Nowy24.txt

(23 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ XIII
   
   
   Tratwa połykała kilometr za kilometrem, a po drodze niewiele nowego było widać. Podróż bardzo szybko zmieniła się w do znudzenia powtarzajšcš się serię czynnoci: wstawanie, spacery po aż nazbyt znajomym pokładzie, rozmowy, jedzenie i znowu sen. Przynajmniej pod jednym względem ludzie mieli szczęcie. Musieli dodatkowo walczyć o to, żeby uchronić się przed odmrożeniem, które podšżało za nimi krok w krok.
   Wjechali na nowy obszar, który wypełniały niezliczone, małe wysepki. Wiele z nich wyrastało z lodu niemal pionowo  ciemne, czarne skały, kikuty i czopy pozostałe po dawno uległych erozji wulkanach. Nieco urozmaicały one monotonie płaskiego krajobrazu, ale nie zanadto, bo każda następna aż nazbyt przypominała swojš poprzedniczkę. Kilka wysepek było zamieszkanych. Maciupeńkie wioski wczepiały się ryzykancko w urwiska.
   Sporadycznie jaka mała tratwa albo grupka wędrownych myliwych przez kilka dziesištków metrów jechała równolegle do Slanderscree. Tutejszy dialekt odbiegał od sofoldzkiego, mimo to Ta-hoding, dobry kupiec, był w stanie porozumieć się z nimi jak to sšsiad. Po pierwszych kilku spotkaniach nawet Ethan i pozostali ludzie potrafili mówić zrozumiale, chociaż brak im było płynnoci kapitana.
   A więc język trański był ogólnoplanetarny, lokalne odmiany nie wykluczały możliwoci porozumiewania się szeroko rozproszonych grup. Jeszcze jeden plus, interesujšcy z punktu widzenia handlu i kupców. Miejscowi ludzie, nawet na najdoskonalszych tratwach, nie byli w stanie dotrzymać tempa wielkiej trat  wie i zostawali z tyłu. Zaczęło być tak nudno, że Ethanowi zamarzyła się następna zawierucha, chociaż nie Rifs. Aż taki znudzony nie był.
   No i zawierucha przyszła.
   Kiedy mijał trzeci już dzień dojmujšco zimnego wiatru z niewielkim dodatkiem kłujšcego jakby szydłem deszczu ze niegiem, wyzywał sam siebie od romantycznych idiotów i dla odmiany marzył o powrocie jasnej monotonii dni minionych. Wszystko, żeby tylko powtórzyła się ładna pogoda!
   Stałe manewry na silnym wietrze doprowadziły w końcu do tego, że popękało kilka górnych rei i osłabł naprawiony maszt przedni. Poza tym Ta-hoding miał ochotę wyremontować wcišż jeszcze obłamany bukszpryt; trzeba też było sprawdzić, co burza zrobiła z niezdarnie naprawionš płozš. Wcišż jeszcze mieli przed sobš dalekš drogę do przebycia, a nie można było przewidzieć, kiedy przyda im się każdy centymetr kwadratowy żagla i solidne płozy, na których będš mogli polegać.
   Ich, mała nieoficjalna rada spotkała się znowu  w dużo lepszym nastroju niż poprzednim razem. Z pogodš ducha wysuwano propozycje i z pogodš ducha je odrzucano. W końcu wszyscy zgodzili się, że zatrzymajš się w pierwszym miasteczku czy wiosce, która zdoła zapewnić tratwie ochronę przed zachodnim wiatrem i będzie miała porzšdny port.
   Następnego ranka, kiedy obserwator dostrzegł taki port, Ethan znajdował się na pokładzie i w ten sposób stał się jednym z pierwszych, którzy zobaczyli klasztor Evonin-ta-ban. Gdy już pokazał im się cały, mrocznie połyskujšc w promieniach wschodzšcego słońca, Ethan dołšczył do Ta-hodinga.
    Niesamowite miejsce  powiedział Ethan.  Co to jest? Nie mijalimy jeszcze niczego takiego. Nie może to chyba być żadna osada łowiecka ani rolnicza.
    Nie wiem, co to jest, o szlachetny panie  odparł niespokojnie kapitan.  Prawdš jest, że nigdy czego takiego wczeniej nie widziałem. Ale Dagestev, ten obserwator, miał rację co do portu. Wyglšda niele... przynajmniej na tę odległoć. Nie wydaje mi się, żeby stały w nim jakie statki, więc nie może to być żadna społecznoć kupiecka. Bardzo, bardzo dziwne. Może... może lepiej byłoby tu nie zawijać, szlachetny panie.
    Duby smalone. Musisz się nauczyć Ta-hodingu bez takich uprzedzeń patrzeć w twarz wszechwiata. A którego dnia może poprowadzisz statek międzygwiezdny.
   Kapitan odpowiedział mu bez ogródek, nie zostawiajšc miejsca na semantyczne subtelnoci.
    W życiu, nawet jakby wszystkie diabły wlazły mi za plecy i pchały, Sir Ethanie!
    A czemu nie, kapitanie? Twoi przodkowie prawdopodobnie potrafili latać.
    I mieli też na tyle rozumu, że z tego zrezygnowali  odparował nabożnie Ta-hoding.  Dajcie mi dobry statek o ostrych płozach, gładki lód pod kilem i mocny wiatr zza rufy, a będę całkiem zadowolony. Niebiosa zostawię tym, którzy za nimi tęskniš. Nie mówię nic o ich zdrowiu psychicznym, choćby wzbudzało największe wštpliwoci.
   Ton jego głosu dobitnie wiadczył, że uznaje rozmowę za zakończonš, zaczšł warkliwie wydawać załodze rozkazy zwišzane z lšdowaniem. Slanderscree podjeżdżała pod kštem do wejcia do portu i Ethan zdecydował się zostawić kapitana w spokoju. Refowano żagle jeden po drugim. Ethan zszedł na dół, oderwał Septembra od przedłużajšcego się niadania i poinformował Hunnara, du Kaneów i kilku innych, że będš zawijać do portu. Hunnar przyłšczył się do niego i razem wspięli się na dziób, razem patrzyli ponad ułamanym bukszprytem.
    Ta-hoding mówi, że nigdy czego takiego nie widział, Hunnarze.
    Ja również nie, przyjacielu Ethanie, ja również nie. Ale wydaje mi się to jedynie niezwykłe, a nie grone. Chociaż ten, kto to wybudował, niewštpliwie brał pod uwagę możliwoć łatwej obrony. Zaiste, dziwne miejsce. Jest chyba nie do zdobycia.
   To, co służyło za port, było po prostu naturalnš rozpadlinš w skorupie wyspy. Z dwóch stron wycišgnęły się palce ciemnej, pożłobionej skały i objęły zwalniajšcš Slanderscree.
   Tylko po prawej stronie portu widać było kawałek płaskiego terenu, poza tym wyspa składała się z kilku pionowych, poszarpanych szczytów, które wystrzelały z lodu prosto w górę na wysokoć czterystu czy pięciuset metrów. Pod osłonš zacienionego urwiska wytężała wszystkie swoje siły niska rolinnoć. Kiedy wjeżdżali do portu, zobaczyli, że po zachodniej stronie gór pro sto pod wiatr cišgnie się niewyranie pasmo wszechobecnej pika-piny. Płaski teren po ich prawej ręce wyglšdał na intensywnie uprawiany.
   Na trzech czwartych wysokoci bryły pionowego bazaltu tkwiła, wtulona w zagłębienie pomiędzy dwoma najwyższymi szczytami, dziwaczna plštanina wielopoziomych budowli, które zdawały się wyrastać wprost z nagiego kamienia. Pod względem architektonicznym były dużo bardziej wyszukane niż wszystko, co Ethan do tej pory widział. Wieżyczki i blanki znał z Wannome, ale te budynki mogły się poszczycić jeszcze iglicami, minaretami, a nawet prawdziwymi kopułami  pierwszymi, jakie widział na tej planecie. Co, co wyglšdało na serię zaskakujšco przestronnych podestów i schodów, zaczynało się u podstawy skały i cišgnęło szeregiem zakrętów w górę, aż do najniższej z tak ryzykownie usytuowanych budowli.
   W porcie dostrzegli jeden jedyny dok; wyranie było widać, że jest starannie utrzymany i zadbany, chociaż nieczęsto używany. Nie przycumowano w nim żadnego statku i żadnych nie było też w porcie, ale zarówno stan doku, jak i pola uprawne były widomš oznakš, że miejsce to jest zamieszkane. Przynajmniej będš mieli gdzie przycumować i obędzie się bez zarzucania masywnych kotwic lodowych. Po zawietrznej tych łechtajšcych niebo turni było niemalże bezwietrznie. Można by powiedzieć sztil.
   September dołšczył do nich i w milczeniu wpatrywali się w górę, narażajšc się na skurcz w karku.
    Facet, który poskładał do kupy tę przyprawiajšcš o zawrót głowy kamiennš konstrukcję, przyjacielu Hunnarze, musiał na to powięcić co więcej niż tylko wolny czas. Bez pomocy podnoników, rotatorów i jeszcze w tym klimacie... nie zawahałbym się nazwać tego potężnym osišgnięciem inżynierii budowlanej. Czeka nas zdrowy spacerek do drzwi frontowych.
    Mylisz, że tam dzi pójdziemy?  zapytał Ethan.
    Nie potrafię tego przewidzieć  wtršcił pospiesznie Hunnar, zanim Skua zdšżył ich wszystkich wplštać w następne żmudne przedsięwzięcie.  Ale jeżeli opucicie wzrok, zobaczycie, że nasz przyjazd nie umknšł uwadze mieszkańców.
   Jaka postać szła od podnóża schodów w kierunku doku. Tran wyglšdał na przedstawiciela płci męskiej, krok miał zdecydowany, choć niespieszny. Albo szczerze chce ich powitać, albo jest na wszystko przygotowany, dumał Ethan. Przyglšdali się tubylcowi z zainteresowaniem.
   Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Brodę miał dłuższš niż Hunnar i bielszš niż Balavere, ale żadnych innych oznak zaawansowanego wieku nie było po nim widać. Jak na trana był redniego wzrostu i nieco szczuplejszej budowy niż większoć tranów na tratwie. Na sobie, zamiast dobrze im już znanego zewnętrznego ubrania Irańskiego, które zapinało się na ramionach, miał tylko długie, białe futro, upięte trochę jak toga. Futro było gładkie, tran nie nosił też żadnych ozdób, jeżeli nie liczyć laski długoci jego ciała trzymanej w prawej łapie. W pierwszej chwili Ethan pomylał, że to drewno, ale kiedy tubylec podszedł bliżej, zobaczył, że laska została wyrzebiona z jakiego porowatego, zielonego kamienia. Ale co najważniejsze, tran chyba w najmniejszym nawet stopniu się ich nie obawiał. I znowu mogło to oznaczać albo szczerš życzliwoć, albo obecnoć włóczników ukrytych poród skał. Jak się okazało póniej, to drugie przypuszczenie było słuszne.
   Spuszczono trap. Hunnar, Ethan i September zeszli na lšd, a marynarze i żołnierze na pokładzie i w olinowaniu nadal wykonywali swoje zadania. Wszyscy z ciekawociš spoglšdali na zbliżajšcego się, dziwacznie ubranego gospodarza. Ethan zdšżył pomyleć, że może dobrze byłoby mieć tu Ta-hodinga, który potrafił uporać się z wszelkimi trudnociami, ale zdolnoci językowe kapitana okazały się niepotrzebne.
    Nazywam się Fahdig, o panowie  powiedział ich gospodarz.  A to jest klasztor Evonin-ta-Ban. Jestecie tu mile widziani.
    Przyjmij nasze dzięki  odparł Hunnar.  Jam jest Sir Hunnar Rudobrody, a ci oto  tu wskazał na dwóch ludzi  sš goćmi z daleka, szlachetnie urodz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin