141. Neil Barbara - Dlugo i szczesliwie.rtf

(873 KB) Pobierz

Barbara Neil

 

 

Długo i szczęśliwie

 

(Someone Wonderful)

 

Przełożyła Małgorzata Dobrowolska

 

 

 


Część I


1

 

Lily Teape, w słomkowym kapeluszu na głowie, klęczała zajęta pieleniem w różanym ogrodzie. Rabaty były zaniedbane, ziemia zbrylona. Po raz kolejny zastanawiała się, ile czasu mogło upłynąć od jego śmierci. Lata, miesiące, tygodnie? Zagubiła poczucie czasu w bezkresnym smutku, gdy cały świat wokół niej, za osypującym się murem ogrodu, za oliwkowym gajem z posągami po kolana w trawie, stanowiła przydymiona, osnuta mgłą, panorama toskańskich wzgórz.

Tu się połączyli: ona, zbieg uciekający od życia, z nim, od którego życie uciekało. Wiedzieli, że umiera, zanim tu przyjechali. Wiedzieli, że nie będą mieli zbyt wiele czasu, aby przeżyć swoją miłość, i zastanawiali się nawet, czy ta świadomość pomogła im zrobić wszystko tak dobrze, tak rzetelnie.

Podnosząc się, z rękoma opartymi na krzyżu odwiecznym gestem ciężarnych kobiet, spojrzała w stronę krępej oliwki, w której cieniu w wiklinowym fotelu siedziała Grace. Jej twarz skrywały włosy, kiedyś rude, teraz mające ów szczególny, właściwy osobom o tej karnacji odcień: nie tyle siwy, ile brudnobiały. Szyjąc w skupieniu, była niemal spokojna, niemal pogodna. Lily podeszła i przykucnęła obok, kładąc dłonie na jej kolanach. Uśmiechnęła się do niej dobra, pomarszczona, niczego nieudająca twarz.

– Wszystko w porządku? – zapytała Lily.

– W porządku – zapewniła Grace, pokazując kawałek bladoróżowego jedwabiu, nad którym właśnie pracowała. – Patrz, prawie skończyłam. – I ze zdziwieniem: – Kto by pomyślał, że coś takiego potrafię, że mam do tego talent? Całkiem niezłe, prawda?

– To naprawdę piękne. Jesteś artystką.

– Artystka! Też coś! – Drgnienie w kąciku ust, przelotne zmarszczenie czoła, wspomnienie, które zaraz odpłynęło; wszystko to nie uszło uwagi Lily.

– W porządku?

– W porządku.

Klęczała znów przy swoim zajęciu, kiedy z kamiennych, rozwidlonych schodów, prowadzących na piętro zabytkowej willi rozległ się głos gospodyni.

– Signora?

Z chłodnego wnętrza wychynęła niewielka, krępa kobieta, przewiązana w pasie czerwoną, kraciastą ścierką, zamiast fartucha. Jedną rękę oparła na biodrze, drugą spędzała z czarnych włosów muchy, osłaniając równocześnie przedramieniem oczy od słonecznego blasku. – Signora?

Lily podniosła głowę.

– Anno, zastanawiałam się właśnie... ile to czasu mogło upłynąć?

Kobieta opuściła ręce gestem łagodnego zniecierpliwienia, gdyż pytanie to słyszała od czasu śmierci tak często, jakby w każdej chwili można się było spodziewać, że on wróci. Spojrzała czule na swój zegarek – prezent od syna – który wyświetlał miesiąc, datę i dzień tygodnia. Miał jeszcze wiele innych funkcji, których nie rozumiała i nie potrzebowała, wiodąc życie proste i jednostajne, sprawiało jej więc przyjemność, gdy mogła zrobić z niego użytek. Podniosła rękę do oczu, przytrzymując zegarek kciukiem i palcem wskazującym, przestudiowała uważnie jego tarczę, po czym zaczęła rachować, z zadartą głową, z palcem na ustach.

– Dwa miesiące, trzy tygodnie, pięć dni, signora.

– Tylko tyle? – Lily zadumała się przez chwilę, po czym wróciła do pracy.

– Signora, jeden pan chce z panią rozmawiać.

– Nie, Anno, dziękuję. – Jakby zaproponowano jej herbatę.

Anna pokręciła głową i opuszczając rozgrzane kamienne schody, powróciła w brunatny cień wnętrza domu.

Śmierć nie powinna być czymś nagłym, jeśli spędzało się czas w oczekiwaniu na jej przyjście, jeśli choroba udręczyła go tak bardzo, że zgoda na śmierć, oczekiwanie śmierci, stało się koniecznością. A jednak przyszła nagle. Był tutaj – taki, jakim uczyniła go choroba – a gdy zostawiła go na niewiele ponad pół godziny, umarł w czasie jej nieobecności. Miał zaledwie czterdzieści dwa lata, o siedemnaście lat więcej niż ona.

Leżał wyprostowany, z rękoma wzdłuż ciała, przykryty pledem w szkocką kratę, na jednej z dwóch kanap stojących w pokoju na piętrze. Tam właśnie prowadziły owe kamienne schody. Pokój o niskim sklepieniu ciągnął się przez całą szerokość domu. Kanapy umieszczono przy wielkim, centralnym kominku, na którym płonęły oliwkowe polana o czarnej korze. Pomiędzy nimi stół, zarzucony gazetami i kolorowymi magazynami: wyspa angielskości, ze swoim półmrokiem i blaskiem ognia, od której pokój uciekał w stronę wysokich okien, na przeciwległych krańcach. Wpadało przez nie delikatne, koronkowe światło, biorąc w posiadanie łupkową podłogę.

– Nie jestem gotowa – powiedziała Lily. Klęczała przy nim, z głową na jego piersi, platynowe włosy rozsypane na flanelowej koszuli. Jej jasna uroda miała w sobie odblask wiecznego, płowowłosego dzieciństwa. – Tyle rzeczy zapomniałam ci powiedzieć, o tylu jeszcze chciałam porozmawiać.

Jego oczy były zamknięte, choć wygląd zdradzał bezsenność. Surowe, głęboko wyryte bruzdy wokół ust, ściągnięte czoło, poorane zmarszczkami, cała twarz przedwcześnie postarzała w uścisku niemocy. Ta twarz zawsze była mizerna, ale teraz, pofałdowana i mroczna, przypominała skaliste wybrzeże, pełne zatok, cypli i pieczar. Był dużym mężczyzną, nim złamała go choroba, przynosząc ze sobą, najdziwaczniejsze niekontrolowane ruchy. W tych ostatnich dniach jego ciało żyło własnym życiem. Opuścił je, zachowując pełną świadomość. Był jak ogromna, średniowieczna twierdza, podnosząca most, zatrzaskująca okiennice w ogniu bitwy. W najgłębszej głębi jej murów nadal toczyło się życie, ale zgiełk i zamęt już tam nie docierały. Jego głowa, pokryta zmatowiałymi włosami, kiwała się w bezustannym, niemal gniewnym potakiwaniu.

– Wiem, że nie śpisz – powiedziała. – To jeszcze nie teraz, prawda? Nie odchodź jeszcze.

– Przykro mi, Lily, nie ma wyjścia. – Z trudem wydobył rękę spod koca, opierając ją ciężko na jej policzku. – Czas, żebyś dorosła.

– Jestem za stara, żeby dorosnąć. – Czuła konwulsyjne ruchy tej ręki, odwróciła ją i wymruczała, przyciskając usta do naprężonych ścięgien nadgarstka: – Zdrajco, obiecałeś, że mnie nigdy nie opuścisz.

Podniosła głowę, czekając na efekt tych słów. Nagle jego oczy otwarły się szeroko, odsłaniając ogromne szare, zmącone tęczówki, jak dwa okna, przez które z wnętrza domu widać niebo. Potem jedna powieka z wolna opadła. Było to coś w rodzaju mrugnięcia: pojedynczy, celowy ruch pośród tylu innych, chaotycznych i niezbornych.

– To nie jest zabawne – powiedziała, a jego ręka poruszyła się znacząco w jej dłoniach. Cofnęła się, przyglądając się tej ręce, jak gdyby przemówiła, dopóki nie opanowały jej wszystkie te inne, drobne ruchy. Wtedy oparła na niej głowę, jakby chciała unieruchomić ją tym ciężarem.

Potem wstała i wyszła na pół godziny do ogrodu. Kiedy wróciła, nie poruszał się już wcale. Nie było go.

Gdyby taki dialog zdarzył się tylko raz, można by go uznać za rodzaj pożegnania, ale powtarzał się niemal codziennie, rzadko mówili o czymś innym. Był zbyt zmęczony, zbyt zamknięty w cierpieniu, jakie sprawiało mu jego ciało, aby mieć siłę dłużej rozmawiać. Nigdy nie wspomniał o dziecku, choć wiedział o nim, widział, jak zmienia się jej figura. Czasem kładł rękę tam, gdzie ono leżało w jej wnętrzu, przyciągał ją do siebie, przytulał głowę do jej ciała. Nie było nic więcej do powiedzenia, choć zapewniała go, że tyle jeszcze spraw zostało. W rzeczywistości wszystko już powiedzieli. Rozmawiali o jego śmierci tak często, zamieniając krótkie, pojedyncze zdania, że straciła ona całą swoją grozę i stała się czymś podobnym do nudnej podróży, w którą, wiedzieli oboje, będzie musiał w końcu wyruszyć. Jak odwiedziny u szacownego krewniaka, od których człowiek stara się wymówić, ale wie, że w końcu się tam wybierze, bo tak nakazuje obowiązek.

Anna znów pojawiła się na schodach. Osłaniając, tak jak przedtem, oczy przed słońcem, wypatrzyła w ogrodzie pochyloną sylwetkę, nabrała powietrza, aby zawołać, rozmyśliła się i zeszła na dół. Przecinała suche, wydeptane ścieżki, obrzeżone ułożonymi ukośnie cegłami. Po drodze z nawyku robiła porządki, zbierała obcięte suche gałęzie, pozostawione przez Lily. Wreszcie przyklęknęła obok niej.

– Signora – powiedziała łagodnym tonem. – Proszę, niech pani przyjdzie. Nie mogę go odesłać. To ktoś, kogo pani zna.

– Ktoś, kogo znam? – Lily chwyciła Annę za przegub. Ta spojrzała najpierw na jej drżącą rękę, potem w pytające, zelektryzowane oczy. – Mówisz, że go znam? Anno! Znam go? – W każdym słowie większy ładunek nadziei.

Anna położyła swoją szorstką, twardą rękę na jej dłoni i potrząsnęła głową.

– Kochana, to nie on, nie. Pani wie, że to niemożliwe. – Wiedziała, że Lily jest na tym etapie żałoby, kiedy wciąż jeszcze ma się nadzieję. Rozumiała to, bo jej ukochany, ojciec jej syna, był partyzantem podczas drugiej wojny światowej, i został aresztowany, w więzieniu torturowano go i w końcu zabito. Potem nie było w jej życiu nikogo innego. – To ten od signory Grace: Cochrane, Johnny Cochrane.

Lily otrząsnęła się błyskawicznie. Rzuciła twarde spojrzenie w stronę willi, następnie popatrzyła tam, gdzie siedziała Grace, pochłonięta swoją robótką. Widziała kruchą, wrażliwą istotę, którą tak dobrze znała i którą tak łatwo było złamać. Nie można pozwolić, aby znów została zraniona.

– On nie może się z nią spotkać, Anno. Ja z nim porozmawiam, ale bez względu na wszystko, on nie może się z nią zobaczyć.

 


2

 

Grace Teape, ciotka Lily, piękność i ozdoba towarzystwa, straciła męża w tym samym wypadku, który Lily uczynił sierotą. Mąż Grace i matka Lily – Michael i jego siostra Meriel – zostali w widowiskowy sposób roztrzaskani na kawałki, gdy sportowa łódź motorowa, którą Michael kierował, wywróciła się przy pełnej szybkości podczas wyścigu nieopodal Cowes, u wybrzeży wyspy Wight. Grace mogła być wtedy z nimi, gdyby poprzedniego dnia nie zwichnęła sobie kostki. Lily z nimi nie było. Nikt dokładnie nie wiedział, co się z nią dzieje. Miała sześć lat i na jakiś czas znalazła się poza kręgiem zainteresowania wszystkich, którzy się liczyli. Mówiąc po prostu, nie zostałaby sierotą, gdyby nie fakt, że Meriel była niezamężna i nigdy nie zdradziła, kto jest ojcem jej dziecka. Trudno powiedzieć, co było przyczyną: czy wstydziła się ujawnić swój romans, czy chciała być tajemnicza, czy po prostu nie wiedziała. W swoim czasie była dość bogata, aby pozwolić sobie na każdy z tych wariantów, później popadła w uzależnienie od kokainy, heroiny i mętnego politykierstwa. Przepuściła znaczną część majątku, zanim pełnomocnicy odcięli ją od funduszy.

Gdzieś tam, kiedyś tam, przyszła na świat Lily, z czego rodzina jej matki nie za bardzo zdawała sobie sprawę; Meriel nigdy ich o nic nie prosiła. Tylko ukochany brat, oficer królewskiej kawalerii, zadawał sobie trud, aby co jakiś czas odszukać Meriel i zafundować jej kosztowną kurację. Zawsze jednak wracała potem do mężczyzny, którego kochała: niewydarzonego, trzeciorzędnego terrorysty, który ściągał ją coraz głębiej i głębiej na dno. Właśnie po jednej z takich kuracji Michael i Grace zabrali ją na wyspę Wight, aby zażyła świeżego powietrza i nieco przyjemności. Wprawdzie wyścigi łodzi motorowych, sport bogatych mężczyzn, sprzeciwiały się w jakimś sensie jej przekonaniom, jednak pokusa była zbyt wielka, by się jej oprzeć.

Państwo Teape byli zdruzgotani śmiercią jedynego syna. Co do jedynej córki, gdyby jej śmierć nie była tak mocno związana z tamtą, uznaliby, że w sumie dobrze się stało. To wielka ulga, ze jej brudne życie przestało być ustawicznym zagrożeniem dla ich spokoju. Byli to starzy ludzie, zmęczeni wszystkim, co ich bezpośrednio nie dotyczyło, zamknięci w poczuciu wyższości, społecznych uprzedzeniach i dezaprobacie. Było za późno na jakiekolwiek zmiany w ich monotonnej codzienności, więc obwarowali się wraz ze swoim smutkiem w ponurym, samotnym domu w Norfolk, dopóki nie stało się jasne, że gdzieś tam jest mała dziewczynka, którą trzeba odnaleźć. Oczywiście, cały czas o tym wiedzieli, ale gdzieś przecież musi być ojciec, teraz jego kolej... Nie można od nich wymagać... Nie mogą przecież...

Lily została odnaleziona przez prywatnego detektywa, którego wynajęli pełnomocnicy jej matki, w jednej z gnieżdżących się na dziko komun północnego Londynu, sześć miesięcy po wypadku. Była umorusana, niedożywiona, ale grupa opiekowała się nią na swój przypadkowy, niesystematyczny sposób. Nie została bez środków do życia, bo resztki spadku po matce były dobrze zainwestowane, ale jeśli nie liczyć starych państwa Teape, była całkiem sama na świecie.

Państwo Teape ulegli perswazjom. „No cóż – powiedzieli – skoro jedyną alternatywą jest oddanie jej do adopcji, niech na razie zostanie u nas. Co za pech, doprawdy!".

Miały to być jedynie odwiedziny, tymczasowe rozwiązanie, zanim wymyśli się coś konkretnego, państwo Teape nie podjęli więc żadnych kroków, aby zorganizować Lily życie na dłużej. Nie było sensu umieszczać jej w wiejskiej szkole, aby potem ją stamtąd zabierać – dla dziecka to więcej szkody niż pożytku. Bojąc się uczuciowego zaangażowania, pani Teape traktowała ją jak dorosłego gościa, znajomą znajomych, która przyjechała na tańce i wprosiła się na nocleg. Czasem w nagłym poczuciu obowiązku zajmowała się Lily, przerzucała jej nowe ubrania, energicznie zaplatała jej włosy i szorowała buzię flanelową ściereczką tak mocno, jakby chciała ją całkiem zetrzeć. Dla Lily te ręce były czymś zupełnie innym niż ręce obcych ludzi, którzy przytulali ją podczas sześciu samotnych miesięcy, okrywali w nocy kocem, pozwalali jej uczestniczyć w swojej miłości. Państwo Teape nie mogli, po prostu nie mogli pogodzić się z faktem, że ta dziewczynka o pospolitym głosie i prostackich manierach jest ich wnuczką. Należała do innego gatunku niż oni, no i w końcu, jedyne świadectwo, jakim dysponowali, pochodziło od ludzi z marginesu. Prawnikom to wystarczyło, ale oni wciąż czuli, że ktoś, gdzieś chce ich wykiwać.

Dwa miesiące, które Lily spędziła u państwa Teape, były jak dziura w czasie, wypełniona smutkiem i poczuciem zagubienia. Gdzie podziali się wszyscy ludzie? Przywykła mieć wokół siebie wciąż zmieniające się, raczej przyjaźnie nastawione towarzystwo. Tęskniła za tym miejscem, gdziekolwiek ono było, i tęskniła za matką.

– Kiedy mama wróci? Gdzie ona jest?

– Twoja mamusia odeszła. Jest teraz z Jezusem. Rozumieszsz?

To „rozumieszsz?" było ulubioną odzywką starej Prudence Teape. Protekcjonalny pytajnik, brzmiący w jej wydaniu bardziej jak „...umieszsz", zdawał się z góry wykluczać możliwość jakiegokolwiek zrozumienia u rozmówcy.

– Kto to jest Jezus? Czy ja mogę tam pójść?

Lily rozumiała teraz, dlaczego ci starzy ludzie wciąż na coś czekali, próbując jakoś skrócić sobie czas. Czekali na wyjazd do Jezusa i Lily czuła, że wyglądają niecierpliwie tej chwili. Ona też nie mogła się doczekać.

Do Lily nie dotarło, że państwo Teape są jej dziadkami, że ta nieprzystępna pani o starannej fryzurze i zapadniętych policzkach to matka jej matki. Sądziła, że są po prostu jedną więcej parą przechodniów w jej życiu, co ostatecznie okazało się prawdą. Nie wiedziała, co to takiego krewni.

Spędzała dni w wysokim, nieużywanym pokoju dziecinnym, położonym na najwyższym piętrze domu. Jej samotne szurania i pobrzękiwania nie zakłócały panującej tu atmosfery martwoty: pokój, podobnie jak dziadkowie, zdawał się mieć w przeszłości niewiele do czynienia z dziećmi. Nigdy nie zapalano ognia na kominku. Lily samotnie wdrapywała się na wielkiego, malowanego konia na biegunach. Jego ciężkie poskrzypywanie pogłębiało panującą wokół ciszę. Bawiąc się lalkami i ołowianymi żołnierzykami, zastanawiała się, kim są mały chłopiec i dziewczynka, których portrety w pastelowych kolorach ozdabiały z dwóch stron gzyms nad kominkiem. Była ciekawa, czy przyjdą i będą się z nią bawić na krostowatym linoleum, wyglądającym, jakby przeszło epidemię ospy. Kiedy pytała o to babcię, którą polecono jej nazywać Prudence, twarz kobiety przybierała zagadkowo łagodny wyraz, a policzki zaczynały drżeć. Lily patrzyła, z rozchylonymi ustami, z głową przechyloną na bok, jak łza, rozpłynięta i bezkształtna, toruje sobie drogę z kącika oka. Właściwie trudno było to nazwać łzą; była tak samo zwiędła jak jej właścicielka.

– Dalej, idziemy, idziemy – głos w tej samej tonacji co łza – Henry cię potrzebuje, chce zagrać partyjkę wista przed podwieczorkiem. To daje podstawy brydża, rozumiesz, atut towarzyski dla młodej damy.

Lily trudno było pojąć zasady wista, ale gra sprawiała jej przyjemność, podobnie jak ciepło ognia płonącego w pokoju na dole. Po podwieczorku, o piątej, zostanie wysłana do łóżka. Nie wymagano od niej, żeby od razu zasnęła, ale powinna przebywać w pokoju dziecinnym, sąsiadującym z jej sypialnią, z lodowatą łazienką po przeciwnej stronie korytarza.

W jedno z takich popołudni, przy podwieczorku, Lily zabrała głos, dłubiąc w nosie („Nie rób tego, słyszsz?") i wysysając masło z gorącego placka („Żuj, nie ssij, ...umieszsz?").

– Kiedy moja mama... – zaczęła.

– Mamusia.

– ...kiedy moja mamusia już się urządzi u Jezusa, zabierze mnie do siebie.

Chciała w ten sposób jedynie uprzedzić, że nie będzie tu przebywać w nieskończoność. Myśl, że jest jakieś „gdzie indziej", dawała jej poczucie ważności i była zadowolona, widząc, jak z westchnieniem wymieniają znaczące spojrzenia.

Wtedy Prudence powiedziała:

– Lily, jutro będziemy mieli gościa. Twoja ciocia Grace przychodzi na obiad. Bardzo chce się z tobą zobaczyć. To żona twojego biednego wujka Michaela. Pamiętasz go?

– To ten Michael, który dawał mi prezenty, zanim zabrał mamę ze sobą?

 

– Tak... tak... dobry, kochany człowiek... – Drżenie, miękki ton. – Idź teraz do łóżka, Lily, i zamknij drzwi za sobą.

Zanim drzwi zdążyły się zamknąć, Lily usłyszała słowa Prudence:

– Ona nie jest jedną z nas, mogłabym przysiąc.

Nikt nie przyszedł powiedzieć jej dobranoc, ale tak było zawsze.

Grace była jedną z tych osób, w które wymierzone było ostrze dezaprobaty państwa Teape. Po pierwsze, była starsza niż Michael, teraz mogła mieć nawet trzydzieści pięć lat. Nie wyglądała na to, ale w jej młodzieńczym wyglądzie było podejrzane wyrafinowanie. No i te jej oczy. „Ty też to zauważyłeś, Henry, nieprawdaż?" – światowy ton, pełen znajomości życia. Ojciec Grace, emigrant, był właścicielem sieci restauracji Steak House. Dlaczego Michael nie wybrał sobie kogoś z bezpiecznych i mile widzianych kręgów wojskowych, ze swojego własnego środowiska, tego nie byli w stanie pojąć.

No i w ciągu dziesięciu lat małżeństwa nie dała mu dzieci. Wokół krążyło mnóstwo plotek na temat przyczyn tego stanu rzeczy.

Ale teraz przyjeżdżała, pełna zainteresowania osobą Lily. Chciała się dowiedzieć, jak sobie radzą, więc przyznali, że wszystko to jest im bardzo nie na rękę. Być może uda jej się jakoś pomóc, powiedziała. Kto wie?

Lily była w pokoju dziecinnym. Śnieg na dworze sprawiał, że nieco rozproszonego, ołowianego światła przedostawało się do nieoświetlonego pokoju. Lalki były usadzone rzędem na wybrzuszonej, kretonowej kanapie, każda miała przed sobą książkę. Lily przemawiała do nich, naśladując z niezwykłym talentem głos swojej babci:

– Nie umiecie czytać? Nawet zacząć nie umiecie? Nie, tego za wiele. – Podtykała im wzory liter pod szklane oczy. – To jest „A", słyszsz, hę? To jest „B", ...umieszsz, hę? – Lily znała alfabet, ktoś ją go kiedyś nauczył. Pamiętała twarz, ale nie znała imienia. Pamiętała miejsce, ale nie wiedziała, gdzie to było.

– Lily! – rozległ się gdzieś z daleka głos Prudence.

– Lileej – powiedziała sama do siebie dziewczynka, bez złośliwości, czerpiąc po prostu przyjemność z odruchowego naśladowania, ze spontanicznego odbicia w akustycznym lustrze tego, co odbierało jej ucho. Zwracając się do lalek, dodała już własnym głosem: – I macie dużo przeczytać, zanim wrócę.

Lily opuściła pokój dziecinny, wyszła na klatkę schodową i powoli zbliżyła się do balustrady, chcąc ocenić, jakiego rodzaju gościem jest ciocia Grace. Nie była nieśmiałym dzieckiem, ku przerażeniu swoich dziadków, ale życie nauczyło ją podchodzić do ludzi nieufnie. Zdarzało się jej już w przeszłości dostać nieoczekiwanie po uszach. Przekonawszy się, że nasłuchiwanie u szczytu schodów nic nie da, bo drzwi do położonego dwa piętra niżej salonu były zamknięte, jak każde zresztą drzwi w tym pełnym przeciągów domu, dziewczynka zeszła na dół.

Przekręciła niewygodną, ozdobną mosiężną gałkę, za wielką dla jej małej dłoni, i weszła do salonu. Ogarnęła ją fala ciepła, od której z miejsca zaczęło jej ciec z nosa. Płonące węgle napełniały pokój złotym blaskiem, wewnątrz było ciepło, przytulnie, zacisznie. Panująca na zewnątrz zima trzymana była na dystans, topniejąc na szybach, gdy tylko ośmieliła się zbliżyć. Wyprostowani jak dwa flagowe maszty, na których zwisały oklapnięte flagi, dziadkowie stali przy kominku, takim samym obronnym gestem trzymając przed sobą małe szklaneczki. W pokoju unosił się cudowny zapach, którego tam przedtem nie było, ale Grace, cioci Grace, nigdzie nie było widać. Jeszcze po latach Lily pamiętała uczucie rozczarowania, jakie ją wtedy ogarnęło.

– No więc – powiedziała babcia tonem kontynuacji, choć przed wejściem dziewczynki w pokoju panowała cisza – to właśnie ona.

Na stojącej tyłem do Lily kanapie coś się delikatnie poruszyło i ponad oparciem wyłoniła się górna połowa twarzy o jasnej cerze i zielonych oczach, z burzą jasnorudych włosów. Po obu stronach twarzy, na obitym perkalem oparciu kanapy, zobaczyła palce zakończone czerwonymi paznokciami. W ślad za tym poruszeniem ów zapach rodem ze snu uniósł się w rozgrzanym powietrzu, drżąc, wychodząc Lily na spotkanie, zanim wypowiedziane zostało pierwsze słowo. Brwi się uniosły, oczy zmrużyły się w uśmiechu, a niewidoczne usta powiedziały:

– Witaaaaj! Patrzcie no, jaka ślicznotka! Jesteś śliczna, naprawdę! – Cudowne zjawisko znikło, zwracając się z powrotem w stroną stojących przy kominku gospodarzy, którzy mogli widzieć Lily bez odwracania się. Głos ciągnął dalej: – Nie powiedzieliście mi, że jest taka podobna do Meriel.

– Meriel miała czarne włosy. – W podtekście: Meriel była istotą ludzką.

– Ale jej twarz! Jej twarz! Ta śliczna, mała twarzyczka!

Państwo Teape wyglądali na zakłopotanych, był to stan, w jaki zawsze wprawiał ich czyjś entuzjazm.

Oczy, brwi, burza rudych włosów zwróciły się z powrotem w stronę Lily.

– Chodź. Podejdź tutaj i usiądź obok mnie.

Lily obeszła kanapę dookoła i ujrzała przed sobą smugę tęczowego koloru, coś delikatnego, jakąś eteryczną wibrację, jakby w tym prozaicznym pokoju wylądowała baśniowa postać. Ta piękna kobieta zdawała się nieustannie trzepotać. Nawet gdy siedziała całkiem nieruchomo, cierpliwie wyciągając do Lily ręce w geście powitania, wyczuwało się w niej jakąś nutę ożywienia, jakby nieustanny szum.

Lily nie mogła podejść z miliona powodów: bo miała brudne buty i usmarkany nos, bo nie mówiła „mamusia", tylko „mama", bo nie wiedziała, gdzie się wszyscy podziali i kto jest kim, bo lalki nie umiały czytać. Dlatego, że była tym, kim była, po prostu nie mogła się poruszyć, aż wreszcie kobieta, wciąż wyciągając ręce, przechyliła głowę na bok i uśmiechnęła się tak jakoś słodko i smutno.

– Chodź, kochanie, chodź do Grace! – Wtedy Lily podeszła. Podeszła i wypłakała wszystko w tęczowe jedwabie i kaszmiry.

Ramiona objęły ją, broda pieściła jej włosy. Lily nie widziała, ale czuła, jak Grace uwalnia jedną rękę. Spojrzała na tę dłoń, po czym wyciągnęła ją w stronę państwa Teape, mówiąc samymi wargami:

– Ona jest mokra!

Nie przejmując się obecnością Lily, Prudence powiedziała swoim beznamiętnym głosem. – No tak, mokra. Tak jest na okrągło. Ona się nie krępuje, nie ma dość rozumu.

Ręka powróciła jednak na swoje miejsce i objęła Lily, dokładnie tak jak przedtem.

Nawet gdy ma się sześć lat, umie się rozpoznać, że coś wisi w powietrzu. Lily wyczuła to już poprzedniego dnia, kiedy wspomniano o wizycie cioci Grace. Teraz, kiedy frag...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin