HENRYK SIENKIEWICZ
HANIA
2
I
Kiedy stary Mikołaj umierając zostawił Hanię opiece i sumieniu memu, miałem wówczas
lat szesnaście; ona zaś, młodsza niespełna o rok, również wychodziła zaledwie z lat
dziecinnych.
Od łoża zgasłego dziadka odprowadziłem ją prawie przemocą i oboje udaliśmy się do
naszej domowej kaplicy. Drzwi jej były otwarte; przed starym bizantyjskim obrazem Matki
Bożej paliły się dwie świece, których blask słabo tylko rozwidniał mrok, panujący w głębi
ołtarza. Klęknęliśmy jedno obok drugiego. Złamana bólem, zmęczona łkaniem, bezsennością
i żalem dziecina oparła swą biedną główkę o moje ramię i tak pozostawaliśmy w milczeniu.
Godzina była późna; w sali przyległej do kaplicy, na starym gdańskim zegarze kukułka
wykukała chrapliwym głosem godzinę drugą po północy; wszędy panowała głęboka cisza,
przerywana tylko odległym szumem śnieżnej zawiei, wstrząsającej ołowianą oprawą okienek
w kaplicy i bolesnymi westchnieniami Hani. Nie śmiałem się ozwać do niej żadnym słowem
pociechy, tuliłem ją tylko do siebie, jakby już opiekun albo brat starszy. Nie mogłem się
jednak modlić; tysiączne wrażenia, uczucia rozkołysały mi serce i głowę! Różnorodne obrazy
przesuwały mi się przed oczyma, ale powoli z tego zamętu wyłaniała się jedna myśl i jedno
uczucie, oto, że ta bledziuchna twarzyczka z przymkniętymi oczyma, wsparta na moim
ramieniu, ta bezbronna, biedna, maleńka istota staje mi się teraz ukochaną siostrą, za którą
oddałbym życie i za którą, gdyby była potrzeba, rzuciłbym rękawicę całemu światu.
Tymczasem nadszedł brat mój młodszy Kazio i klęknął za nami, a potem ksiądz Ludwik i
kilkoro ludzi ze służby. Odmawialiśmy pacierz wieczorny wedle codziennego u nas
zwyczaju. Ksiądz Ludwik czytał głośno modlitwy, a my powtarzaliśmy je za nim lub
odpowiadaliśmy chórem w litanię; ciemna zaś twarz Matki Boskiej z dwoma cięciami szabli
na policzku poglądała na nas dobrotliwie, zdawała się brać udział w rodzinnych naszych
troskach, zmartwieniach, doli i niedoli i błogosławić wszystkich u Jej stóp zebranych. Przy
modlitwie, gdy ksiądz Ludwik zaczął wymieniać zmarłych, za których odmawialiśmy zwykle
3
„wieczny odpoczynek”, i dołączył do nich imię Mikołaja, Hania poczęła łkać głośno na nowo,
ja zaś wykonałem sobie w duszy cichą przysięgę, że zobowiązań, jakie na mnie włożył
nieboszczyk, święcie dochowam, choćby mi to kosztem największych ofiar wykonać
przyszło. Był to ślub młodego, egzaltowanego chłopaka, nie rozumiejącego jeszcze ani
możliwej wielkości ofiar, ani odpowiedzialności, ale nie pozbawionego szlachetnych
porywów i tkliwych uniesień duszy.
Po skończonym pacierzu rozeszliśmy się na spoczynek. Poleciłem starej Węgrowskiej,
gospodyni, aby odprowadziła Hanię do pokoiku, w którym odtąd miała mieszkać, nie zaś jak
zwykle do garderoby, i żeby pozostała z nią razem przez całą noc; sam zaś, ucałowawszy
serdecznie sierotkę, udałem się do oficyny, w której mieszkałem razem z Kaziem i księdzem
Ludwikiem, a którą nazywano w domu stancją. Rozebrałem się i położyłem do łóżka. Mimo
żalu za Mikołajem, którego kochałem serdecznie, czułem się dumny i szczęśliwy niemal ze
swojej roli opiekuna. Podnosiło mnie to we własnych oczach, że ja, szesnastoletni chłopak,
miałem już być podporą dla jednej słabej i biednej istoty. Czułem się mężczyzną. „Nie
zawiedziesz się, poczciwy starcze – myślałem sobie – na twym paniczu i dziedzicu; w dobre
ręce złożyłeś przyszłość twojej wnuczki i możesz spać spokojnie w mogile.” Istotnie, o
przyszłość Hani byłem spokojny. Myśl, że Hania z czasem dorośnie i że trzeba ją będzie
wydać za mąż, nie przychodziła mi wtedy do głowy. Myślałem sobie, że zawsze zostanie przy
mnie, otoczona staraniami jak siostra, kochana jak siostra, smutna może, ale spokojna. Wedle
odwiecznego zwyczaju najstarszy syn brał przeszło pięć razy tyle majątku, ile młodsze
rodzeństwo; młodsi zaś synowie i córki szanowali ten zwyczaj i nigdy nie występowali
przeciw niemu, jakkolwiek nie było w rodzie naszym prawnego majoratu. Byłem najstarszym
synem rodziny, a zatem większość majątku miała w przyszłości należeć do mnie; jakkolwiek
więc student jeszcze, doglądałem już nań jak na swoją własność. Ojciec należał do
majętniejszych w okolicy obywateli. Ród nasz nie odznaczał się wprawdzie bogactwem
magnatów, ale ową wielką, staroszlachecką zamożnością, dającą chleba w bród i żywot cichy,
dostatni, w rodzinnym gnieździe aż do śmierci. Miałem więc być względnie bogaty i dlatego
ze spokojem patrzyłem w przyszłość tak swoją, jak i Hani, wiedząc, że jakakolwiek dola ją
czeka, zawsze przy mnie znajdzie spokój i oparcie, jeżeli go będzie potrzebować.
Z tymi myślami usnąłem. Nazajutrz rano począłem wprowadzać w czyn powierzoną mi
opiekę. Ale w jakiż to czyniłem sposób śmieszny i dziecinny! A jednak dziś, gdy to sobie
przypomnę, nie mogę się oprzeć pewnemu rozczuleniu. Gdy przyszliśmy z Kaziem na
śniadanie, zastaliśmy już siedzących przy stole: księdza Ludwika, madame d’Yves, naszą
guwernantkę, i dwie moje małe siostrzyczki, siedzące, jak zwykle, na wysokich trzcinowych
4
krzesłach, przebierające nóżkami i gwarzące wesoło. Rozsiadłem się z nadzwyczajną powagą
na krześle ojca i rzuciwszy okiem dyktatora na stół, zwróciłem się do posługującego chłopaka
i rzekłem sucho a rozkazująco:
– Nakrycie dla panny Hanny.
Na wyrazie „panna” położyłem umyślny nacisk.
Tego dotąd nigdy nie bywało. Hania zwykle jadała w garderobie, bo jakkolwiek matka
moja życzyła sobie, aby siadała razem z nami, stary Mikołaj nigdy na to nie chciał pozwolić
powtarzając:
– Na co to się zdało; niech zna mores dla państwa. Jeszcze czego!
Teraz ja wprowadziłem nowy zwyczaj. Poczciwy ksiądz Ludwik uśmiechnął się,
pokrywszy uśmiech szczyptą tabaki i fularową chustką od nosa; pani d’Yves skrzywiła się, bo
mimo dobrego serca, jako pochodząca ze starej rodziny szlacheckiej francuskiej, wielką była
arystokratką; chłopak zaś usługujący, Franciszek, otworzył szeroko usta i patrzył na mnie ze
zdziwieniem.
– Nakrycie dla panny Hanny! czy słyszysz? – powtórzyłem.
– Słucham wielmożnego pana – odpowiedział Franciszek, któremu widocznie
zaimponował ton, jakim do niego mówiłem.
Dziś wyznaję, że i „wielmożny pan” zaledwie mógł powstrzymać uśmiech zadowolenia,
jaki na usta jego wywoływał nadawany mu po raz pierwszy w życiu ten tytuł. Powaga jednak
nie pozwoliła wielmożnemu panu się uśmiechnąć. Tymczasem nakrycie za chwilę było
gotowe, otworzyły się drzwi i weszła przez nie Hania; ubrana w czarną suknię, którą przez
noc uszyły jej panna służąca i stara Węgrowska, blada, ze śladami łez na oczach i ze swymi
długimi złotymi warkoczami, które spływały po sukience i kończyły się wstążeczkami z
czarnej żałobnej krepy, wplecionej między promienie włosów.
Powstałem i podbiegłszy ku niej, przyprowadziłem ją do stołu. Starania moje i cały ów
splendor zdawały się tylko zawstydzać, mieszać i męczyć dziecinę; ale nie rozumiałem
jeszcze wówczas, że w chwili smutku cichy, samotny, odludny kącik i spokój więcej jest wart
niż hałaśliwe owacje przyjaciół choćby z najlepszego serca płynące. Dręczyłem tedy Hanię w
najlepszej wierze swoją opieką, sądząc, że wywiązuję się ze swego zadania doskonale. Hania
milczała i tylko od czasu do czasu odpowiadała na moje pytania, co będzie jadła i piła:
– Nic, proszę łaski panicza.
Zabolało mnie owo: „proszę łaski panicza”, tym bardziej że zwykle Hania była ze mną
poufalsza i mówiła mi po prostu: „paniczu”. Ale właśnie rola, jaką odgrywałem od wczoraj i
5
odmienne warunki, w jakich postawiłem Hanię, czyniły ją tym nieśmielszą i pokorniejszą.
Zaraz po śniadaniu wziąłem ją na bok i rzekłem:
– Haniu, pamiętaj, że odtąd tyś moją siostrą. Odtąd nie mów mi nigdy: proszę łaski
panicza.
– Dobrze, proszę łask... dobrze, paniczu.
Byłem w dziwnym położeniu. Chodziłem z nią po pokoju i nie wiedziałem, co z nią
mówić. Rad bym był ją pocieszał, ale na to trzeba było wspomnieć Mikołaja i wczorajszą
śmierć jego, co by Hanię do nowych łez przywiodło i byłoby tylko odnawianiem boleści.
Skończyło się więc na tym, że siedliśmy oboje na niskiej kozetce, stojącej w końcu pokoju;
dziecina znowu oparła główkę o moje ramię, ja zaś począłem gładzić ręką jej złote włoski.
Tuliła się do mnie rzeczywiście jak do brata, i może owo słodkie uczucie ufności,
powstające w jej sercu, wywołało nowe łzy w jej oczach. Płakała rzewnie, ja zaś pocieszałem
ją, jakem umiał.
– Znowu płaczesz, Haniulko? – mówiłem – dziadek twój w niebie, a ja się będę starał...
Nie mogłem i ja mówić dłużej, bo i mnie się na łzy zbierało.
– Paniczu, mogę ja do dziadzi? – wyszeptała.
Wiedziałem, że przyniesiono trumnę i że teraz właśnie kładziono w nią Mikołaja; dlatego
nie chciałem, żeby Hania poszła do ciała dziadka pierwej, nim wszystko będzie gotowe. Ale
za to poszedłem sam.
Po drodze spotkałem panią d’Yves, którą prosiłem, żeby zaczekała na mnie, ponieważ
potrzebuję z nią chwili rozmowy. Wydawszy ostatnie rozporządzenia pogrzebowe i
pomodliwszy się u zwłok Mikołaja, wróciłem do Francuzki i po kilku wstępnych słowach
prosiłem ją, czyby po niejakim czasie, kiedy pierwsze tygodnie żałoby przejdą, nie chciała
dawać Hani lekcji francuskiego i muzyki.
– Monsieur Henri – odpowiedziała pani d’Yves, którą widocznie gniewało, że
rozporządzam się wszędzie jak szara gęś po niebie – ja uczyniłabym to najchętniej, bo
kocham bardzo tę dziewczynkę, ale nie wiem, czy to leży w zamiarach rodziców pana, jak
również nie wiem, czy zgodzą się na rolę, jaką pan usiłujesz samowolnie nadać wśród waszej
rodziny tej maleńkiej. Pas trop de zèle, monsieur Henri.
– Ona jest pod moją opieką – odrzekłem wyniośle – i ja za nią odpowiadam.
– Ale ja nie jestem pod opieką pana – odparła pani d’Yves – i dlatego pozwoli pan, że
zaczekam aż do powrotu pańskich rodziców.
Rozgniewał mnie ten upór Francuzki, ale szczęściem nierównie lepiej poszło mi z
księdzem Ludwikiem. Poczciwy księżysko, który i tak poprzednio już uczył Hanię, nie tylko
6
że się zgodził na dalsze i obszerniejsze jej kształcenie, ale jeszcze pochwalił mnie za moją
gorliwość.
– Widzę – mówił – że szczerze bierzesz się do spełnienia swego zadania, a jakkolwiek
jesteś młodym i dziecko jeszcze, ale ci się to pochwala; pamiętaj tylko tak być wytrwałym,
jak gorliwym.
I widziałem, że ksiądz kontent był ze mnie. Rola pana domu, jaką sobie nadawałem,
bawiła go raczej, niż gniewała. Widział staruszek, że dużo było w tym wszystkim
dzieciństwa, ale powody uczciwe, więc dumny był i cieszył się z tego, że jego posiew,
rzucony w moją duszę, nie marniał. Zresztą kochał mnie stary ksiądz bardzo; ja zaś, o ile z
początku, za lat zupełnie dziecinnych, bałem się go z całej duszy, o tyle teraz, w miarę jak
dochodziłem do lat młodzieńczych, zawojowywałem go coraz bardziej. Miał do mnie słabość,
więc pozwolił sobą powodować. Hanię też kochał i rad był los jej, o ile leżało w jego mocy,
polepszyć; z jego wiec strony nie spotkałem najmniejszego oporu. Pani d’Yves w gruncie
rzeczy miała dobre serce i również, jakkolwiek trochę na mnie rozgniewana, otoczyła Hanię
troskliwością. Już to na brak serc kochających nie mogła się sierota uskarżać. Służba nasza
poczęła ją traktować inaczej: nie jak koleżankę, ale jak panienkę. Wola najstarszego syna w
rodzinie, choćby nawet i dziecka, była u nas bardzo szanowana. Tego wymagał i mój ojciec.
Od tej woli służyło prawo apelacji do starszego pana i starszej pani, ale nie wolno było
sprzeciwiać się jej bez upoważnienia. Najstarszemu synowi również nie wolno było mówić
inaczej, jak „paniczu”, od najmłodszych lat jego. Służba, również jak młodsze rodzeństwo
wdrażane było do szacunku dla najstarszego, a szacunek ten pozostawał potem na całe życie.
„Tym stoi rodzina”, mawiał mój ojciec i istotnie, skutkiem tego, dobrowolny, a nie oparty na
prawie układ rodzinny, mocą którego najstarszy miał więcej majątku od młodszych,
utrzymywał się od dawna. Była to rodzinna tradycją, przechodząca z pokolenia na pokolenie.
Ludzie przywykli byli patrzeć na mnie jak na przyszłego pana, a uczuciu temu nawet
nieboszczyk stary Mikołaj, któremu wszystko było wolno i który jeden tylko nazywał mnie
po imieniu, nie mógł się do pewnego stopnia oprzeć.
Matka trzymała w domu apteczkę i sama nawiedzała chorych. W czasie cholery spędzała
całe noce w chatach włościańskich wraz z doktorem, narażając się na śmierć niechybną, a
ojciec, który o nią drżał, przecie jej tego nie bronił powtarzając: „Obowiązek, obowiązek.”
Zresztą, i sam ojciec, lubo surowy, dawał zapomogi: nieraz darowywał robociznę, przebaczał,
mimo wrodzonej popędliwości, winy łatwo; płacił nieraz długi za włościan, sprawiał wesela,
trzymał dzieci do chrztu; nam kazał ludzi szanować, starym zaś gospodarzom na ich
powitania odpowiadał czapką: ba! często nawet wzywał ich na naradę. Ale też nie można
7
inaczej powiedzieć, jak że chłopi przywiązani byli do całego rodu bardzo, czego później
niejednokrotnie wyraźne złożyli dowody.
Mówię to wszystko dlatego, raz, aby odmalować wiernie, jak to u nas jest i bywało; po
wtóre, aby okazać, że w kreowaniu Hani na „panienkę” nie spotkałem wielkich trudności.
Najwięcej biernego oporu spotkałem w niej samej, bo dziecinka zbyt była lękliwą i w zbytniej
czci dla „państwa” przez samego Mikołaja wychowaną, aby z łatwością mogła się ze swoim
losem pogodzić.
II
Pogrzeb Mikołaja odbył się w trzy dni po jego śmierci. Sąsiedztwo zjechało na ten pogrzeb
dosyć licznie, chcąc uczcić pamięć starego, który, jakkolwiek sługa, przecież powszechnie był
szanowany i lubiany. Starca pochowano w naszych grobach rodzinnych, a trumnę jego
postawiono przy trumnie dziada mojego, pułkownika. Przez cały czas ceremonii
pogrzebowych nie opuszczałem Hani ani na chwilę. Przyjechała ze mną w sankach i
chciałem, żeby ze mną wracała, ale ksiądz Ludwik kazał mi iść prosić sąsiadów, żeby z
cmentarza wstąpili do nas dla ogrzania się i posiłku. Hanią tymczasem zajął się kolega mój i
przyjaciel Mirza-Dawidowicz, syn Mirzy-Dawidowicza, obywatela i sąsiada mojego ojca, z
pochodzenia Tatara i mahometanina, ale z rodziny z dziada pradziada osiadłej u nas i od
dawnego czasu posiadającej obywatelstwo i szlachectwo tutejsze. Musiałem siąść razem z
Ustrzyckimi, Hania zaś zabrała się z panią d’Yves i z młodym Dawidowiczem do innych sani.
Widziałem, jak poczciwy chłopczysko otulał ją własnym futrem, potem wziął od woźnicy
lejce, krzyknął na konie i pomknęli jak wicher. Po powrocie do domu Hania poszła płakać do
pokoiku dziadka, ja zaś nie mogłem za nią pospieszyć, bo wraz z księdzem Ludwikiem
musieliśmy przyjmować gości.
Wreszcie rozjechali się wszyscy, został tylko Mirza-Dawidowicz, który miał przepędzić u
nas resztę świąt Bożego Narodzenia, trochę się ze mną uczyć, bo byliśmy obaj w siódmej
klasie i czekał nas egzamin maturitatis, ale więcej jeździć konno, strzelać do celu z
pistoletów, fechtować się i polować, które to zajęcia obydwaj przekładaliśmy o wiele niż
tłumaczenie Annałów Tacyta i Ksenofontową Cyropajdeję. Ten Mirza był wesoły chłopak,
urwis i psotnik wielki, zapalczywy jak iskra, ale do najwyższego stopnia sympatyczny. U nas
8
w domu lubili go wszyscy bardzo prócz ojca mego, którego gniewało to, że młody Tatar
strzelał i fechtował się lepiej ode mnie. Za to pani d’Yves przepadała za nim, bo gadał po
francusku jak paryżanin, usta mu się nie zamykały, plótł, dowcipkował i bawił Francuzkę
lepiej od nas wszystkich.
Ksiądz Ludwik znowu miał trochę nadziei, że go nawróci na religię katolicką, tym bardziej
że chłopiec żartował sobie czasami z Mahometa i pewno byłby chętnie Koran porzucił, gdyby
nie to, że bał się ojca, który ze względu na tradycje rodzinne trzymał się oburącz
mahometanizmu, powtarzając, że jako stary szlachcic woli być starym mahometaninem niż
świeżym katolikiem. Zresztą nie miał stary Dawidowicz innych tureckich lub tatarskich
sympatii. Przodkowie jego osiedli tu od czasów pono Witoldowych. Była to szlachta również
zamożna bardzo i od dawna w jednym gnieździe osiadła. Majątki, które posiadali, nadał
jeszcze Jan Sobieski Mirzie-Dawidowiczowi, pułkownikowi lekkiej chorągwi petyhorskiej,
który cudów dokazywał pod Wiedniem, a którego portret wisiał jeszcze w Chorzelach.
Pamiętam, że portret ten dziwne na mnie robił wrażenie. Pułkownik Mirza był to człek
straszny; twarz jego była tak popisana Bóg wie jakimi szablami, jakby tajemniczymi literami
Koranu. Płeć miał śniadą, policzki wystające, oczy skośne o dziwnie ponurym blasku, które
miały tę własność, że z portretu patrzyły na ciebie zawsze, czyś stanął wprost, czy z
któregokolwiek boku. Ale kolega mój, Selim, w niczym nie był do przodków swych podobny.
Matka jego, z którą stary Dawidowicz ożenił się w Krymie, nie była Tatarką, ale pochodziła z
Kaukazu. Ja nie pamiętałem jej, ale wiem, że mówiono, iż była to piękność nad piękności i że
młody Selim jak dwie krople wody do niej podobny.
Ach! cudny był chłopak ten Selim! Oczy jego miały już zaledwie dostrzegalny skośny
kierunek. Nie były to jednak oczy tatarskie, ale wielkie, czarne, smutne i łzawe oczy, jakimi
podobno odznaczają się Gruzinki. Oczu, obdarzonych taką niewypowiedzianą słodyczą, gdy
były spokojne, nie widziałem jak żyję i nie zobaczę więcej. Gdy Selim o co prosił, a spojrzał
tymi oczyma na człowieka, to zdawało się, że brał go wprost za serce. Rysy miał regularne,
szlachetne, jakby spod rzeźbiarskiego dłuta wyszłe, płeć smagłą, ale delikatną, wypukłe
trochę, czerwone jak malina usta, słodki uśmiech i zęby jak perły. Gdy jednak Selim pobił się,
na przykład, z kolegą, co zdarzało się dość często, wtedy ta jego słodycz znikała jak
zwodnicza mara; stawał się prawie straszny: oczy zdawały się mu w ukos wyciągać i świeciły
jak u wilka; żyły wyprężały się na twarzy; płeć ciemniała i budził się w nim na chwilę
prawdziwy Tatar, taki, z jakimi chodzili w taniec nasi przodkowie. Trwało to jednak krótko.
Po chwili Selim płakał, przepraszał, całował i wybaczano mu zwykle. Serce miał jak
najlepsze, skłonność do szlachetnych porywów wielką. Był jednak roztrzepany, trochę
9
lekkomyślny i hulaka niepohamowanego temperamentu. Jeździł konno, strzelał i fechtował
się jak mistrz; uczył się średnio, bo mimo wielkich zdolności trochę był próżniak. My obaj
kochaliśmy się jak bracia, czubili często, godzili równie często i przyjaźń trwała niepożyta.
Na wakacje i wszystkie święta połowę czasu ja przepędzałem w Chorzelach albo on u nas.
Jakoż i teraz, przyjechawszy z pogrzebu Mikołaja, miał już u nas pozostać do końca świąt
Bożego Narodzenia.
Gdy tedy goście rozjechali się po obiedzie, była godzina może czwarta po południu. Krótki
dzień zimowy kończył się; przez okna zaglądała wielka zorza wieczorna; na stojących pod
oknami drzewach, pokrytych śniegiem i oblanych czerwonym blaskiem, poczęły łopotać i
krakać wrony. Przez okna widać było całe ich stada, ciągnące nad stawem od boru i pławiące
się w świetle wieczornym. W sali, do której przeszliśmy po obiedzie, panowało milczenie.
Pani d’Yves poszła do swego pokoju układać, jak zwykle, kabałę; ksiądz Ludwik chodził
wzdłuż komnaty miarowym krokiem i zażywał tabakę; dwie moje małe siostrzyczki
przewracały się pod stołem na dywanie i trykając się główkami, plątały sobie wzajemnie złote
pukle włosków; Hania zaś, ja i Selim, siedząc pod oknem na kanapce, poglądaliśmy na staw
od strony ogrodu, na bór za stawem i na niknący blask dzienny. Wkrótce zrobiło się zupełnie
szaro. Ksiądz Ludwik wyszedł odmawiać pacierze, jedna moja siostrzyczka pogoniła za drugą
do przyległego pokoju; zostaliśmy sami.
Selim począł już coś gwarzyć i szczebiotać, gdy Hania przysunęła, się do mnie nagle i
wyszeptała:
– Paniczu, mnie czegoś straszno: ja się boję.
– Nie bój się, Haniulko – odpowiedziałem, przyciągając ją do siebie. – Przytul się do mnie:
ot tak. Póki jesteś przy mnie, nic ci się złego stać nie może. Patrz, ja się nie boję niczego i
zawsze potrafię cię obronić.
Była to nieprawda, bo czy to z powodu mroku, pokrywającego salę, czy skutkiem słów
Hani i niedawnej śmierci Mikołaja, i ja byłem pod jakimś dziwnym wrażeniem.
– Może każesz przynieść światło? – spytałem.
– Dobrze, paniczu.
– Mirza, każ Frankowi podać światło.
Mirza skoczył z kanapki i wkrótce za drzwiami posłyszeliśmy niezwykłe tupotanie i hałas.
Drzwi się otworzyły z trzaskiem i wpadł jak wicher Franek, a za nim trzymający go za
ramiona Mirza. Franek miał minę ogłupiałą i przestraszoną, bo Mirza, trzymając go za
ramiona, kręcił nim jak frygą i sam się obracał z nim razem. Po czym przywiódłszy go tym
ruchem aż do kanapki, zatrzymał się i rzekł:
10
– Pan każe ci przynieść światło, bo panienka się boi. Co wolisz, czy przynieść światło, czy
żebym ci głowę ukręcił?
Franek poszedł po lampę i wrócił z nią za chwilę; ale pokazało się, że światło razi
zapłakane oczy Hani, więc Mirza je zgasił. Zostaliśmy znów pogrążeni w tajemniczym mroku
i znów zapanowało między nami milczenie. Teraz księżyc rzucał jasne, srebrne światło przez
okna. Hania widocznie bała się, bo przytuliła się do mnie jeszcze mocniej, a przy tym
musiałem ją trzymać za rękę. Mirza siadł naprzeciw nas na krześle i wedle swego zwyczaju,
od hałaśliwego usposobienia przeszedł w zadumę i po chwili rozmarzył się jakoś. Cisza
panowała między nami wielka, było nam trochę straszno, ale dobrze.
– Niech Mirza opowie nam jaką bajkę – rzekłem. – On tak ślicznie opowiada. Dobrze,
Haniu?
– Dobrze – odpowiedziała dziewczynka.
Mirza podniósł w górę oczy i zamyślił się trochę. Księżyc oświecał jasno jego śliczny
profil. Po chwili zaczął opowiadać swoim drgającym, sympatycznym, a przyciszonym
głosem:
– Za lasami, za górami, żyła w Krymie pewna dobra wróżka, imieniem Lala. A raz
przejeżdżał koło jej chaty sułtan, który nazywał się Harun i który był bardzo bogaty: miał
pałac z korali z diamentowymi ...
GregoryNY