš zaszyte na sztywno automatyzmy, a nie inteligencja. - Ale pszczoły się oprócz tego komunikujš, prawda? Majš ten swój taniec, którym mówiš reszcie, gdzie sš kwiaty. Wzruszyła ramionami. - Więc może jeszcze się uda z nimi pogadać. - Może. Tak bym sšdziła. - Palcem wskazujšcym i kciukiem masowała czoło. - Ale na razie nic się nie udało. Odtwarzalimy im ich własne wzory pigmentacji, ze zmianami. Dwięków chyba nie wydajš. Robert zsyntetyzował parę dwięków, które mogłyby wydobyć z kloak, gdyby tylko zechciały, ale to też na nic. Takie harmoniczne pierdzenie. - Czyli zostajemy przy modelu krwinka z mackami. - W zasadzie tak. Ale wiesz, nie wpadły w pętlę. Zaprogramowane na sztywno zwierzęta powtarzajš się. Nawet te inteligentne biegajš w kółko albo gryzš własnš sierć. Zachowania stereotypowe. A te dwa wszystko raz dokładnie obmacały, a potem po prostu... się wyłšczyły. W ConSensusie nadal to robiły, sunęły po jednej cianie, potem drugiej i kolejnej po torze w kształcie ciasnego gwintu, niepozostawiajšcym bez zbadania choćby centymetra kwadratowego. - Potem co robiły? - zapytałem. Znów wzruszenie ramion. - Nic specjalnego. Kręcš się, kiedy się je szturcha. Machajš ramionami, w zasadzie przez cały czas: o ile nam wiadomo, nie niesie to żadnej informacji. Nie stały się niewidzialne, ani nic takiego. ciankę działowš zrobilimy na jaki czas przezroczystš, żeby się widziały, spięlimy też audio i kanał powietrzny - Robert pomylał, że może komunikujš się jakimi feromonami - ale nic. Nawet na siebie nie zareagowały. - A próbowalicie je... no, zmotywować? - Czym, Siri? Własne towarzystwo ich, zdaje się, nie obchodzi. Nie da się ich przekupić jedzeniem, nie wiedzšc, co jedzš. A nie wiemy. Robert twierdzi, że na razie nie grozi im mierć z głodu. Może da się co zrobić, kiedy będš głodne. Wyłšczyłem materiał z archiwum i wróciłem do czasu rzeczywistego. - Może żywiš się, ja wiem... promieniowaniem. Albo energiš magnetycznš. Klatka może generować pole magnetyczne, prawda? - Próbowalimy. - Wzięła oddech, potem wyprostowała plecy. - Ale nie wszystko od razu. On miał parę dni, a ja dopiero wczoraj wyszłam z krypty. Popróbujemy dalej. - A może bodce negatywne? - zastanowiłem się. Zamrugała. - Znaczy, zadać im ból. - Niekoniecznie od razu jaki straszny. A skoro i tak nie sš wiadome... Susan zniknęła w okamgnieniu. - No, Keeton, włanie wysunšłe sugestię. Rezygnujesz z polityki niewtršcania się? - Czeć, Sascha. Nie, oczywicie, że nie. Tylko... robiłem sobie listę rzeczy, których już próbowalimy. - wietnie. - Jej głos brzmiał ostro. - Nie chciałabym myleć, że się zapominasz. Teraz idziemy sobie trochę odpoczšć. Może tymczasem pogadasz z Cunninghamem? Tak, zrób to. I koniecznie opowiedz mu swojš teorię o obcych żywišcych się promieniowaniem. Trochę miechu na pewno dobrze mu zrobi. * Stał na posterunku w BioMedzie, choć puste krzesło miał metr obok. Nieodłšczny papieros zwisał spomiędzy palców jednej dłoni, niemal dopalony i wygasły. Druga ręka bawiła się sama sobš, kolejno stukajšc palcami o kciuk, od małego do wskazujšcego i z powrotem. Okna przed nim kipiały od informacji; on nie patrzył. Podszedłem doń z tyłu. Obserwowałem ruch jego płaszczyzn. Słyszałem dobywajšce się z krtani ciche sylaby: Yit-barah vyish-tabah vyit-pa-ar vyit-romam.... To nie była jego standardowa litania, ani nawet standardowy język: hebrajski, stwierdził ConSensus. Brzmiało prawie jak modlitwa... Musiał mnie usłyszeć. Topologia spłaszczyła się i zesztywniała, stajšc się niemal nieczytelnš. Ostatnio były coraz większe problemy z rozszyfrowaniem każdego, ale Cunningham nawet przez te topologiczne zaćmy był jak zawsze trudniejszy w odczytaniu. - Keeton - powiedział, nie odwracajšc się. - Nie jeste Żydem - powiedziałem. - Tamto było. Szpindel, zrozumiałem po chwili. Cunningham nie uwzględniał zaimków męskich i żeńskich. Ale Isaac Szpindel był ateistš. Wszyscy bylimy. Przynajmniej na poczštku. - Nie wiedziałem, że go znałe - odparłem. Procedura nie izolowała zastępców. Cunningham, nie spojrzawszy na mnie, opadł na krzesło. W jego głowie i w mojej otworzyło się nowe okienko, z ramkš podpisanš Elektroforeza. Spróbowałem jeszcze raz. - Przepraszam, nie...
sunzi