Nowy4.txt

(22 KB) Pobierz


Rozdział 4



Przygnębiony i zniechęcony Pišty przycupnšł pod wyniosłym drzewem i popadł w zadumę nad swym osobliwym losem. Ciepły deszcz spływał mu po brudnozielonych łuskach i rozlewał się w coraz szersze, błotniste kałuże.
Pišty zastępca działu medycznego nie powinien żadnš miarš szwendać się po polu bitwy. Hivistahmowie nie byli żołnierzami. Po odpowiednim przeszkoleniu nadawali się co najwyżej do służb pomocniczych. Bardziej ucywilizowani Waisowie czy Motarowie nie potrafili nawet tego.
Większoć gatunków stroniła od wojennego barbarzyństwa. Nieliczni zachowali doć atawizmów, by stawać do walki. Dominowali wród nich Massudzi. No i byli jeszcze Ziemianie. Coraz liczniejsi, straszni, nieprzewidywalni i wspaniali.
Jednak ani Massudzi, ani Ziemianie nie mogli dostarczać rekruta w nieskończonoć. Wsparcie logistyczne musiało pozostać w rękach (lub mackach) innych gatunków, jak Bir'rimorowie, Leparowie, O'o'yanowie czy włanie Hivistahmowie.
Wyróżniajšcy się technik medyczny, w zespole znany jako Pišty, został przydzielony ostatnio na wysuniętš placówkę: w ruchomym punkcie dowodzenia potrzebowano sanitariusza. Był to przydział niebojowy i pozostałby takim, gdyby nie osobliwy przebieg niedawnego ataku kombinowanych sił Aszreganów i Krygolitów.
Pišty słyszał oczywicie plotki o nowych metodach walki przeciwnika, ale jak wszyscy puszczał te rewelacje mimo uszu.

Do dzisiaj. Ziemianie może odparliby ten atak, ale było ich zbyt mało, w dodatku walczyli w oddziałach rozrzuconych po całym obszarze planety Eirrosad. Owszem, było kilku w obsadzie punktu dowodzenia, paru w bezporedniej eskorcie, ale to wszystko.
Trafionym kilkakrotnie i ciężko uszkodzonym pojazdem sztabowym starano się uciec. Przemykano na wysokoci wierzchołków drzew, gdy eksplozja w przedziale silnikowym cisnęła nimi na zwarty baldachim lici. Szeć osób z załogi wypadło przez pęknięcia poszycia. Dwie trafiły na gałęzie wystarczajšco sprężyste, by osłabiły upadek. Reszta nie miała tyle szczęcia.
Podrapany i poobijany Pišty zwiedził całe drzewo, nim runšł ciężko w gęste krzewy błotnistego poszycia. Cudownym zrzšdzeniem losu nie zaznał niczego gorszego niż liczne siniaki.
To samo błoto, które ostatecznie ocaliło mu życie, czyniło Eirrosad nader niewdzięcznym miejscem do walki, która z oczywistych przyczyn przybierała najczęciej postać pojedynków lizgaczy. Tylko samobójca próbowałby większej kampanii na mokradłach, pokrywajšcych niemal całš planetę. Walczono zatem głównie w powietrzu i mało kto płoszył miejscowe żaby.
Poza osobnikami, którzy mieli ewidentnego pecha. Jak Pišty.
Tkwił bezradny porodku niezbadanych bagien, które odstraszały nawet Ziemian. Nie miał ani broni, ani wyposażenia, ani nawet komunikatora. Całe jego mienie stanowił zgniłozielony mundur sanitariusza i odrobina oleju w głowie. Nie łudził się, że to wystarczy. Na dodatek zamiast porzšdnych butów założył dzisiaj sandały. Tyle dobrego, że gęste listowie chroniło go nieco przed deszczem.
Zaczšł się pocieszać, że ostatecznie temperatura jest znona, nie musi się też obawiać krajowców, biednych i prymitywnych istot, żyjšcych we wzniesionych między drzewami osiedlach i nieustannie dziwujšcych się, jakie to boskie istoty obrały sobie ich wiat za miejsce zmagań. Tubylcy byli unikatami, a to za sprawš posiadania trzech nóg. Dotšd trafiono w galaktyce na jeden tylko podobny przypadek i naukowcy cieszyli się jak dzieci. Dla wysiłku wojennego odkrycie nie miało żadnego znaczenia, chociaż może za tysišc lat i Eirrosadianie będš mogli włšczyć się do walki. Ale najpierw należało uchronić ich przez manipulacjami Ampliturów.
Poprawił gogle, które jakim cudem nie zsunęły się z twarzy

podczas upadku. I całe szczęcie; zawsze to jaka pociecha. Przytłoczony rozmiarem nieszczęcia, Pišty poszarzał na całym ciele; zwykła jaskrawa zieleń skóry ustšpiła miejsca barwie oliwkowej, która zresztš lepiej maskowała go w tym otoczeniu.
Mrugajšc podwójnymi powiekami rozejrzał się wkoło. Półmrok potęgował głębszš depresję. Hivistahmowie uwielbiali jasny blask słońca. Pišty przeklšł w duchu zasłaniajšce niebo chmury, padajšcy z nich deszcz i wszystkie wypadki, które cisnęły go w tę głuszę.
Spróbował spojrzeć na sprawę nieco trzewiej, wiadom wszakże, że żadne rozmylania nic tu nie pomogš. Nie wiedział, jak daleko ma do swoich, pamiętał jedynie, iż najbliższe posterunki powinny leżeć gdzie na południu. Bezpieczny na pokładzie lizgacza, nie zwracał uwagi na podobne drobiazgi; teraz miał zapłacić za ignorancję.
Jedno było pewne: czekała go długa i męczšca wędrówka.
Będzie musiał kosztować miejscowych owoców, dobrze, że chociaż wody miał pod dostatkiem. Paskudnej w smaku, ale zawsze.
To ostatnie nie mogło nijak martwić drugiego ocalonego. Hivistahm spojrzał nań z dezaprobatš. Jakby nie doć było wszystkich nieszczęć, ironia losu obdarzyła go najgorszym z możliwych towarzyszy podróży. Żeby to był Massud albo Ziemianin; kto mogšcy obronić go w potrzebie lub chociaż rozweselić, jak O'o'yan czy S'van.
Ale nie. Tym drugim był Lepar. Przedstawiciel najbardziej antypatycznej sporód wszystkich zrzeszonych w Gromadzie ras. Jej przedstawiciele byli nudni i sprawiali wrażenie ociężałych umysłowo. Na dodatek o wiele lepiej przystosowani do radzenia sobie w mokrym rodowisku tej planety, co dla Hivistahma było raczej marnš pociechš.
Nazywał się Itepu i jak na Lepara był nawet doć sympatyczny. Należał do załogi lizgacza, gdzie sprawował jednš z podrzędnych funkcji. Robotę miał niewdzięcznš i często musiał babrać macki w smarach.
Gdy tak stał obok w prostym mundurze (tylko szorty i bluza), z tylnymi, wyposażonymi w błonę pławnš łapami zapadajšcymi się w błocie i nerwowo drgajšcym ogonem, wyglšdał dwa razy bardziej nieszczęliwie niż Pišty. Zachował pas z narzędziami i chociaż połowa zawartoci wypadła gdzie podczas katastrofy, reszta mogła przydać się podczas wędrówki.

Lewš rękę miał bezwładnš; pokiereszował jš sobie padajšc na ziemię. Pišty opatrzył mu rany; była to pierwsza rzecz, którš zrobił, gdy spotkali się podczas poszukiwania ocalałych.
Medyk przyjrzał się przy tej okazji ogonowi Lepara. Co za pomysł, pomylał, inteligentna istota z ogonem! Szerokie usta i ogromne, czarne oczy... Ani pozoru inteligencji. Ale Pišty wiedział, że w rzeczywistoci wyglšda to nieco inaczej. Leparom brakuje błyskotliwoci, ale nie oznacza to jeszcze, że sš upoledzeni, upomniał się w duchu Hivistahm. Swoje wiedzš, a na dodatek sš równie oddani sprawie walki ze Wspólnotš, jak wszystkie inne, o wiele inteligentniejsze od nich rasy.
Itepu podszedł powoli do drzewa, pod którym przycupnšł Pišty. Deszcz spływał mu kaskadami po zielonobrunatnej, lekko liskiej skórze.
- Gdzie i kiedy stšd pójdziemy, przyjacielu?
- A skšd mam wiedzieć? - odparł Pišty, poprawił translator i wskazał delikatnš łapkš gdzie na południe.
Lepar zastygł na chwilę, wsłuchał się w szum deszczu, pomanipulował co przy własnym translatorze i wetkniętej w ucho słuchawce. Czekał, aż wyższy stopniem Hivistahm uczyni pierwszy ruch.
- Winnimy pospieszać - powiedział w końcu. - Nieprzyjaciel niedaleko.
- Wštpię. - Pišty zjechał niechcšcy z korzenia, na którym był przysiadł, i skrzywił się paskudnie, gdy nogi zapadły mu się po kostki w błotnistš ma. - Od jakiego czasu nie słychać już strzałów.
- W czasie deszczu mało co słychać. Medyk powstrzymał ciętš odpowied. Nawet wolno mylšcy Lepar może mieć czasem rację.
- Chyba tak. Trzeba będzie ruszać.
Lepiej jednak umrzeć tutaj, niż dostać się do niewoli, pomylał. Ampliturowie poddawali czasem jeńców indoktrynacji. Tu co wymazali, ówdzie dodali i formowali posłusznego im "agenta". Pišty aż zadrżał na myl o takiej perspektywie i skierował kroki na południe.
Pokryte cienkš warstwš wody błoto hamowało kroki. Itepu zwolnił uprzejmie, by nie zostawiać Hivistahma w tyle.
Do wieczora zaszli nawet dalej, niż Pišty gotów był z poczštku oczekiwać. Gdy przysiedli wreszcie pod gigantycznym liciem

i spróbowali zerwanego przez Lepara purpurowego owocu, Hivistahm czuł się nieco lepiej. Miejscowa zwierzyna zostawiła ich jak dotšd w spokoju, w krzyżach nic nie łupało... W przypływie optymizmu pomylał, że może nawet zdołajš dotrzeć do celu.
Cel ten, o ile pamięć nie zwodziła, winien leżeć na zachodnim brzegu pewnej krętej rzeki płynšcej z północy na południe. Gdyby dało się do niej dotrzeć, to mogliby zbudować tratwę i resztę drogi przebyć z nurtem. Zamierzył się dłoniš na co drobnego, pomarańczowego i wielce nachalnego. O ile miejscowe komary wczeniej nie wyssajš z nas całej krwi, dodał w mylach.
Przywołał obraz całej swej, szeroko rozgałęzionej rodziny i odpłynšł na chwilę w medytację. Lepar przyglšdał mu się w milczeniu. Siedzšc w błocie, Pišty zacisnšł mocno powieki i przez moment był znów w kręgu bliskich; poczuł jasny blask słońca i ciepły, wygrzany piasek...
Odczekawszy jeszcze chwilę, Itepu odszedł jak najciszej i zaczšł ryć w błocie, szukajšc jeszcze czego do jedzenia.
Nad ranem deszcz przeszedł w przelotne opady i łuski Pištego zaczęły wreszcie podsychać. Humor też jakby nieco mu się poprawił. Koło południa czuł się już na tyle dobrze, by nie wahać się przed postawieniem każdego kroku.
Uznał, że skoro przetrwali najgorsze, to pewnie dotrš do swoich, a wtedy czeka ich powitanie godne bohaterów. Nawet Massudzi i Ziemianie doceniš taki wyczyn. Przypływ optymizmu pozwolił Pištemu zauważyć delikatnš żółć rosnšcych w pobliżu kwiatów.
- Lubisz swojš pracę?
- Co? - Zdumiony medyk spojrzał na ponurego kompana. Przygotowywali sobie włanie skromny nocleg.
- Swojš pracę - powtórzył wpatrzony w Hivistahma Lepar. - Lubisz jš?
wiat się kończy, Lepar zagaja rozmowę, pomylał Pišty. Trwało chwilę, nim zdobył się na odpowied.
- I to bardzo. Robię to, w czym jestem dobry, i którego dnia awansuję może na stanowisko trzeciego a m...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin