* - Chowa się - powiedział Sarasti. - Jest bezbronny. - Czyli schodzimy. To była nie tyle informacja, ile podsumowanie - od paru dni lecielimy prosto w Bena. Ale może tę decyzję poparła hipoteza o chińskim pokoju. W każdym razie, przygotowywalimy się na zwiększenie naszego wcibstwa przy kolejnym zaćmieniu Rorschacha. Tezeusz był w nieustajšcej cišży: w fabrykatorze lšgł się standardowy typ sondy, zatrzymany w rozwoju tuż przed narodzinami, w oczekiwaniu na pojawienie się nieprzewidzianych wymagań dla jej misji. W której chwili pomiędzy odprawami Kapitan wywołał poród i przystosował jš do bliskich kontaktów i pracy na podłożu. Zapłonęła, zjechała studniš z wielkim przyspieszeniem, dobre dziesięć godzin przed planowanym kolejnym pojawieniem się Rorschacha, uplasowała się w strumieniu skał i zasnęła. Jeli nasze obliczenia sš poprawne, do przebudzenia nie zderzy się z żadnym zabłškanym odłamkiem. Jeli wszystko się uda, inteligencja układajšca choreografię dla milionowego zespołu nie zauważy na scenie jednego dodatkowego tancerza. Przy odrobinie szczęcia okaże się, że miriady lizgaczy akurat znajdujšcych się w linii prostej nie majš wprogramowanej roli skarżypyty. Akceptowalne ryzyka. Nie jestemy na nie gotowi? To trzeba było siedzieć w domu. A więc czekalimy: cztery zoptymalizowane hybrydy nieco ponad progiem zwykłego człowieka oraz wymarły drapieżca, który postanowił nie zżerać nas żywcem, ale nami dowodzić. Czekalimy, aż Rorschach wychynie zza zakrętu. Sonda płynnie zjeżdżała studniš grawitacyjnš, nasz wysłannik do niechętnych - albo, jeli Banda miała rację, cichociemny mistrz-włamywacz dostajšcy się do pustego apartamentowca. Szpindel nazwał jš diabełkiem z pudełka na wzór jakiej starożytnej dziecinnej zabawki, która nie zasłużyła nawet na wzmiankę w ConSensusie; my spadalimy w lad za niš, prawie po krzywej balistycznej, ze starannie wyliczonym momentem pędu i bezwładnociš, które miały nas przeprowadzić przez chaotyczne pole minowe pasa akrecyjnego Bena. Kepler nie był w stanie załatwić wszystkiego i Tezeusz od czasu do czasu pomrukiwał - po kręgosłupie niosły się wibracjami krótkie salwy silników korekcyjnych, którymi Kapitan korygował nasze wejcie w Maelstrom. Żaden plan nie przetrwa konfrontacji z wrogiem, przypomniałem sobie, choć nie wiedziałem skšd. - Jest - powiedziała Bates. Na krawędzi Bena pojawiła się kropeczka; ekran natychmiast zaserwował nam zbliżenie. - Sonda start. Tezeusz nadal nie widział Rorschacha, choć bylimy blisko i cišgle się zbliżalimy. Jednakże paralaksa pozbawiała oczy sondy przynajmniej częci perspektywy; obudziła się, widzšc szpice i spirale dymnego szkła, to wchodzšce w pole widzenia, to zeń umykajšce, a za nimi, półprzejrzystymi, płaski i nieskończony horyzont Bena. Widok zadrżał; w ConSensusie zafalowały elektromagnetyczne przebiegi. - Niezłe pole magnetyczne - rzucił Szpindel. - Hamuje - zameldowała Bates. Diabełek elegancko odwrócił się tyłem i odpalił pochodnię. Na taktycznym wywietlaczu delta v zapaliła się na czerwono. W Bandzie tym razem trzymała wachtę Sascha. - Odbieramy sygnał - zameldowała. - Ten sam format. Sarasti mlasnšł. - Daj go. - Rorschach do Tezeusza. Witam. - Tym razem głos należał do kobiety w rednim wieku. Sascha wyszczerzyła zęby. - Widzicie? W ogóle się nie obrazili o tego włochatego fiuta. - Nie odpowiadaj - polecił Sarasti. Diabełek, szybujšc, kichnšł. Srebrne paski pomknęły przez próżnię do celu: miliony jaskrawo błyszczšcych kompasowych igiełek, tak szybkich, że nawet Tezeusz wydawał się przy nich wolny. Zniknęły w jednej chwili. Sonda obserwowała ich ucieczkę, omiatajšc laserowymi oczyma stopień po stopniu całe niebo dwa razy w sekundę, starannie zapamiętujšc każdziuteńki błysk folii. Igiełki tylko na poczštku leciały wzdłuż choćby z grubsza prostych linii: potem raptownie zawirowały spiralami Lorentza, ostrymi łukami i korkocišgami i popędziły nowymi, skomplikowanymi trajektoriami - icie relatywistycznymi. W ConSensusie zarysowały się kontury pola magnetycznego Rorschacha, na pierwszy rzut oka przypominajšce warstwowš, szklanš cebulę. - Bdzišššš - mlasnšł Szpindel. Za drugim rzutem oka cebula zrobaczywiała. Ukazały się wgłobienia, długie, kręte tunele energii pienišce się fraktalnie przy kolejnych powiększeniach. - Rorschach do Tezeusza. Witam. Jeste tam? Holograficzna wstawka z boku głównego ekranu zobrazowała punkty zmiennego trójkšta - Tezeusz w wierzchołku, Rorschach i Diabełek tworzšcy wšskš podstawę. - Rorschach do Tezeusza. Widzę cię, widzę... - Ona ma o wiele luniejszy sposób mówienia niż on przedtem. Sascha uniosła wzrok na Sarastiego, ale nie zapytała: Pewien jeste?. Jednak zaczęła się zastanawiać. Rozważać potencjalne skutki błędu, teraz, gdy już go popełnilimy. Było za póno na drugš, przytomniejszš myl - ale dla Saschy na tym polegał postęp. A zresztš to Sarasti zdecydował. W magnetosferze Rorschacha rysowały się wielkie pętle. Niewidoczne dla ludzkich oczu, nawet na taktycznym obrazie były mocno niewyrane - dipolowe paski rozsiały się po niebie tak rzadko, że nawet Kapitan musiał zgadywać. Nowe makrostruktury wisiały porodku magnetosfery jak zagnieżdżone kardany jakiego wielkiego, urojonego żyroskopu. - Widzę, że nie zmienilicie wektora - stwierdził Rorschach. - Naprawdę nie zalecamy dalszego podejcia. Poważnie. Przez wzglšd na wasze bezpieczeństwo. Szpindel pokręcił głowš. - Ej, Mandy, ten Rorschach gada co do Diabełka? - Nawet jeli, to ja tego nie widzę. Ani padajšcego wiatła, ani skierowanego promieniowania EM. - Umiechnęła się ponuro. - Chyba rzeczywicie przeliznšł się pod radarem. I nie mów do mnie Mandy. Tezeusz jęknšł, skręcajšc. Zachwiałem się w niskiej pseudograwitacji, musiałem się czego przytrzymać. - Korekta kursu - rzuciła Bates. - Jaki niespodziewany kamień. - Rorschach do Tezeusza. Proszę o odpowied. Wasz aktualny kurs jest niedopuszczalny. Powtarzam: wasz aktualny kurs jest niedopuszczalny. Stanowczo żšdam zmiany kursu. Sonda szybowała już zaledwie parę kilometrów od przedniej krawędzi Rorschacha. Z tak bliska przesyłała nam o wiele więcej niż pola magnetyczne: obraz samego Rorschacha w symbolice jaskrawych, taktycznych kolorów. Niewidzialne krzywe i impulsy skrzyły się w ConSensusie dowolnymi schematami barwnymi: grawitacja, odbijanie wiatła, emisja cieplna. Eksplodujšce z czubków kolców potężne elektryczne wyładowania oddawał cytrynowym pastelem. Przyjazna dla użytkownika grafika zmieniła Rorschacha w obiekt z kreskówki. - Rorschach do Tezeusza. Proszę o odpowied. Tezeusz zawarczał, zygzakujšc. Na ekranie taktycznym szeć tysięcy metrów po prawej stronie przeleciał kolejny dopiero co namierzony kosmiczny mieć. - Rorschach do Tezeusza. Jeli nie możecie odpowiedzieć, proszę... Niech to szlag! Kreskówkowa sylwetka zamigotała i zgasła. Zauważyłem jednak, co się stało w ostatniej chwili: Diabełek przeleciał blisko której z niewidzialnych pętli; wyskoczył język energii, szybki jak u żaby; i koniec transmisji. - Teraz widzę, co knujecie, lachocišgi. Mylicie, że my tu, kurwa, lepi jestemy?! Sascha zacisnęła zęby. - My... - Nie - powiedział Sarasti. - Ale on nam... Sarasti zasyczał z głębi gardła. W życiu nie słyszałem ssaka wydajšcego taki dwięk. Sascha natychmiast zamilkła. Bates walczyła z ustawieniami instrumentów. - Mam jeszcze... zaraz... - Macie to, kurwa, natychmiast zabrać, słyszycie, kutafony? Już! - Mam jš. - Bates zgrzytnęła zębami, wznawiajšc transmisję. - Trzeba było tylko z powrotem złapać jej laser. Sonda została porzšdnie wykopana z kursu - jakby przechodziła przez bród w rzece, trafiła na przydenny pršd i wessało jš w wodospad - ale wcišż mówiła i się poruszała. Ledwo co. Diabełek chwiał się i zataczał bezwładnie w ciasnych splotach magnetosfery Rorschacha. Przed jego okiem potężniał artefakt. Transmisja się przycinała. - Podchodzić dalej - powiedział spokojnie Sarasti. - Bardzo chętnie - wycedziła przez zęby Bates. - Próbuję. Tezeusz znów opadł, wchodzšc w korkocišg. Przysišgłbym, że przez chwilę usłyszałem zgrzyt łożysk bębna. Przez ekran pożeglowała kolejna skała. - Mylałem, że ledzicie te rzeczy - sarknšł Szpindel. - Tezeusz, chcecie rozpoczšć wojnę? Mylicie, że macie jakie szanse? - Nie atakuje - powiedział Sarasti. - A może? - Bates nie podnosiła głosu. Widziałem, ile jš to kosztuje. - Jeli Rorschach kontroluje tory tych... - Rozkład normalny. Nieznaczne korekty kursu. - Miał na myli to, że nieznaczne statystycznie; reszcie przyspieszenia i rzężenia kadłuba statku wydawały się doć znaczne. - A, no tak - powiedział nagle Rorschach. - Już rozumiemy. Mylicie, że tu nikogo nie ma, prawda? Jaki konsultant za grube pienišdze mówi wam, że nie ma się czym przejmować. Diabełek był głęboko w lesie. Przez zmniejszonš przepustowoć łšcza stracilimy większoć taktycznych nakładek. W słabym widzialnym wietle potężne zębate kolce Rorschacha, każdy wielkoci wieżowca, jawiły się koszmarem ze wszystkich stron. Transmisja się zacinała, Bates z trudem udawało się utrzymać na osi promienia lasera. ConSensus malował na cianach i w przestrzeni zawiłe dane telemetryczne. Nie miałem zielonego pojęcia, co znaczš. - Mylelicie, że jestemy tylko chińskim pokojem - zadrwił Rorschach. Diabełek runšł na kurs zderzeniowy, łapišc się, czego tylko mógł. - Wasz błšd, Tezeusz. Uderzył w co. I nagle nasz widok eksplodował Rorschachem - bez załamujšcych wiatło nakładek, profili, symulacji w nienaturalnych kolorach. Oto był, nagi nawet dla ludzkich oczu. Wyobracie sobie cierniowš koronę, powyginanš...
sunzi