Kłodzińska Anna - Szczęsny - Sygnały śmierci.pdf

(645 KB) Pobierz
242211774 UNPDF
ANNA KŁODZIŃSKA
SYGNAŁY ŚMIERCI
Wydawnictwo MON
1988
PROLOG
Nie rozumiał. Najpierw zresztą było to tylko lekkie zdumienie i
irytacja, stopniowo przechodzące w lęk. Nie rozumiał przede wszystkim,
co się stało. Pamiętał doskonale, że weszli do tego pomieszczenia, które
trudno było nazwać salą czy pokojem, raczej klatką. Że stanęli pośrodku.
Rozglądał się wówczas z umiarkowaną ciekawością; prawdę mówiąc,
śpieszyło mu się i wolałby już wrócić do domu. Patrzył jednak dokoła,
dostrzegł ściany gołe, szare, wydały mu się z jakiegoś metalu. Podłoga też
była taka, twarda i zimna. Sufit wisiał nisko, nie więcej niż dwa metry nad
głową. Podszedł do jednej ze ścian, postukał.
- Żelazobeton - mruknął. - A wentylacja?
Nie otrzymał odpowiedzi. Pomieszczenie nie miało okien; powietrze
płynęło skądś niewidocznym otworem, ale skąpo.
- Duszno tu - zauważył.
Znowu brak odpowiedzi. Dopiero kiedy odwrócił się, spostrzegł; że
jest sam. Dziwne, ale na gładkiej powierzchni ścian nie mógł dojrzeć
drzwi, którymi przecież przed chwilą weszli. Zrobił kilka
niezdecydowanych kroków w prawo, potem w lewo. Miał ochotę
krzyknąć; głupie uczucie wstydu, że się boi, zamknęło mu usta. Obszedł
ściany wokoło, wodząc ręką po metalu, ale nie wyczuł klamki, kontaktu
czy ukrytego zamka. Jeżeli był, to z tamtej strony.
Wtedy właśnie poczuł strach. Czy to złudzenie, że jego ciało,
zwłaszcza klatka piersiowa, szyja, mięśnie rąk i nóg, zaczyna w
niepokojący sposób drgać? I że to drganie - absolutnie niezależne od jego
woli - potęguje się? Coraz trudniej mu było oddychać, dławiło w gardle.
Zaczął krzyczeć, ale głos jakby zamierał. Dokoła panowała cisza.
Raptem podłoga zakołysała się pod nogami; stracił równowagę i
upadł. Po chwili wstał, próbując mimo wszystko zrozumieć, co się z nim
dzieje. Chwiał się jak pijany. Teraz już wiedział, że to nie podłoga się
kołysze; to on ma coraz silniejsze zawroty głowy. W uszach narastał szum,
biły dalekie dzwony.
Pomyślał, że w tej żelaznej klatce znajduje się jakiś trujący gaz.
Pociągnął nosem, ale nie wyczuł żadnego zapachu. Gaz mógł być jednak
bezwonny, oszałamiający jak złowrogi narkotyk... Którędy przedostawał
się do pomieszczenia? Przez sufit czy ukryte szpary w ścianach?
Przetarł oczy, które zaczęła przesłaniać szara mgła. Spojrzał w bok,
na ścianę po prawej stronie, i zmartwiał. Ściana - ciężka, metalowa,
osadzona na betonie - pochylała się, falowała. Już nie mógł krzyczeć,
zaschło mu w gardle. Wytężając resztki sił, prawie na czworakach
podpełznął do tej ściany, bo może za nią było wyjście z przeklętego kręgu
dławiącej trucizny. Usiłował zachować równowagę; podniósł się, przyjrzał
i teraz dopiero dostrzegł, że na ścianie wisi szara zasłona, na pierwszy rzut
oka niewidoczna i tak przylegająca, że nie wyczuł jej, przesuwając
palcami w poszukiwaniu drzwi.
Zasłona! A więc za nią na pewno są drzwi, tamtędy musieli wejść i
tam znajdzie ocalenie. Ból w całym ciele stawał się niemożliwy do
zniesienia. Dygocącymi palcami dotknął zasłony, z wielkim trudem
odsunął brzeg. Dalej zobaczył drobną, metalową siatkę. I właśnie za nią
coś kołysało się, falowało. Jakiś gigantyczny tłok czy membrana. To COŚ
oddychało rytmicznie, bezszelestnie. Jak potwór.
Chwyciły go torsje, ogarnęło przeraźliwe zmęczenie. Osunął się na
podłogę. Przed oczami już nie miał szarej mgły; teraz widział czerwone
ogniste płaty, wirujące z ogromną szybkością. Ból doszedł do granicy
wytrzymałości - i przekroczył ją.
ROZDZIAŁ 1
Świtało. Jaśniejące niebo wróżyło pogodę, wiatr uganiał się między
drzewami i strącał pożółkłe liście. Pachniało tymi liśćmi, grzybami -
jesienią.
Pierwszy pekaes przeleciał szosę; zapchany do niemożliwości, nawet
nie stanął na przystanku. Kierowca wiedział, że o tej porze wszyscy jadą
do warszawskich fabryk. Chłopak na rowerze, pedałując zawzięcie, patrzył
tylko przed siebie. Śpieszyło mu się. W chwilę potem na szosie ukazał się
jednokonny wóz, załadowany workami ziemniaków. Woźnica ćmił ekstra
mocnego, spoglądał to na drogę, która wiła się przed nim, to na brzeg lasu
po jednej stronie. Raptem coś go zaintrygowało. Ściągnął lejce, zatrzymał
konia, zlazł z furmanki. Przeszedł rów, zagłębił się między drzewa,
niedaleko, może pięć kroków.
Na trawie pod krzewem czarnego bzu leżał człowiek. Woźnica
przyglądał mu się chwilę., potem schylił się, ujął leżącego za rękę. Była
zimna i sztywna.
- Trup - powiedział do siebie. Patrzył teraz uważnie, ale nie dostrzegł
śladów krwi. Ostrożnie przewrócił go na plecy, potem usiłował posadzić,
łudząc się, że tamten jednak żyje. Obejrzał dokładnie ubranie, buty, złoty
zegarek, obrączkę. Westchnął i zagłębił rękę w kieszenie marynarki. Nie
znalazł portfela ani żadnych dokumentów.
- Prrr! Stooj! - krzyknął na konia, który przysunął się do rowu i
zaczął skubać trawę.
Rąbnęli gościa, forsę wzięli, na resztę pewnie nie mieli czasu -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin