NISZA Grzbiet ródatlantycki to gówniane miejsce do wychowywania dzieci, a przynajmniej tak twierdziła Patricia Rowan. Nie dysponowali jednak mnóstwem opcji do wyboru. cilej mieli trzy - wybudować schronienie na lšdzie i zaufać konwencjonalnej technologii kwarantannowej, uciec na wysokš orbitę albo wycofać się za tę samš zimnš, ciężkš barierę, która chroniła wiat przez cztery miliardy lat, dopóki działania NAmPac nie poskutkowały przedziurawieniem globalnej prezerwatywy. Dokonali analiz pod wszelkimi możliwymi kštami. Opcja zakładajšca ucieczkę w przestrzeń kosmicznš była najmniej opłacalna, a przy tym wišzała się z największym ryzykiem narażenia na akty zemsty z ziemi - stacje orbitalne nie stanowiły trudnego celu, a istniało spore prawdopodobieństwo, że niektórzy z pozostawionych zachowajš się na tyle nieuprzejmie, by wystrzelić w niebo jeden czy dwa ładunki jšdrowe. Gdyby technologia kwarantannowa okazała się skuteczna, w ogóle nie mieliby takiego dylematu. Tę alternatywę zaproponowano jednak tylko po to, by dopełnić biurokratycznej obsesji brania pod uwagę wszystkich możliwych scenariuszy. Albo może był to tylko głupi żart. Istniała jeszcze czwarta opcja - mogli nie ruszać się z miejsca i stawić czoła ßehemotowi tak, jak reszta wiata. Ostatecznie przecież poddali się wszystkim niezbędnym modyfikacjom. Nawet gdyby zostali na lšdzie, nie spotkałby ich cały ten rozkład, czekajšcy wszystkich innych. Nie wypadłyby im włosy i paznokcie, ich ciała nie pokryłyby się ropiejšcymi ranami, a kończyny nie rozpadłyby się w stawach. Nie groziła im lepota ani wrzody. Żadnych zwarć, gdy przepali się izolacja w obwodach nerwowych. Żadnych narzšdów wewnętrznych zmieniajšcych się w papkę. Nie złapaliby też żadnej z tysišca chorób oportunistycznych, które na ogół stajš się bezporedniš przyczynš mierci. Mogli zostać i przyglšdać się, jak dotyka to wszystkich wokół, syntetyzujšc pożywienie z surowych pierwiastków, kiedy padnie cała biosfera. Jednak dyskusji na temat tej opcji nie powięcono zbyt wiele czasu. Tak naprawdę wcale nie uciekamy przed ßehemotem. Uciekamy przed własnymi obywatelami. Cała Atlantyda była wiadoma tego faktu, nawet jeli nikt głono o tym nie mówił. Widzieli przecież, przez okna swoich luksusowych apartamentów, zbierajšce się tłumy. Widzieli wykresy, na których linia oznaczajšca niepokoje społeczne rosła wykładniczo wraz z upływem czasu. ßehemot w połšczeniu z memem Clarke - dostatecznie duże zagrożenie plus odpowiednio fascynujšca idolka - i nagle rewolucja zapukała do drzwi o wiele szybciej niż można by przewidywać. Mielimy szczęcie, że zdšżylimy z ucieczkš, pomylała Rowan. Mieli, zdšżyli i tak oto znaleli się tutaj - kilkuset korpów, niezbędny personel pomocniczy, rodziny i banda przeróżnej maci pochlebców. Byli niczym termity zagrzebane trzy kilometry pod powierzchniš, ukryte w zagmatwanej grupie tytanowo-fulerenowych kul, oddalone bezpiecznie od wiata zewnętrznego i niewidoczne dla nikogo, poza posiadaczami najbardziej zaawansowanych technologicznie oczu i najlepszych służb wywiadowczych. To było dopuszczalne ryzyko. Większoć tych ludzi i tak przebywała tutaj. Mieli mnóstwo miejsca. Dwie sale gimnastyczne, szeć szklarni oraz ogrody rozmieszczone w sposób majšcy na uwadze ich zbędnoć w razie, gdyby miało dojć do miejscowej implozji. Dysponowali kadziami pełnymi bezgłowych organoklonów o wydłużonych telomerach. Dysponowali trzema elektrowniami, zasilanymi przez niewielki komin geotermalny, rzecz jasna wolny od ßehemota, położony w bezpiecznej odległoci tysišca dwustu metrów, na odległym zboczu, znajdujšcego się po drodze grzbietu oceanicznego. Gdzie na jego bazaltowej skarpie znajdowało się istne złomowisko niezamontowanych częci, fragmentów bibliotek, placów zabaw i domów kultury. Ich konstrukcję odłożono na bliżej nieokrelonš przyszłoć, kiedy nie będzie trzeba robić wszystkiego na czas i pod wpływem strachu. W tym momencie jednak, Rowan słyszała, że wielu mieszkańców Atlantydy narzeka na zbytnie zatłoczenie. Sama nie czuła się aż tak przytłoczona jak większoć. Widziała w końcu specyfikacje stacji, w których mieszkali ryfterzy. Było już po północy. wiatła w korytarzu przyciemniono jak w niemrawej parodii życia zależnego od cykli słonecznych. Większoć mieszkańców zaszyła się w swoich kwaterach, akceptujšc tę fasadę. Mšż i dzieci Rowan pogršżeni byli we nie. Ona jednak z nieokrelonego powodu nie potrafiła zmusić się do zachowywania pozorów. Po co? W naturze rytm okołodobowy organizmu potrafi radzić sobie sam przez całš dobę, nie potrzebujšc fotoperiodu do regulacji podwzgórza. Tu nie było wiatła słonecznego. Mieli go już nigdy nie zobaczyć. Dajcie sobie z tym spokój, po prostu dajcie sobie spokój. Mówię, że to tylko tymczasowe rozwišzanie. Co pokona ßehemota albo nauczymy się z nim żyć. Ta ciemna nora w głębinach to tylko schronienie, nie przeznaczenie. Wrócimy, wrócimy, wrócimy... Na pewno. Czasami, gdy bardzo mocno się skupiła, udawało jej się niemal zapomnieć o wszystkich sznurkach i chwiejnych podpórkach, powstrzymujšcych te pełne nadziei marzenia przed upadkiem. Zazwyczaj jednak kosztowało jš to zbyt wiele wysiłku, więc snuła się godzinami po pustych, pogršżonych w półmroku korytarzach, na przekór własnej nostalgii. Tak jak teraz. Czasami, gdy przechodziła obok okien, zatrzymywała się przy nich. Była to kolejna z rzeczy obecnych na Atlantydzie, a której nie mieli ryfterzy - przezroczyste, paraboliczne pęcherze, ukształtowane tak, by czerpać siłę z napierajšcego na nie cinienia. Oczywicie widoki za nimi nie nadawałyby się na pocztówki. Wycinek szarego podłoża skalnego, odbijajšcy przyćmione wiatło, padajšce z iluminatora. Nieliczne migoczšce gwiazdy - boje wietlne, głoszšce Przebieg linii wysokiego napięcia albo Zapasy budowlane. Z rzadka pojawiał się buławik albo jaka inna nijaka istota. Żadnych potworów. Niczego, co choć w niewielkim stopniu przypominałoby wygłodniałych, wiecšcych drapieżców, którzy kiedy nękali ryfterów ze Stacji Beebe. Na ogół jednak widać było tylko nieprzeniknionš, jednolitš ciemnoć. Czasami Rowan wpatrywała się w tę pozbawionš widoków pustkę, tracšc rachubę czasu. Raz czy dwa razy wydawało jej się nawet, że co jš stamtšd obserwuje. Jednak była to pewnie tylko jej wyobrania, jej własna twarz, odbita pod nieoczekiwanym kštem od krzywizny pleksiglasowej szyby, majšcej kształt kropli. A może to jej sumienie. Zawsze mogła się łudzić. Przed niš znajdowało się centrum, od którego niczym ramiona rozgwiazdy odchodziły korytarze. Musiała dokonać wyboru. Jeli skręci w lewo, pozostanie na obrzeżach. Pozostałe tunele prowadziły w głšb konstrukcji - do orodków kontroli, barów, pustych zwojów nerwowych, gdzie ludzie zbierali się nawet wtedy, gdy gasły wiatła. Patricia Rowan nie miała ochoty na towarzystwo. Ruszyła w lewo. I zatrzymała się. W korytarzu przed niš stało widmo, mroczna zjawa o pustych oczach. Po jej skórze ciekała woda morska. Za niš, w miejscach gdzie stanęła, zostały na podłodze niewielkie kałuże. Sylwetka, czarna jak sam ocean, wiadczyła o tym, że była to kobieta. Zjawa uniosła dłoń i odsłoniła twarz. - Czeć, Mamo - przemówiła. - Lenie Clarke - szepnęła Rowan. - Zostawiła otwarte drzwi - powiedziała Clarke. - Pozwoliłam sobie wejć do rodka. Chyba nie masz nic przeciwko. * Wezwij pomoc, pomylała Rowan. Nie poruszyła się jednak. Clarke potoczyła wzrokiem po korytarzu. - Ładnie tu. Bardzo przestronnie - rzuciła Rowan zimne, puste spojrzenie. - Zrobilicie na tym dobry interes. Szkoda, że nie widziała tej nory, w której my musielimy mieszkać. Wezwij pomoc, jest zupełnie sama, jest... Nie bšd idiotkš. Przecież nie mogła dostać się w pojedynkę na sam rodek Atlantyku. - Jak nas znalazła? - spytała Rowan, z ulgš przyjmujšc pobrzmiewajšcš w głosie Clarke obojętnoć. - Żartujesz sobie? Zdajesz sobie sprawę, ile zasobów musielicie wpompować, żeby stworzyć to miejsce? I to w tak krótkim czasie. Naprawdę mylała, że uda wam się zatrzeć za sobš lady? - Większoć tak - przyznała Rowan. - Niemniej jednak musiałaby być prawołamaczkš, żeby... Desjardins. Przecież odebralimy mu prawo dostępu... - A tak, ci szaleni prawołamacze - Clarke pokręciła głowš. - Wiesz, obawiam się, że nie można już na nich polegać w takim stopniu jak wczeniej. Kiedy musimy sobie o tym pogadać. Rowan pilnowała, by zachować spokój w głosie. - Czego chcesz? Clarke uderzyła się dłoniš w czoło, udajšc że co sobie nagle przypomniała. - No przecież! Pewnie boisz się ßehemota, prawda? Co to byłaby za strata, wydać tyle miliardów na tę przytulnš, małš izolatkę, aż tu nagle pojawia się Pacjent Zero i zaczyna srać na obicia... - Czego chcesz? Clarke zrobiła krok naprzód, ale Rowan nawet nie drgnęła. - Chcę porozmawiać z mojš matkš - powiedziała cicho ryfterka. - Twoja matka nie żyje. - Cóż, to już zależy od definicji. - Clarke zrobiła piramidkę z palców, rozważajšc jej słowa. - Jeli mamy trzymać się genetyki, to tak. Moja matka nie żyje. Wydaje mi się jednak, że kto mnie stworzył. Stworzył na nowo. Kto zabrał wszystko, co miałam i zastšpił to czym innym. - Jej głos stwardniał. - Kto mnie powykręcał, zbudował w oparciu o własne specyfikacje i spierdolił w zasadzie każdy etap po drodze, no a ostatecznie to włanie robiš rodzice. Prawda? Tak. To prawda. - W każdym razie - cišgnęła Clarke - byłam na... Cóż, można to chyba nazwać pielgrzymkš. Poszukiwałam wyjanień osoby, która naprawdę wykorzystywała mnie przez te wszystkie lata. Wydawało mi się, że kto taki musi być potworem, żeby zdobyć się na co takiego. Wielkim, złym i przer...
sunzi