Nowy13.txt

(14 KB) Pobierz
REMORA 
luza otworzyła się ze skrzypieniem niczym brama żelaznej katedry. W dwięku tym kryły 
się trzęsienia ziemi wykręcajšce metal, obracajšce z wysiłkiem drapacze chmur wokół ich 
własnych osi. Mozolny napór wody wypchnšł pływajšce szczštki przez wielkie wrota, 
których otwarcie poruszyło ocean. 
Poród tego dwięku odezwał się następny - odgłos kawitujšcych, potrójnych rub. 
Ulokowała się kilkaset metrów w głębi oceanu, w rodku wybagrowanej szramy, 
prowadzšcej na głębokie wody. Cały komercyjny ruch Gray Harbor przebiegał bezporednio 

nad jej głowš. Do tej pory powinna już nabrać dostatecznej wprawy, by jej się udało. Uniosła 
się na kilka metrów od dna. Nowy plecak trochę jš spowalniał, ale zaczynała przyzwyczajać 
się do jego ciężaru. Impulsy, dobiegajšce od strony nadpływajšcego okrętu, odbiły się echem 
od jej implantów. Mętna woda nagle złowrogo pociemniała, najpierw po prawej stronie, 
potem tuż przed niš. Fala pchnęła jš do tyłu. Chwilę póniej, z mroku wyłoniła się ukona, 
czarna ciana najeżona nitami i mignęła obok, wypełniajšc sobš cały ocean. Wokoło rozległ 
się odgłos zbliżajšcych się rub. 
Uznała, że dotychczas musiała mieć sporo szczęcia, że nie zderzyła się z żadnym ze 
statków. Wiedziała, że to mało prawdopodobne, bo fale dziobowe odpychały na boki wodę i 
wszelkie pływajšce w niej rzeczy, ale uspokajajšce spostrzeżenia tego typu zawsze 
przychodziły jej do głowy dopiero w czasie spokojnych chwil na dnie. Teraz, gdy ten 
metalowy, rozmazany od prędkoci klif znajdował się w zasięgu jej ręki, potrafiła o nim 
myleć jedynie jako o pacce na muchy. 
Wypłynęła na powierzchnię. Klif wyostrzył się nagle - ogromny, czarno-rdzawy, 
wklęsły występ przesłaniał jej trzy czwarte nieba. Krotransporter. Odwróciła się w kierunku 
zbliżajšcej się rufy. W jej stronę, krawędziš do przodu, pędziła metalowa płetwa skierowana 
w dół i na zewnštrz od kadłuba, umieszczona tuż powyżej linii wody. W miejscu, gdzie jej 
dalszy koniec cišł wodę, kotłowała się piana. 
Trymer. Mógł zaoferować jej darmowš przejażdżkę albo odcišć głowę. Gdyby udało 
jej się utrzymać na powierzchni, tuż obok miejsca, w którym metal przetnie morze, koniuszek 
okrętowej płetwy powinien przepłynšć tuż pod niš. Miałaby wtedy ułamek sekundy na 
chwycenie się przedniej krawędzi. 
Miała może dziesięć sekund, by zajšć właciwš pozycję. 
Prawie jej się udało. 
Prawš rękš chwyciła się statecznika, ale lewa zeliznęła się poród zawirowań wody. 
Chwilę póniej, trymer przepłynšł obok, cišgnšc za sobš rękę Clarke. Natychmiast jej mięnie 
napięły się niczym cięciwa łuku. Ramię wyskoczyło ze stawu. Clarke chciała krzyczeć, 
jednak wypełnione płynami płazie ciało zdusiło dwięk w zarodku. 
Wycišgnęła lewš rękę i opór natychmiast pchnšł jš w tył. Spróbowała jeszcze raz. 
Mięnie prawej ręki wrzeszczały z oburzenia. Lewa dłoń wspinała się mozolnie po 
powierzchni trymera, aż wreszcie palce natrafiły na krawęd natarcia i zacisnęły się na niej. 
Ramię wskoczyło z powrotem na swoje miejsce. Niezadowolone mięnie 
rozwrzeszczały się na nowo. 
Potoki wody i piany starały się zepchnšć jš z powrotem do oceanu. Krotransporter 

poruszał się w żółwim tempie, a ona ledwie była w stanie się na nim utrzymać. Dodadzš gazu, 
gdy tylko minš ostatni znacznik kanału. 
Powoli, bokiem wspięła się po krzywinie zbocza. Strugi wody morskiej zamieniły się 
w mgiełkę, aż wreszcie wydostała się i spod niej, i mogła oprzeć się o kadłub. Rozpięła 
plombę twarzowš. Jej płuca napełniły się powietrzem z pełnym zmęczenia westchnieniem. 
Trymer skierowany był w dół pod kštem dwudziestu stopni. Clarke oparła się plecami 
o poszycie i ugięła nogi w kolanach, zapierajšc się stopami. Ulokowała się bezpiecznie dobre 
dwa metry nad wodš. Podeszwy płetw zapewniały jej na tyle dobrš przyczepnoć, że nie 
musiała obawiać się zelizgnięcia. 
Minęli najdalszy palik kanału. Statek zaczšł nabierać prędkoci. Clarke jednym okiem 
obserwowała wybrzeże, drugim panel nawigacyjny. Po krótkiej chwili odczyty uległy 
zmianie. 
Wreszcie. Ten statek kierował się na północ. Rozluniła się. 
Pas, wraz ze swymi wyrostkami kręgowymi wschodnich wież, przesuwał się w dali. Z 
tej odległoci ledwie była w stanie dostrzec ruch na wybrzeżu. W najlepszym wypadku były 
to tylko rozproszone plamy niemrawych drgnięć. Chmary niezdolnych do lotu komarów. 
Pomylała o Amitavie, anorektyku. Jedynej osobie, która miała wystarczajšce jaja, by 
otwarcie jej nienawidzić. 
Życzyła mu wszystkiego najlepszego. 
PUNKTY ZAPALNE 
Achilles Desjardins zawsze uważał, że inteligentne żele sš nieco przerażajšce. Ludzie myleli 
o nich jak o mózgach zamkniętych w pudełkach, ale one wcale nimi nie były. Brakowało im 
kilku częci. Nie chodziło tu nawet o korę nowš czy móżdżek, one nie miały niczego. Zero 
podwzgórza, zero szyszynki, zero dowiadczeń zdobytych w skórze ssaka, nabudowanych na 
wspomnieniach gadzich i rybich. Żadnych instynktów. Żadnych pragnień. Tak naprawdę to 
tylko owsianka złożona z wyhodowanych neuronów, czterocyfrowe IQ, które ma w dupie to, 
czy będzie żyć, czy też umrze. Jakim cudem uczyły się poprzez warunkowanie 
instrumentalne, choć nie były zdolne ani do cieszenia się z nagrody, ani do cierpienia z 
powodu kary. Ich połšczenia tworzyły się i zanikały z takš samš bezbarwnš obojętnociš, jak 
w przypadku wody kształtujšcej deltę rzecznš. 

Desjardins musiał jednak przyznać, że bywały przydatne. W starciu z mózgoserem, 
zwierzyna nie miała szans. 
Nie żeby, mimo wszystko, nie próbowała. Jednak ekosystemy Wiru wyewoluowały w 
wiecie krzemu i arsenków - kilkuset podstawowych, powtarzanych bez końca systemów 
operacyjnych. 
Przewidywalne rejestry i adresy. Co, na czym można było polegać, a nie jaki 
kawałek mylšcego mięsa, podlegajšcy cišgłym zmianom. Nawet gdyby jednemu z rekinów 
udało się ogarnšć tę strukturę, wcale nie dałoby mu to przewagi. Żele zmieniały swoje 
połšczenia wraz z każdš kolejnš mylš, a jaki jest pożytek z mapy, jeli krajobraz nigdy nie 
przestaje się zmieniać? 
Tak przynajmniej wyglšdała teoria. Dowodem była natomiast spokojna przystań, 
mieszczšca się w samym sercu Wiru. Od dnia swych narodzin żele utrzymywały jš w 
czystoci, dzięki czemu powstała wolna od wszelkich robaków, wirusów i cyfrowych 
drapieżników przestrzeń obliczeniowa o wysokiej przepustowoci. Kiedy, dawno temu, cała 
sieć była równie czysta. Może pewnego dnia znów taka będzie, jeli żele osišgnš pełnię 
swych możliwoci. Póki co jednak, wpuszczono do rodka jedynie dwa czy trzy miliony 
wybranych ludzi. 
Miejsce to nazywano Oazš, a Achilles Desjardins praktycznie tam mieszkał. 
W obecnej chwili tkał sieć w jednym z nieskazitelnie czystych rogów swego placu 
zabaw. Dane biochemiczne od Rowan zostały już wysłane do stacji Jovellanos. Pierwszš 
rzeczš, jakš Desjardins zrobił, było utworzenie łšcza aktualizacyjnego. Potem wychylił głowę 
z okopów i zajrzał, ponad ramionami czujnych żeli, do Wiru właciwego. Znajdowały się tam 
rzeczy, które trzeba było cišgnšć do rodka, ostrożnie jednak, uważajšc na lnišce czystociš 
podłogi. 
Należało podłšczyć się do archiwów EOS. Potem zdobyć codzienne mapy radarowe 
wilgotnoci gleby z całego zeszłego roku, o ile to możliwe (ostatnimi czasy stało się to wielkš 
niewiadomš, bo gdy tydzień wczeniej Desjardins próbował cišgnšć z biblioteki kopię 
Bonny Anne, okazało się, że zaczęli usuwać wszystkie ksišżki, z których nie korzystano od 
więcej niż dwóch miesięcy. Wytłumaczeniem była stara piewka o ograniczonej iloci 
miejsca). Dalej skany elektromagnetyczne polielektrolitów i kationów kompleksowych. 
Obrazy wielowidmowe wszystkich najważniejszych chlorofili, ksantofili, karotenoidów, a 
także żelaza i azotu glebowego. W końcu, dla pełnej skrupulatnoci, choć nie żywišc zbyt 
wielkich nadziei, wysłać zapytanie do bazy danych NCBI o ostatnie konstrukty, możliwe do 
zastosowania w realnym wiecie. 

To konkuruje z konwencjonalnymi producentami, jak powiedziała Rowan. Co 
oznacza, że konwencjonalne wirusy mogš zaczšć wymierać. Należy zatem wykonać obraz 
widmowy podniesionego poziomu metanu w glebie. Występowanie potencjalnie zależne od 
temperatury, więc podczerwień połšczona z albedo i prędkociš wiatru. Ograniczyć 
poszukiwania do wielokšta, rozcišgajšcego się od grzbietów Gór Kaskadowych w kierunku 
wybrzeża i od Cape Flattery do trzydziestego ósmego równoleżnika. 
Połšczyć wszystkie wštki. Przesiać sygnał przez zwyczajowe sito statystyk: analiza 
cieżek, transformacje Boltzmanna, pół tuzina odmian nieliniowej estymacji. Funkcje 
dyskryminacyjne. Filtry Hankina. Analiza głównych składowych. Profile interferometryczne, 
obejmujšce różny zakres długoci fal. Tabele hiperniszowe Lynna i Hardyego. Powtórzyć 
wszystkie analizy z interzmiennym przesunięciem w czasie, w porzšdku od zera dni do 
trzydziestu. 
Desjardins przebiegał palcami po swym panelu. Z chmur danych kondensowały się 
abstrakcyjne kształty. Widział kštem oka, jak migotały prowokacyjnie, ale znikały, kiedy 
tylko próbował skupić na nich wzrok. Wychodzšce z różnych stron białe, niewyrane linie 
splatały się ze sobš, nabierały kolorów, tworzyły misterne, fraktalne wzory. 
Jednak nie. P-wartoć tej mozaiki wynosiła więcej niż 0,25. Tamta naruszała założenia 
homoskedastycznoci. A jaka mała w rogu doprowadzała protokoły Hessian do istnego 
szaleństwa. Jedna, ledwie widoczna, wadliwa nić i cały dywan zaczynał się pruć. 
Skasować to, usunšć transformacje i zaczšć od nowa... 
Chwileczkę. 
Współczynnik korelacji - 0,873. Co to ma znaczyć? 
Temperatura. Temperatura rosła, kiedy spadał poziom chlorofilu. 
Cholera, dlaczego nie zauważyłem tego wczeniej? A, tak. Przesunięcie w czasie. Co 
do... 
W jego uszach rozbrzmiał nagle cichy...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin