Pilch Jerzy - Felietony.pdf

(191 KB) Pobierz
14988925 UNPDF
Jerzy Pilch
Felietony
14988925.001.png
Dziesięć słów (02)
„Jaki miły ten Kraków. Sami nieboszczycy" - pisał poeta i faktycznie, kiedy po długiej nieobecności przemie-
rzam ciemne i zamarznięte zaułki, czuję tę aurę: miłą i śmiertelną. Obyśmy wszyscy żyli wiecznie, ale z ra-
chunku prawdopodobieństwa wynika, że nadchodzące stulecie będzie także sezonem fantastycznych pogrze-
bów. Kraków - zwłaszcza na przybyszach z dalekich stron - sprawia wrażenie miasta doskonale do tego sezo-
nu przygotowanego. Idę - dajmy na to - wymarłą ulicą Smoleńsk i ucho wytężam ciekawie, i słyszę subtelny
chrzęst czcionek składanych w strzeliste nekrologi, szelest żałobnych chorągwi, ktoś czarnym kordonkiem
wyszywa inicjał na sepiowym całunie. W mojej ulubionej kawiarni również panuje dławiąco rozkoszna deka-
dencja, wszystkim czterem kelnerkom pogrzebowa bielizna w identycznych proporcjach wyłazi spod brokato-
wych sukienek. Zamawiam to co zwykle, przeglądam prasę krakowską i ogólnopolską, przeglądam noworocz-
ny „Tygodnik Powszechny" i ożywiam się znacznie, czuję, jak krew w zamarzających żyłach krąży żywiej.
Na ostatniej stronie „Tygodnika" Zbigniew Mentzel wznosi interesujący toast noworoczny. „Drodzy Przyja-
ciele! - powiada - Podzielmy się swoimi słowami. I poczujmy blask, jaki bije od słowa". Asumpt do tego,
wbrew pozorom bardzo szczególnego, toastu daje Mentzlowi pochodząca sprzed bez mała pół wieku notatka
Alberta Camusa: „Odpowiedź na pytanie o moje dziesięć słów: świat, cierpienie, ziemia, matka, ludzie, pusty-
nia, honor, bieda, lato, morze". Zainspirowany Camusem Mentzel rozważa następnie dziesiątkę swoich słów
(„matka, ojciec, dom, wstyd, ryby, ciało, Polska, serce, wierność, język"), dalej zaś ja sam intensywnie zain-
spirowany i Camusem, i Mentzlem przystępuję do namysłu nad moimi dziesięcioma słowami.
Znalezisko Mentzla jest jak sądzę pobudzające w sposób wszechogarniający, oczami duszy już widzę np. rzut-
kich reżyserów, co ułożywszy swoje własne dziesiątki kluczowych słów, będą następnie wedle wynotowanych
haseł pisać scenariusze i kręcić dziesięcioodcinkowe cykle, i te na wskroś autorskie seriale (odcinek pt. „Dzie-
ciństwo", odcinek pt. „Stalinizm", odcinek pt. „Kobiety") wreszcie, wreszcie zyskają na Zachodzie (zwłaszcza
odcinek pt. „Zachód") uznanie porównywalne z „Dekalogiem" Krzysztofa Kieślowskiego, a może nawet zy-
skają one uznanie jeszcze większe. Wszystko jedno zresztą.
Istotą ewentualnych kontynuacji pomysłu (zarazem istotą spostrzegawczości felietonisty „Tygodnika Po-
wszechnego") jest proste, ale też i trudne przyjęcie do wiadomości faktu, że idzie tu o słowa, nie o co innego.
O słowa, nie o rzeczy nazywane słowami. To nie ma być lista dziesięciu najważniejszych pojęć mojego życia,
to nie ma być lista dziesięciu najistotniejszych kategorii ani dziesięciu moralnych drogowskazów, ani dziesię-
ciu najważniejszych przeżyć, ani dziesięciu podstawowych wspomnień, ani dziesięciu dramatów, ani dziesię-
ciu uciech, ani dziesięciu najważniejszych miejsc, ani imion, ani nazw, ani tras dziesięciu naszych duchowych
albo nieduchowych wędrówek, ani dziesięciu poznawczych wstrząsów, ani dziesięciu autorytetów, ani dzie-
sięciu takich czy innych iluminacji. To ma być lista dziesięciu słów. Dziesięciu słów życia. Kto tej zasady nie
rozumie, w zasadzie nie powinien brać udziału w zabawie, która zresztą - przez słowo właśnie - żadną zabawą
nie jest. Czynię to zastrzeżenie, choć świadom jestem jego utopijności, zabronić udziału nikomu nie można, z
pewnością znajdą się uroczy facecjoniści, co na swoich spisach umieszczą np. dziesięć damskich imion (Jola,
Viola, Mariola itd.) albo dziesięć elementarnych zgoła potrzeb, albo dziesięć niezbywalnych atrybutów wła-
snej egzystencji (papierosy, zapałki, mały Żywiec itd.), że nie wspomnę o bojowych formacjach, których dzie-
siątki słów, nomen omen, życia zaczynać się będą od: 1) Pornografia, 2) Żydzi, 3) Adam Michnik, 4) Katarzy-
na Kozyra itd.
Istotą słowa, tak jak ja jego istotę rozumiem, jest niezbywalna w nim - z wysoka mówiąc - obecność piękna.
Jeśli na liście moich dziesięciu słów byłoby dajmy na to słowo: pióro, to znaczyłoby, że spośród wszystkich
słów w taki czy inny sposób opisujących czy określających, czy symbolizujących mój zawód - literaturę, wy-
bieram pióro właśnie dla jego obrazowej zmysłowości, przez pamięć czarno-zielonego pelikana, którym pisał
ojciec, przez pamięć wszystkich piór, którymi ja pisałem, przez pamięć wiersza Szymborskiej o Tomaszu
14988925.002.png
Mannie („cudownie upierzona watermanem ręka") i również dlatego, że pióro bywa elementem skrzydła, na
przykład skrzydła anielskiego.
Raz jeszcze przeczytałem toast noworoczny Zbigniewa Mentzla i wydobyłem z kieszeni ołówek firmy UHU i
na papierowej serwetce wypisałem dziesięć słów mojego życia, a raczej dziesięć moich słów. Ułożyć ich
wszakże w jakiejś kolejności wedle ważności czy hierarchii nie byłem w stanie, chwila była tak podniosła, że
nadanie moim słowom formalnej kolejności alfabetycznej wydało mi się z kolei niestosowne. Z jednym wyjąt-
kiem zostawiłem je tedy tak, jak zostały zapisane. Com napisał, tom napisał - jak mawiała pewna postać histo-
ryczna. Potem uregulowałem należność, skłoniłem się odzianym w brokatowe sukienki i naznaczonym czar-
nymi ramiączkami kelnerkom i wyszedłem na rynek. Mróz schodził z niebios, granatowe światła kładły się na
płycie, wciągnąłem powietrze i wydało mi się, że tak jak czterdzieści lat temu czuję zapach lamp gazowych
wiszących pod Sukiennicami.
Oto dziesięć moich słów zapisanych pod sam koniec roku pańskiego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego i
dziewiątego: dom, nałóg, dotyk, pismo, dzwon, trawa, światło, matka, skrzydła, koniec.
„Pojedziemy białym koniem" (03)
Jakby mnie kto na obecnym etapie dziejowym zapytał, jaka jest najbardziej wymowna różnica pomiędzy Wi-
słą a Warszawą, zapewne rzekłbym w odpowiedzi, iż w Wiśle karabinowe ani nawet rewolwerowe pociski ra-
czej nie świszczą człowiekowi koło głowy, w Warszawie to bywa.
Jak tak dalej pójdzie, zostanę specjalistą d opisywania zbiegowisk ulicznych, ale mówi się trudno: byłem, sły-
szałem, widziałem. Pałac Kultury od trzeciego piętra tonął w czarnej mgle, pod stacją metra wiekowy muzyk
w kowbojskim kapeluszu darł się na całe gardło, kilkaset metrów dalej na rogu Alej i Nowego Światu spowity
w ceratowy całun leżał zastrzelony złodziej.
Dla mnie - prostego synka z Wisły - dramatyczne sceny wielkomiejskie są wciąż wielką nowiną i nie dziwota,
że reaguję na nie z dziecinnym entuzjazmem. Powiem więcej: jakby mnie kto na obecnym etapie dziejowym
zapytał, jaka jest najbardziej wymowna różnica pomiędzy Wisłą a Warszawą, zapewne (nie bacząc na publi-
cystyczne uproszczenia) rzekłbym w odpowiedzi, iż w Wiśle karabinowe ani nawet rewolwerowe pociski ra-
czej nie świszczą człowiekowi koło głowy, w Warszawie to bywa. Zastanawiam się, czy w ogóle ktokolwiek
kiedykolwiek w ciągu minionego tysiąclecia użył w centrum Wisły broni palnej, nic mi o tym nie wiadomo,
ale może ktoś kiedyś użył. Nie zdziwiłbym się. Odkąd dotarła do mnie - że posłużę się wybitnie dygresyjnym
przykładem - otóż odkąd dotarła do mnie prawdziwie rewolwerowa, a nawet eksplozywna wiadomość, że w
Wiśle (w pensjonacie Piast, dwa kroki od naszej chałupy!) mieszkał pewnego przedwojennego lata Witold
Gombrowicz, że chodził on na wycieczki na Czantorię, na Stożek i na Bukową - elementarnemu odruchowi
zdziwienia ulegam rzadziej.
Tłum otaczający w piątek okolice ronda de Gaulle'a, gdzie rozegrały się dokładnie nazajutrz w gazetach opisa-
ne wydarzenia, również nie dziwił się niczemu. Ludzie spoglądali na rozbite samochody, przestrzelone szyby,
na zaznaczone kredą na asfalcie miejsca po mosiężnych łuskach, na leżący pod kioskiem ciemny, z tej odle-
głości podobny do muzealnej mumii kształt i na ogół zachowywali się stosownie. Jedynie ciągle dochodzący
nowi frajerzy, co o niczym nie mieli pojęcia, naruszali panującą powściągliwość i pytali gorączkowo: Co się
dzieje? Co się stało? Wypadek? Stłuczka? Bomba czy co?
- Nic się nie stało - niski głos przysadzistego mężczyzny o atletycznej posturze zdawał się brzmieć równie
atletycznie - nic się nie stało, policja użyła broni krótkiej i automatycznej, i wykonała wyrok śmierci bez sądu.
14988925.003.png
- Co też pan opowiada - obruszył się stojący koło mnie starszy pan w sfatygowanym gierkowskim kożuchu -
bandziorów gonili, od południa tu stoję i wszystko widziałem, bandzior kradzionym autem nacierał, bandzio-
rów teraz pełno, sam pół roku temu bandziora, co mi kradł auto z parkingu, złapałem...
- I co, wykonał pan na nim wyrok śmierci? - w głosie mężczyzny o atletycznej posturze nie było śladu szyder-
stwa, była w nim tak skrajna rzeczowość, że poczułem ciarki idące po plecach.
- Tak jest, tak jest - zachłystywał się ktoś niewidoczny, stojący przy samym krawężniku - tak jest, teraz mieć
auto to żaden honor, ale mieć auto, którego nikt nie ukradł albo chociaż nie próbował ukraść, to jest straszny
wstyd. Jeździłem szesnastoletnim Nissanem i upokorzenia doznawałem, miałem się za ostatniego śmiecia, bo
byłem pewien, że na szesnastoletniego Nissana nikt się nie porwie. I masz, w zeszłym tygodniu - mówiącego
najwyraźniej ogarnął nagły, graniczący z ekstazą przypływ niekłamanego zadowolenia - i w zeszłym tygodniu
wreszcie go ukradli. Tak jest, ukradli mi szesnastoletniego Nissana - tryumfował niewidoczny, stojący przy
samym krawężniku przypadkowy komentator zdarzeń.
Policjanci w cywilu, a może funkcjonariusze służb medycznych albo pogrzebowych pochylali się nad zabi-
tym, błyskały latarki, ktoś biegł przez pobojowisko z telefonem komórkowym przytkniętym do ucha.
- Patrzcie państwo, co to życie warte, nic nie warte - chrapliwy choć łagodny głos nałogowej palaczki docho-
dził tym razem z tyłu - równo tydzień temu był sylwester, chłopak na pewno się bawił na prywatce albo w ja-
kimś pubie szastał pieniędzmi, szampana o północy otwierał, najlepsze życzenia składał i odbierał, z dziew-
czynami się całował, całe życie miał przed sobą, całe nowe tysiąclecie i równo za tydzień wszystko się skoń-
czyło, żadne szczęścia, zdrowia, pomyślności się nie ziściło, a nawet wręcz przeciwnie, od paru godzin zabity
leży na chodniku. O patrzcie państwo, już jest całkiem sztywny...
Policjanci, a może inni funkcjonariusze wyjmowali istotnie już poddane rigori mortis ciało z jednego cerato-
wego worka i przekładali do drugiego, wzdrygnąłem się nagle, ciarki na plecach wzmogły swą obecność i po-
czułem głęboką niestosowność swojej własnej w tym miejscu obecności. Wzdrygnąłem, bo przez ułamek se-
kundy zauważyłem, że stopy trupa znowu, znowu w jeden tylko but są obute, że znowu, znowu jedna martwa
stopa w bucie, druga jakby przez to jeszcze bardziej martwa, tylko w skarpecie białej. Nagle z całą jaskrawo-
ścią pojąłem, że zbyt swobodną prowadzę narrację, że zanadto gawędziarsko gawędzę, że wszystko mi się ze
wszystkim zaczyna kojarzyć, strzelanina z Gombrowiczem, trup z butem, but z pensjonatem Piast, strach po-
myśleć co jeszcze z czym.
Poprawiłem tedy torbę na ramieniu a w torbie dźwigałem dwa arcydzieła muzyki operowej oraz jedną kla-
syczną pozycję z zakresu eseistyki literackiej) i rytualnie ruszyłem ku domowi. Rytualnie, ponieważ tak za-
wsze kończę opisy warszawskich scen ulicznych, ich narrator (jeśli dobrze pamiętam zajęcia z teorii literatury:
narrator nie zawsze zbieżny jest z autorem), otóż narrator moich scen ulicznych z narastającą do granic manie-
ry rzekomo zagadkową goryczą zawsze i niezmiennie pod koniec tekstu „rusza ku domowi". Ciemności i
mgły gęstniały, już na drugim piętrze Pałacu Kultury prawie nie było znać świateł, pod stacją metra sędziwy
solista w kowbojskim kapeluszu wydzierał się wniebogłosy i wyczyniał karkołomne i nie związane z melodią
pląsy. „Pojedziemy białym koniem, on nam wiele szczęścia da. Potem wrócę ja do ciebie, nie za miesiąc, to za
dwa". Z całej, niezwykle skomplikowanej i rozdzierającej fabuły pieśni ten akurat fragment z neurotycznym
natręctwem wbił mi się w mózg i raz po raz bezwiednie powtarzałem, a nawet nuciłem całą frazę. Miałem nie-
dparte wrażenie, że przypadkowo usłyszany i zapamiętany dystych odnosi się do wielu kluczowych spraw,
które się dziś wydarzyły albo zostały pomyślane, niczego jednak nie byłem w stanie uporządkować. Gonitwa
myśli dalej szła przez moją głowę jak aria szaleńca.
Gustaw Holoubek, pan Wiecheć i ja (04)
Jestem jak najwyższego mniemania o autobiograficznej prozie Gustawa Holoubka („Wspomnienia z niepa-
mięci" wydawnictwo Muza). Na szacunek zasługuje już sama strategia pisarskiego wyboru. Wielki aktor
mógłby w końcu - jak wiadomo jest to zjawisko w branży powszechne - z wielkim powodzeniem dać książko-
we świadectwo swego artystycznego żywota, niechybnie byłaby to rzecz skrząca się humorem, anegdotami i
rozlicznymi gawędziarskimi i literackimi atrakcjami. Inteligentni ludzie, co znają Holoubka osobiście, opo-
wiadają o nim tak, jak swego czasu Iwaszkiewicz opowiadał o Witkacym; otóż rzekomo w obecności Witka-
cego całkowicie zatracało się własną osobowość, można było jedynie tkwić w niemym podziwie dla jego inte-
ligencji, konać ze śmiechu z jego dowcipów. Ale Gustaw Holoubek nie zamierza traktować własnej biografii
ani nawet własnych umiejętności narracyjnych w sposób instrumentalny, nie chce ze swej pracy, z losów
swych ról, ze swej pamięci artystycznej czynić wehikułu dla tomu wspomnień - wiedziony bardzo rasowym
pisarskim instynktem sięga do „niepamięci". Książka kończy się w momencie, kiedy opisywany w niej młody
człowiek zostaje aktorem, edukacyjna powieść a może autobiograficzny esej Gustawa Holoubka opowiada o
czasach, kiedy Gustawa Holoubka jako takiego nie było jeszcze na świecie. Jest to w istocie powtórzenie ge-
stu proustowskiego, odtworzenie pozornej niepamięci, odzyskanie czasu pozornie utraconego, czułe opisanie
pierwszych ścieżek, którymi szło się na oślep, ale przecież „widząc jasno w zachwyceniu".
Autor bardzo intensywną frazą opisuje najgłębsze dzieciństwo, tamte przedmioty i tamte zapachy, „olśniewa-
jącą, białą aż do niebieskości koszulę ojca", naszyjnik matki, nie zaznany nigdy potem zapach jej perfum, zi-
mowy poranek „widziany oczami nagle rozbudzonego dziecka", kiedy to „ciężar snu opada tak nagle, jak
gwałtownie zdarta zasłona z czarodziejskiego lustra i widzi się wszystko w ostrości jednoczesnej wszystkich
planów". Dziecięcą (czyli na wskroś pisarską) zdolność widzenia wszystkiego w jednoczesnej ostrości wszyst-
kich planów Holoubek zachowuje bez mała we wszystkich epizodach swej książki, potrafi przy tym - nie
chciałbym popadać w pochlebczy ferwor, ale jest to cecha mistrzów - otóż Holoubek potrafi przy tym w oso-
bliwy sposób łączyć umiar z bezceremonialnością, dystans z dobitnością, a nawet powściągliwość z perwersją.
Na przykład sztuka opisywania własnej choroby nawet dawnej, nawet cudem minionej to jest przecież zawsze
bardzo ryzykowny balans na granicy ekshibicjonizmu. Holoubek bez cienia estetycznego kłopotu umie powie-
dzieć wszystko, co więcej, czyni to w taki sposób, i z tym rodzajem literackiej świadomości, że po lekturze le-
piej rozumiem jego głoszoną swego czasu niechęć do „Czarodziejskiej góry". (Rozumiem, co nie znaczy
usprawiedliwiam, doświadczenie biograficzne daje jedynie w tym wypadku mocniejsze uzasadnienie mylne-
mu sądowi literackiemu).
Weźmy opisy pierwszych porywów miłosnych. Jakże one są duchowe, jakże niewinne i jakże zarazem brawu-
rowe w swej cielesności. Te pełne do dziś niedocieczonej tajemniczości lanckorońskie wieczory, podczas któ-
rych wszakże pewien rodzaj wiedzy bywał twórcy z niejaką co wieczorną właśnie regularnością dostarczany!
Ta osobliwa, pełna dławiącej perwersji i wyuzdania scena w zagraconym mieszkaniu na Starowiślnej! Tym
bardziej dławiąca i tym bardziej perwersyjna, że w końcu nie tylko z pozoru nic tu nie zostało powiedziane
czy raczej dopowiedziane. Słowem jest to bardzo przyjemne uczucie, tak, to jest bardzo przyjemne uczucie:
słuchać jak o pierwszych i kolejnych porywach opowiada stary fachowiec.
Nie będę ukrywał: źródłem moich specjalnych emocji w trakcie lektury „Wspomnień z niepamięci" jest fakt,
że choćby w sensie ściśle przestrzennym opisywany przez Holoubka Kraków to jest też mój Kraków. Wpierw
do szkoły powszechnej potem do gimnazjum chodziłem dzień w dzień przecinając Błonia, ojciec (rocznik
1923) przez wiele lat mieszkał przy ulicy Filareckiej, potem z okien nowego mieszkania widać było oddalony
o sto metrów stadion Cracovii. Kraków lat trzydziestych Gustawa Holoubka i mój Kraków w trzydzieści lat
później to są miasta niemal identyczne, bo pomimo dziejowych katastrof niezmienność jest, niekiedy chwaleb-
14988925.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin