Agatha Christie - Zatrute pioro.pdf

(720 KB) Pobierz
Agatha Christie - Zatrute pioro
1
AGATHA CHRISTIE
ZATRUTE PIÓRO
TYTUŁ ORYGINAŁU THE MOVING FINGER
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy nareszcie zdjęto mi gips, a doktorzy opukali na wszystkie strony, pielęgniarki zaś
pouczyły, jak mam się posługiwać rękami i nogami — przy czym wszyscy oni
doprowadzali mnie do pasji, przemawiając jak do małego dziecka — doktor Marcus Kent
oświadczył, że powinienem wyjechać na wieś.
— Świeże powietrze, spokój, wypoczynek, oto moja recepta dla pana — powiedział. —
Pańska siostra będzie się panem opiekowała. Proszę dużo jeść, wysypiać się porządnie i
starać się żyć, tak jak żyją rośliny.
Nie zapytałem, czy będę mógł jeszcze kiedykolwiek łatać. Są pewne pytania, których się
nie zadaje z obawy przed odpowiedzią. Z tego samego powodu przez ostatnie trzy
miesiące nie spytałem, czy będę musiał spędzić resztę życia jako inwalida. Bałem się, że
usłyszę uspokajającą, pełną hipokryzji odpowiedź pielęgniarki:
— Cóż za pytanie…! Nie pozwalamy naszym chorym mówić podobnych rzeczy!
Dlatego też i teraz nie zapytałem doktora o nic.
I dobrze zrobiłem. Nie był mi bowiem sądzony los niedołężnego kaleki. Mogłem już
poruszać nogami, mogłem stanąć, a nawet… przejść parę kroków. A jeżeli
przypominałem trochę małe dziecko, uczące się dopiero chodzić, niepewny w kolanach, o
nogach jak z waty, to były to tylko przejściowe objawy, spowodowane osłabieniem i
odwyknięciem od chodzenia.
Marcus Kent, który jest doktorem z prawdziwego zdarzenia, sam odpowiedział na moje
pytanie:
— Będzie pan zupełnie zdrów — orzekł. — Jeszcze do wtorku, kiedy to dokonaliśmy
gruntownego przeglądu, nie byliśmy tego pewni. Będzie to jednak dłuższa sprawa… i że
się tak wyrażę, mozolna… Przy leczeniu nerwów i mięśni mózg musi przyjść ciału z
pomocą. Każde zniecierpliwienie, każde zdenerwowanie może spowodować nawrót
choroby. A zatem: cokolwiek będzie pan robił, proszę pamiętać, żeby to nie było robione
na siłę, bo tego rodzaju nastawienie może pana szybko sprowadzić do nas z powrotem.
Tryb pańskiego życia musi być na razie powolny, łatwy, powiedzmy w tempie legato.
Niech pan pamięta, że tu nie tylko ciało musi powrócić do zdrowia, ale i nerwy
nadszarpnięte długotrwałym stosowaniem środków znieczulających. I dlatego właśnie
zalecam wyjazd na wieś. Proszę wynająć tam domek, zająć się miejscową polityką,
miejscowymi skandalikami i ploteczkami. W ogóle niech pan się jak najbardziej interesuje
sąsiadami. Radziłbym wybrać taką okolicę, w której nie mają państwo żadnych
znajomych.
Skinąłem potakująco. Sam już myślałem o tym.
Trudno sobie bowiem wyobrazić coś bardziej denerwującego niż stykanie się ze
znajomymi czy przyjaciółmi, którzy by wpadali do mnie z wyrazami współczucia, a w głębi
duszy byliby zajęci własnymi sprawami:
2
— O, Jerry! Doskonale wyglądasz! Można powiedzieć, że. nawet świetnie! Ale,
kochanie, muszę ci opowiedzieć coś ciekawego. Zgadnij, co za nowy kawał wymyślił
ostatnio Buster!
Nie! Za nić w świecie! O, psy to są prawdziwie mądre stworzenia! Chore, zaszywają się
w kąt, liżąc swe rany i nie pokazując się nikomu, dopóki zupełnie nie wydobrzeją.
Tak więc, przerzuciwszy gorączkowo razem z Joanną niezliczone ogłoszenia i
prospekty pośredników zachwalających gorąco najrozmaitsze miejscowości na Wyspach
Brytyjskich, zatrzymaliśmy się na obiekcie zwanym „Jałowcowy Dworek” w Lymstock, jako
nadającym się do bliższego obejrzenia, a to głównie dlatego, że nigdy nie byliśmy w
Lymstock i nie mieliśmy w pobliżu żadnych znajomych.
