SZRAMY Całe Hongcouver lizało rany. Miasto od zawsze kryło się tchórzliwie za wyspš Vancouver i labiryntem miejscowej batymetrii. To ocaliło je przed najgorszymi skutkami tsunami. Trzęsienie ziemi to była jednak kompletnie inna sprawa. Jeszcze nie tak dawno temu, zanim nastały czasy Wiru, pracy w domu i na wpół opuszczonych centrów metropolii, liczba ofiar miertelnych w sercu miasta byłaby trzykrotnie wyższa. A tak, ci, którym udało się uniknšć wiwisekcji ródmiecia, po prostu zginęli bliżej domów. Całe osiedla, wzniesione na osadach naniesionych w delcie rzeki Fraser, pogršżyły się nagle w ruchomych piaskach i zniknęły. Richmond, White Rock i Chilliwack przestały istnieć. Mount Rainier obudziła się nocš w kiepskim humorze. Po sporej częci południowego zbocza ciekała nieprzerwanie wieża lawa. Mount Adams na razie poruszała się niespokojnie przez sen, ale w każdej chwili można było spodziewać się eksplozji. W sercu Hongcouver zniszczenia były bardziej zróżnicowane. Miejscami wręcz nie dało się znaleć budynku z choćby pękniętš szybš, po czym nagle, po drugiej stronie przypadkowego skrzyżowania, rozpocierał się krajobraz pełen zrujnowanych gmachów i wypiętrzonego asfaltu. Ustawione po fakcie, jaskrawożółte barierki znaczyły granice poszkodowanych obszarów. Ponad ciemnymi strefami, niczym białe krwinki gromadzšce się na powierzchni guza, wisiały podnoniki. Z góry spuszczano nowe dwigary i belki, odtwórcze przeszczepy miejskiej skóry i koci. Z kanionów, gdzie lšdowały, dobiegał pomruk ciężkich maszyn. Na terenach pomiędzy tymi obszarami pršd płynšł jedynie z połowš mocy, do odpowiednich podstacji podpięto awaryjne ogniwa Ballarda. Niepowybrzuszane ulice oraz budynki, które nie skończyły w False Creek zostały oczyszczone i oddane do użytku. Na rogu ulic Georgia i Denman, kłębami popiołów buchały polowe krematoria, wyprzedzajšc o krok, przynajmniej na razie, zarazki cholery. Ostatnimi czasy więcej stało barierek niż budynków. Skończyły się czasy swobodnych podróży - KRASZ zamknšł granice na wysokoci Hells Gate. Benraiowi Duttonowi udało się przetrwać to wszystko. Miał szczęcie, jego mieszkanie znajdowało się w wyższej częci Point Gray, granitowej wyspy poród morza piasku. Choć zniknęły wszystkie okoliczne dzielnice, ta jedynie nieco się zapadła. Rzecz jasna, i tu nie obyło się bez zniszczeń. Większoć domów w niższej częci uległa zawaleniu. Kilka tych, które się ostały, przechyliło się, jakby były pijane, w kierunku wschodnim. W żadnym z nich nie wieciło się wiatło, nie paliły się również uliczne latarnie, choć powoli zapadał zmrok. Jedynym ródłem blasku były przenone reflektory, zamontowane prowizorycznie na palach, oddzielajšcych zniszczone domy od tych wcišż stojšcych. Ich obecnoć była czym w rodzaju mechanizmu obronnego. Trwały tam nie po to, by rozwietlać ruiny, ale by stanowić ich granicę. Były tam po to, by olepić Benraia Duttona, gdy z cieni wyłoniła się jaka wariatka i skoczyła mu do gardła. W jednej chwili sparaliżował go strach, gdy zobaczył zimne, janiejšce oczy pozbawione renic, dwa lodowce uwięzione w ciele. Bezcielesna twarz, niemal tak blada, jak osadzone w niej oczy. Niewidzialne ręce, jedna zacinięta na jego szyi, druga na piersi... ...nie niewidzialne na czarno, jest cała na czarno... - Co się stało? - Co... co... - Nie zamierzam odpuszczać! - syknęła, popychajšc go na siatkę. Jej oddech zawirował pomiędzy nimi niczym podwietlona mgła. - Wykorzystał nas, wykorzystał na tysišce jebanych sposobów, ale nie pozwolę, by uszło mu to na sucho! - O kim...? O czym ty w ogóle...? Kobieta znieruchomiała nagle. Przekrzywiła głowę, jakby włanie zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. - Skšd, do cholery, ty się tu wzišłe? - zapytała bez sensu. Była od niego dobrych piętnacie centymetrów niższa, ale z jakiego powodu nie przyszło mu do głowy, by próbować z niš walczyć. - Ja nie, ja... Ja po prostu wracałem do domu... - wykrztusił Dutton. - Tamten dom - wycedziła kobieta. Jej oczy były jak jakie szkła nocne, które przewiercały go na wylot. - Jaki dom? Raz jeszcze pchnęła go na siatkę. - Ten dom. - Wskazała brodš gdzie ponad jego lewym ramieniem. Dutton odwrócił głowę w kierunku budynku mieszkalnego, nienaruszonego, ale teraz, podobnie jak pozostałe, pogršżonego w mroku. - Ten dom? Nie mam... - Tak, ten dom! Jebany dom Yvesa Scanlona. Znasz go? - Nie, to... to znaczy nie znam tu w zasadzie nikogo, właciwie to niespecjalnie utrzymujemy... - Dokšd pojechał? - syknęła. - Pojechał? - powtórzył słabym głosem. - Dom jest całkiem pusty! Nie ma mebli, nie ma ciuchów, nie ma nawet jednej, jebanej żarówki! - Może... Może wyjechał... Trzęsienie ziemi... Zacisnęła pięci jeszcze mocniej na jego ubraniu i pochyliła się tak, że niemal dotykała ustami jego ust. - Jego jebany dom nie został nawet dranięty. Dlaczego miałby wyjeżdżać? I jak niby miałby to zrobić? Jest nikim, to jebane zero, mylisz, że mógłby ot tak pozbierać graty i wyjechać pomimo kwarantanny? Dutton goršczkowo potrzšsnšł głowš. - Nie wiem... Naprawdę, nie... Kobieta przyglšdała mu się przez kilka chwil. Miała mokre włosy, choć przez cały dzień nie padało. - Nie... Nie znam cię... - wymamrotała, jakby do siebie. Powoli rozluniła ucisk dłoni. Dutton osunšł się na siatkę. Cofnęła się o krok, dajšc mu pole manewru. Na to włanie czekał. Jednš rękš sięgnšł płynnie za pazuchę. Taser ugodził jš w klatkę piersiowš, tuż poniżej dziwnego, metalicznego dysku, przyszytego do jej stroju. Powinna pać na ziemię w ułamku sekundy. W cišgu tego ułamka sekundy: Kobieta zamrugała. Jej prawe kolano uniosło się i uderzyło, mocno. Naturalnie miał na sobie ochraniacz. Ale i tak zabolało jak diabli. Jej prawa dłoń wystrzeliła w stronę uniesionej łydki. Co się w niej pojawiło. Wariatka cofnęła się nieco i wycišgnęła rękę. W odległoci dwóch centymetrów od twarzy Duttona zawisła hebanowa różdżka z maleńkim kolcem na końcu. Przypominała czarnš mambę z jednym kłem jadowym. Pomimo bólu, poczuł ciepło rozlewajšce się w okolicy jego krocza. Na twarz kobiety wypełzł przerażajšcy umieszek. - Korzystasz z mikrofalówki, człowieczku? - C-co..? - Urzšdzeń kuchennych? Sensorium? Ogrzewasz dom w zimie? Pokiwał głowš. - Tak. Oczywicie, że tak. Ja... - Hmm. - Mamba wiła się nad jego lewym okiem. - W takim razie myliłam się. Jednak cię znam. - Nie - wyjškał. - Nigdy się... - Znam cię - powtórzyła. - I jeste mi co winny. Jej kciuk dotknšł czego przy uchwycie różdżki. Dutton usłyszał ciche pstryknięcie. - Proszę... - błagał. I, o dziwo, co odpowiedziało na jego błagania. * Hongcouver posiadało status obszaru klęski żywiołowej. Policja miała na głowie mnóstwo pilniejszych zmartwień niż zajmowanie się dziwnš zjawš, o której pojawieniu się doniósł jaki rozhisteryzowany kutas. Mimo to, serwer przyjšł zgłoszenie Duttona, kiedy tylko ten zadzwonił. Serwer nie był człowiekiem, ale był dostatecznie inteligentny, by zadać kilka dodatkowych pytań, na przykład o to, czy mężczyzna zauważył może co, cokolwiek by to nie było, co mogło stać się przyczynš nagłego przerwania ataku? Nie. Czy zna powód, dla którego atakujšca kobieta niespodziewanie zaczęła bełkotać co o ojcu? Czy odwołanie do potworów miało w danym kontekcie jakikolwiek sens? Może po prostu była szalona - odpowiedział Dutton, choć, jak zanotował serwer, nie miał odpowiednich kwalifikacji, by stawiać diagnozy. Czy widział, gdzie dokładnie się póniej udała? Na dół. Pomiędzy gruzy, w kierunku wody. A tam za cholerę by za niš nie poszedł.
sunzi