Joanna pojechała na miejsce, obejrzała dom i od razu zdecydowała, że to właśnie jest
to, czego nam potrzeba.
Położony o jakie pół mili od miasteczka, przy drodze wiodącej na wrzosowiska, niski,
prosty biały dom z pochyłą werandą pomalowaną na wyblakły zielony kolor, z widokiem
na pobliskie wzgórze porośnięte wrzosem, a w dole, na lewo, na wieżę kościółka w
Lymstock, stanowił kiedyś własność kilku sióstr, starych panien Barton; pozostała z nich
przy życiu już tylko jedna, najmłodsza, panna Emilia.
Panna Emilia Barton była czarującą, drobną starszą damą, przedziwnie dopasowaną do
domu i całego otoczenia. Delikatnym, jakby usprawiedliwiającym się tonem objaśniła
Joannie, że nigdy domu dotychczas nie wynajmowała i, oczywiście, nigdy by jej to nie
przyszło do głowy. „Ale teraz, pani rozumie, dziś warunki tak się radykalnie zmieniły! No,
naturalnie, podatki, a przy tym moje akcje i papiery, które zawsze uważałam za
stuprocentowo pewne (niektóre z nich polecał mi sam dyrektor banku), nie przynoszą
dzisiaj żadnego, ale to żadnego dochodu. Zagraniczne papiery, oczywiście! I to wszystko
obcym osobom; myślę, że mnie pani dobrze zrozumie, kochanie, i nie weźmie mi za złe
szczerości… pani jest taka miła! Coś jednak trzeba było postanowić. I naprawdę, od kiedy
panią poznałam, jestem przekonana, że będzie mi bardzo miło wyobrażać sobie panią na
tle mego domu. Wie pani, dobrze to zrobi domowi, kiedy tu zamieszka ktoś młody…
Przyznam się, trochę przerażała mnie myśl, że mogą się tu wprowadzić jacyś
mężczyźni…”
W tym miejscu Joanna zmuszona była wtrącić słówko o mojej osobie. Panna Emilia
przyjęła to jednak nadspodziewanie pogodnie.
— Ależ, droga pani, rozumiem, doskonale rozumiem! Jakie to smutne… Katastrofa
lotnicza, mówi pani? Jacyż to dzielni ci młodzieńcy…! Pani brat to właściwie inwalida,
prawda?
Ta myśl zdawała się działać kojąco na miłą, drobna damę. Inwalida nie będzie się
przypuszczalnie oddawał tym wulgarnym męskim rozrywkom, których panna Emilia tak się
obawiała. Po chwili milczenia spytała, czy palę.
— O, jak komin! — odpowiedziała Joanna. — A zresztą, ja także.
— Oczywiście, oczywiście! Niemądre z mojej strony pytanie! Wie pani, mam wrażenie,
że ja chyba nie idę z duchem czasu. Wszystkie moje siostry były ode mnie starsze, a
nasza droga mama dożyła dziewięćdziesięciu siedmiu lat… Niech pani tylko sobie
wyobrazi…! Zresztą była bardzo wymagająca. Tak… tak… dzisiaj wszyscy palą… Ale…
ale widzę tu jeden kłopot! W całym domu nie ma ani jednej popielniczki!
Joanna uspokoiła ją, że przywieziemy z sobą mnóstwo popielniczek, po czym dodała z
uśmiechem:
— Przyrzekam pani, że nie będziemy sypali popiołu na meble i na podłogę ani wypalali
dziur w dywanach, boja sama tego nie cierpię.
Tak więc sprawa została ostatecznie załatwiona, to znaczy wynajęliśmy Jałowcowy
Dworek na sześć miesięcy, z prawem przedłużenia umowy na dalsze trzy miesiące.
3
Panna Emilia uspokoiła Joannę, że urządzi się bardzo wygodnie w mieszkaniu swojej
dawnej pokojówki („mojej wiernej Florentyny”), która po piętnastoletniej służbie w
Jałowcowym Dworku wyszła za mąż i mieszka w Lymstock.
— To taka porządna dziewczyna — mówiła panna Emilia — jej mąż pracuje w
budownictwie. Mają milutki domek przy ulicy Głównej, z dwoma pięknymi pokojami na
piętrze, gdzie się urządzę bardzo wygodnie, a Florentyna będzie uszczęśliwiona, mając
mnie u siebie.
Wszystko więc układało się jak najpomyślniej, umowa została podpisana i niebawem
oboje z Joanną zjechaliśmy do Jałowcowego Dworku i objęliśmy nowe mieszkanie. Skoro
jeszcze udało się pannie Emilii nakłonić swą dawną gosposię, panią Partridge, do
pozostania u nas, nie mieliśmy kłopotów z pomocą domową, tym bardziej że zdobyliśmy
do cięższych robót domowych „dochodzącą”, Beatę, dziewczynę może niezbyt
rozgarniętą, ale pogodną i uprzejmą.
Pani Partridge, niewiasta w średnim wieku, była znakomitą kucharką, i chociaż nie
zachwycał jej nasz system późnego jadania obiadu (panna Emilia spożywała tylko lekki
posiłek składający się z jednego jajka), to z czasem nawet uznała, że obfitsze jedzenie
jest konieczne dla mego zdrowia.
Gdy już zadomowiliśmy się na dobre i mieszkaliśmy tydzień w Jałowcowym Dworku,
panna Emilia Barton złożyła nam ceremonialnie kartę wizytową. Za jej przykładem poszła
pani Symmington, żona miejscowego adwokata, następnie siostra doktora, panna Griffith,
żona pastora, pani Dane–Calthrop, oraz pan Pye z Przeorówki.
Joanna była tym wszystkim niesłychanie przejęta.
— Wiesz, nie wyobrażałam sobie nigdy — mówiła z ożywieniem — że ludzie jeszcze
składają sobie wizyty i zostawiają tak ceremonialnie karty wizytowe!
— To dlatego, kochanie, że nie masz najmniejszego pojęcia o życiu na prowincji.
— Bujda, mój drogi! Tysiące weekendów spędziłam na wsi!
— To zupełnie co innego — odpowiedziałem.
Jestem starszy od Joanny o pięć lat. Pamiętam jeszcze z dziecinnych lat nasz duży,
biały, odrapany i trochę zaniedbany dom, a za nim pola zbiegające w dół, ku rzeczce.
Przypominam sobie, jak pełzałem na brzuchu pod siatką chroniącą truskawki, w strachu,
że może mnie zdybać ogrodnik: czuję jeszcze woń białego pyłu na podwórzu za domem i
widzę rudego kota kroczącego dostojnie środkiem podwórza, a ze stajni słyszę stuk
końskich kopyt… Gdy miałem lat siedem, a Joanna dwa, przenieśliśmy się na stałe do
Londynu, do ciotki, i odtąd już wszystkie święta spędzaliśmy w mieście. Oglądaliśmy
wtedy przeróżne pantomimy, przedstawienia teatralne i filmy, robiliśmy wycieczki do
Ogrodów Kensingtońskich, żeby powiosłować po stawie, albo w zimie na ślizgawkę.
Sierpień spędzaliśmy przeważnie w jakimś nadmorskim hotelu. Rozmyślając teraz o tym
wszystkim, zdałem sobie równocześnie— sprawę, że stałem się w czasie mojej choroby
samolubem i egocentrycznym inwalidą.
— Boję się, siostrzyczko, że będzie ci tutaj okropnie… Na pewno odczujesz wiele
braków — powiedziałem do Joanny.
Joanna bowiem jest bardzo ładna i wesoła. Lubi dansingi i cocktaile, flirty i szybką jazdę
dobrym samochodem. Ona jednak roześmiała się tylko i oświadczyła, że nic podobnego,
ta perspektywa zupełnie jej nie przeraża.
— Jeżeli mam być szczera — dodała — przyznam ci się, że nawet jestem zadowolona,
że całe to miejskie życie pozostawiam za sobą. Miałam już dość tego ustawicznego gwaru
i tłumu, i chociaż jestem przekonana, że nie potrafisz zdobyć się na współczucie, to
przyznam ci się, że sprawa z Pawłem kosztowała mnie bardzo dużo. Trzeba będzie wiele,
wiele czasu, abym mogła przejść nad nią do porządku dziennego…
4
Muszę powiedzieć, że do sprawy Pawła odnosiłem się raczej sceptycznie. Sercowe
sprawy Joanny szły niezmiennie tym samym trybem. Zakochiwała się po uszy w jakimś
kompletnie pozbawionym woli i charakteru młodzieńcu, którego uważała za geniusza,
wysłuchiwała jego nie kończących się skarg i narzekań i za wszelką cenę starała się
zdobyć dla niego rozgłos i uznanie. Potem, gdy okazywał się niewdzięcznikiem, Joanna
była głęboko dotknięta i twierdziła, że ma złamane serce. Trwało to tak długo, dopóki nie
zjawił się na arenie jakiś nowy ponury młodzian, co zdarzało się zwykle mniej więcej po
jakichś trzech tygodniach, i cała historia powtarzała się od początku. Nie brałem więc zbyt
poważnie złamanego serca Joanny; spostrzegłem zresztą, że moja ładna siostra traktuje
przeprowadzkę na wieś jako nową, dobrą rozrywkę.
— W każdym razie — rzekła — musisz przyznać, że wyglądam odpowiednio.
Przyglądałem się jej krytycznie przez dłuższą chwilę i doszedłem do wniosku, że nie
mogę się zgodzić z jej opinią.
Joanna była ubrana przez firmę Mirotin „sportowo”, to znaczy miała spódnicę w
ogromną, wyzywającą kratę; górną połowę ciała obciskał śmieszny sweterek z krótkimi
rękawkami, jakby trochę w tyrolskim stylu. Do tego cieniutkie jedwabne pończoszki i
nieskazitelnie nowe mokasyny.
— Niestety, Joanno, jesteś ubrana zupełnie, ale to zupełnie niestosownie. Powinnaś
włożyć jakąś bardzo starą samodziałową spódnicę, najlepiej brudnozieloną albo
spłowiałobrązową, spokojny, miękki sweter w tym samym kolorze i ewentualnie gruby
wełniany płaszcz. I do tego, na przykład, filcowy kapelusik, a także grube pończochy do
starych, zniszczonych półbucików. Wtedy dopiero wsiąkniesz w tło ulicy Głównej
Lymstocku, a nie będziesz odbijała jak w tej chwili. Ale i twoja twarz jest zupełnie nie na
miejscu — dodałem.
— Cooo? A to znowu dlaczego? Co masz jej do zarzucenia? Przecież zastosowałam
szminkę numer dwa w odcieniu „wiejska opalenizna”.
— No, właśnie… Jeżeli masz mieszkać w Lymstock, powinnaś używać tylko tyle pudru,
żeby ci się nos za bardzo nie świecił. Poza tym możesz leciutko i niezbyt starannie
musnąć kredką wargi. A jeśli chodzi o brwi, to musisz je mieć szerokie, a nie wyskubane
jak niteczki…
Joanna roześmiała się rozbawiona.
— Więc przypuszczasz, że będą mnie uważali za straszydło?
— No, nieee… po prostu za dziwaczkę.
Joanna znowu zaczęła przeglądać karty wizytowe pozostawione przez odwiedzających.
Jedna tylko żona pastora miała szczęście, a może raczej nieszczęście, zastać Joannę w
domu. Po chwili Joanna podniosła na mnie oczy znad biletów i rzekła:
— Wiesz, to zupełnie jak w tej zabawie w „Szczęśliwą Rodzinę”. Żona adwokata nazywa
się pani Prawnicka, córka doktora panna Dozowiczówna i tak dalej. Wiesz, Jerry, że tu
jest uroczo! Tak jakoś miło, zabawnie i staroświecko… Po prostu trudno sobie wyobrazić,
że mogłoby się tutaj stać coś złego, prawda?
Chociaż w głębi duszy wiedziałem, że uwaga Joanny nie jest oparta na niczym realnym,
zgodziłem się z nią. W takiej miejscowości jak Lymstock nie może się zdarzyć nic złego.
I pomyśleć, że właśnie w tydzień później otrzymaliśmy pierwszy anonim!
Widzę, że od początku źle zacząłem. Zupełnie nie opisałem, jak wygląda Lymstock, a
bez tego nie podobna zrozumieć całego opowiadania.
A więc muszę zacząć od tego, że Lymstock sięga tradycją daleko w przeszłość, gdzieś
aż do okresu najazdu normandzkiego. Posiadało ono wówczas doniosłe znaczenie,
głównie natury kościelnej. Było tam bowiem opactwo szczycące się długim szeregiem
potężnych przeorów. Okoliczni lordowie i baronowie, chcąc być w dobrych stosunkach z
5
Bogiem, oddawali część swoich włości na rzecz opactwa. Tak więc Lymstock rosło w
dobra i znaczenie, stanowiąc potęgę w ciągu długich stuleci. Jednakże za panowania
Henryka VIII i Lymstock musiało podzielić los innych klasztorów i opactw. Odtąd bowiem
zamek zapanował nad miastem. Miasto było jeszcze stosunkowo potężne, miało swoje
własne prawa i przywileje, bogaty skarbiec, ale potem, gdzieś w tysiąc siedemset którymś
roku, fala postępu omijając Lymstock zepchnęła je do roli prowincjonalnego miasteczka.
Zamek legł w gruzach. Żadna linia kolejowa, żadna ważniejsza arteria komunikacyjna nie
otarła się nawet o Lymstock. Dzisiaj było to małe, prowincjonalne miasteczko bez
większego znaczenia, raczej zapomniane, o pagórkowatym, porośniętym wrzosem
zapleczu, wśród otaczających je pierścieniem spokojnych pól i folwarków.
Raz w tygodniu odbywał się tutaj targ i wtedy ze wszystkich stron drogami i ścieżkami
pędzono tu różnego rodzaju bydło. Dwa razy do roku organizowano wyścigi zakrojone na
niewielką skalę, w których brały udział jakieś zupełnie nieznane konie. Poza tym
miasteczko posiadało uroczą ulicę Główną; po obu jej stronach stały nieco w głębi od ulicy
pełne dostojeństwa domy, trochę tu jakby nie na miejscu, ze swymi oknami na parterze, w
których rozłożone były: fasolka, warzywa i owoce. Był tu długi, ciemny sklep tekstylny,
spory i okazały magazyn z żelastwem, pretensjonalny urząd pocztowy i cały szereg bliżej
nieokreślonych sklepów, dwa konkurujące z sobą sklepy rzeźnicze i Międzynarodowy
Magazyn. W miasteczku mieszkał lekarz, poza tym istniało biuro prawne pod firmą
Galbraith, Galbraith i Symmington. Obrazu dopełniał piękny i nieoczekiwanie duży
zabytkowy kościół z roku 1420. Wreszcie była tu nowa, obrzydliwa szkoła i dwie gospody.
Takie oto było Lymstock i, za przykładem panny Emilii Barton, każdy, kto był tutaj
„kimś”, składał nam wizytę. Niebawem też Joanna, kupiwszy nowe rękawiczki i ustroiwszy
głowę w aksamitny berecik, rozpoczęła rewizyty.
Wszystko było dla nas nowe i zajmujące. Znajdowaliśmy się tutaj tylko przelotem — było
to jak gdyby jakieś intermezzo w naszym życiu. Postanowiłem więc pójść za radą doktora
i zacząć się interesować sąsiadami oraz miejscowymi skandalikami. Nie miałem,
oczywiście, wówczas pojęcia, w jakiej formie owe skandaliki dojdą do mej świadomości.
Dziwna rzecz: kiedy przyszedł pierwszy anonim, rozbawił nas raczej, niż oburzył.
Pamiętam, że otrzymaliśmy go w czasie śniadania. Obracałem go leniwie w palcach, jak
ktoś, komu czas płynie powoli, a każde wydarzenie rozciąga się w nieskończoność.
Stwierdziłem najpierw, że list jest miejscowy, a adres wystukany na maszynie.
Odpieczętowałem go przed dwoma innymi; jednym z nich był rachunek, a drugi pochodził
od jakiegoś kuzyna–nudziarza. Koperta zawierała kartkę, a na niej ponaklejane
drukowane litery tworzyły słowa i zdania. Wpatrywałem się przez chwilę w list, nie
rozumiejąc, o co chodzi. Dopiero po chwili aż podskoczyłem z wrażenia.
Joanna, siedząca ze zmarszczonymi brwiami nad jakimś rachunkiem, podniosła na
mnie oczy.
— Co się stało? Wyglądasz, jakbyś był czymś mocno poruszony.
Autor anonimu, używając najbardziej drastycznych zwrotów, wyrażał wątpliwość, czy ja i
Joanna jesteśmy rodzeństwem.
— To jakiś wyjątkowo ohydny anonim — odpowiedziałem niechętnie.
Nie zdołałem jeszcze opanować w pełni wrażenia, jakie na mnie wywarł list. Bądź co
bądź trudno się było spodziewać czegoś podobnego w tej spokojnej, prowincjonalnej
dziurze. Joanna od razu się ożywiła.
— A o co tam chodzi?
Pamiętam, że w powieściach nie pokazuje się kobietom żadnych plugawych anonimów,
aby nie urazić ich delikatnych uczuć. Muszę jednak z przykrością wyznać, że nie przyszło
mi nawet do głowy ukrywać przed Joanną treści anonimu. Bez słowa podałem jej więc
kartkę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin