Siergiej Sniegow - Ludzie Jak Bogowie 2 - W Perseuszu (mandragora76).rtf

(394 KB) Pobierz
W Perseuszu

W Perseuszu

1

Wszystko powtórzyło się, wszystko stało się inne.

Poprzednim razem leciałem na Orę czując się jak odkrywca. Gwiezdny świat, połyskujący na półkulach ste-reoekranu był dziewiczo jasny. Teraz mknęliśmy przetar­tą drogą w grupie dziesiątków statków lecących za nami i przed nami. Spieszyłem na Orę. Nie chciałem już być gwiezdnym turystą, pragnąłem być żołnierzem najwięk­szej armii, jaką kiedykolwiek wystawiła ludzkość, i spóź­niałem się na punkt zborny!

— Nie rozumiem cię — powiedziała Mary marszcząc swe szerokie brwi, kiedy utyskiwałem na zwło­kę wywołaną tym, że na jednym ze statków wykryto ja­kieś uszkodzenie. Pięćdziesiąt gwiazdolotów straciło przez to prawie miesiąc. — Nikt bez ciebie do Perseusza nie po­leci, czemu więc się denerwujesz? I czyż piękno straciło coś przez to, że już raz się nim zachwycałeś?

— Takie piękno przestaje zaskakiwać — mrukną­łem. Siedzieliśmy w sali obserwacyjnej wpatrzeni w Alde­barana, który ciągle się nie powiększał.

Mary ma wiele wspólnego z Wierą, chociaż zew­nętrznie nie jest do niej podobna. W każdym razie posłu­gują się tą samą suchą, prostolinijną logiką, którą zwykło nazywać się kobiecą.

— Piękno jest doskonałością, czyli szczytem tego,

czego się pragnie i oczekuje — powiedziała Mary głosem MUK. — Upragniona i oczekiwana niespodzianka — to brzmi bezsensownie...

— Zgodzisz się chyba, Wiero... — ugryzłem się w język.

— Widziałam twoją siostrę jedynie na stereoekra­nie — powiedziała ze śmiechem Mary — a ty już nie po raz pierwszy nazywasz mnie jej imieniem. Mylisz się zaś wtedy, kiedy nie masz racji i zamierzasz się usprawiedli­wiać... Prawda?

Pocałowałem ją. Jest to chyba jedyna czynność nie wymagająca uzasadnienia lub usprawiedliwiania się.

Nie pomogło. Mary powiedziała z wyrzutem:

— Sądziłam, że będziesz moim przewodnikiem na gwiezdnej trasie. Niegdyś wyprawy nowożeńców nazywa­no podróżami poślubnymi. Odnoszę wrażenie, że cię ta nasza poślubna podróż znużyła.

Musiałem wyprowadzić ją z błędu. Zacząłem przy­pominać sobie wszystko, co wiem o gwiazdach, opowie­działem o locie do Hiad i Plejad.

2

Tym razem Ora nie była samotna. Otaczały ją setki krą­żowników galaktycznych, z których każdy wyglądał jak niewielka planetka.

Witało nas tak wiele osób, że nie miałem już siły obejmować, ściskać rąk i poklepywać po plecach. Obok Wiery stał Romero, jak zwykle elegancki i chłodno-iro-niczny. Ograniczył się do mocnego uścisku ręki i wyminął mnie bez słowa kierując się ku Mary.

— Można pogratulować? Jeśli się nie mylę, pani

skryte marzenia się spełniły, prawda? — powiedział to­nem wręcz obraźliwym.

Dawniej obawiałem się, że Mary może zakochać się w Pawle, ale teraz wydało mi się, że go nienawidzi.

— Tym razem zgadł pan, Pawle. Rzeczywiście moje najskrytsze marzenia się spełniły!

— Co to znaczy? — zapytała Wiera spoglądając na mnie ze zdumieniem. — Czy coś się zdarzyło?

— Tak, stało się coś dla mnie bardzo ważnego! — wziąłem Mary za rękę. — Przedstawiam ci moją żonę, Wiero.

Zawsze dziwiłem się łatwości, z jaką niewiasty się zaprzyjaźniają. Mężczyźni w podobnej sytuacji musieliby stracić co najmniej tydzień na wzajemne przyglądanie się, badanie i sondowanie... Wiera natomiast zbliżyła się do Mary, a ta natychmiast rzuciła się w jej objęcia.

— Nareszcie, Eli! — wykrzyknęła siostra po chwili. — Cieszę się, że wybrałeś właśnie ją.

— Ja się też bardzo cieszę, ale nie był to najlepszy wybór! — zaoponowałem. — Informacja przepowiedziała nam rozwód w trzecim miesiącu pożycia. Wprawdzie mi­nęło już niemal cztery...

Wiera odeszła z Mary na bok, a ja znalazłem się w objęciach przyjaciół.

Bardzo już tęga Olga z całego serca życzyła mi szczęścia, Leonid dodał do tego swoje gratulacje, Allan odgrażał się, iż nigdy nie zdradzi stanu kawalerskiego, a Lusin, patrząc na mnie z taką czułością, jakbym był wyho­dowanym w jego instytucie skrzydlatym bykiem z ludzką głową, powiedział nagle:

— Chcesz podarunek? Wspaniały smok! Lataj na nim z Mary. Cudowne uczucie.

— Na ognistych smokach lata się tylko do piekła, a tam się na razie nie wybieram — odparłem.

Tymczasem nadleciał Trub wzmagając ogólne za­mieszanie. Wydostałem się z jego skrzydlatych objęć po­rządnie pokiereszowany. Minęła co najmniej godzina, za­nim chaotyczne okrzyki i wybuchy śmiechu zmieniły się w spokojną rozmowę.

— Nie gniewa się pan na mnie? — zapytałem Ro­mera. — Mam na myśli moją sugestię co do podróży na Orę...

— Jestem panu wdzięczny, Eli — odparł bez zwy­kłego namaszczenia w głosie. — Byłem ślepcem, muszę to ze smutkiem przyznać. Nasze przeprosiny z Wierą były tak niespodziewanie szybkie...

Nie mogłem się powstrzymać od ironii.

— Nie wierzę w niespodzianki, zwłaszcza szczęśli­we. Dobra niespodzianka wymaga solidnej pracy organi­zacyjnej. Tę, jak pan pamięta, poprzedziła nasza kłótnia w lesie.

— Za to pan będzie tu miał niespodzianki przez nikogo nie przygotowane — oświadczył z przekona­niem w głosie Romero. — I to już niedługo, drogi przyja­cielu.

Wiera i Mary, nadal objęte w pół, podeszły do nas. Siostra powiedziała:

— Musimy na osobności pomówić o wyprawie do Perseusza. Może zrobimy to zaraz?

Zdziwiłem się, czemu to Wiera musi o wyprawie do Perseusza mówić ze mną bez świadków, ale nie chciała mi tego wytłumaczyć.

— Pełnię obowiązki przewodnika, siostro. Mary jest po raz pierwszy na Orze.

— Przyjdź więc po spacerze do mego pokoju hote­lowego.

Wiera odeszła z Pawłem, za nimi ruszyli Olga z Leo­nidem, Osima, Allan i Spychalski — na wszystkich czeka­ły obowiązki.

Jedynie Lusin z Trubem nie opuszczali nas ani na krok. Opiekun Anioła oświadczył, że nie uspokoi się, póki nie pokaże nam zwierzyńca przywiezionego z Ziemi. Nie chcieliśmy mu sprawiać przykrości i poszliśmy obej­rzeć wyhodowane przezeń dziwadła.

Samych pegazów była co najmniej setka — czar­nych, pomarańczowych, żółtych, zielonych i wielobar­wnych. Co najmniej setka uskrzydlonych koni, wojowni­czo rżących, wzbijających się w powietrze i lądujących...

Trub ze skrzyżowanymi na piersiach skrzydłami ob­serwował hałaśliwy, niespokojny tłumek.

— Cóż to za głupie stworzenia? — powiedział wre­szcie. — Nie umieją ani pisać, ani czytać, nie umieją na­wet mówić po ludzku!...

W pierwszym roku swego pobytu na Ziemi Trub opanował alfabet, a przed odlotem na Orę zdał egzamin z programu szkoły podstawowej, do którego wchodzi ele­mentarna teoria materii i rachunek różniczkowy oraz sze­regi Ngoro. Na Orze Anioł urządził dla swych pobratym­ców szkoły. Mieszkańcy Hiad mieli, jak się okazało, nietu­zinkowe uzdolnienia techniczne. Pasjonowali się zwłasz­cza budową urządzeń elektrycznych.

— Przecież to tylko konie, chociaż skrzydlate — odparłem.

— Tym bardziej nie mogę im wybaczyć tępoty. Mrugnąłem do Mary. Bawiło mnie, że jeden z ulu­bieńców Lusina oczernia innych jego podopiecznych.

Okazało się jednak, że Lusin bez protestu znosi wybryki Anioła.

— Rasista — powiedział i uśmiechnął się tak pro­miennie, jakby Trub wychwalał, a nie mieszał z błotem pegazy. — Kult istot wyższych. Dziecięca choroba rozwo­ju-

Za stajnią pegazów znajdowała się woliera skrzy­dlatego smoka ognistego, który nas szczególnie zaintere­sował. Smok był tak ogromny, że przypominał raczej wie­loryba niż gada. Był pokryty ognistoczerwonym, grubym pancerzem, z nozdrzy kurzył mu się dym, a od czasu do czasu tryskały z łopotem jęzory płomieni. Skrzydlaty po­twór spoglądał na nas dumnie spod półotwartych powiek. Wydawało się nieprawdopodobne, że ten ogrom może wznieść się w powietrze.

— On ma koronę! — wykrzyknęła Mary.

— Urządzenie wyładowcze! — oświadczył z dumą Lusin. — Spala błyskawicami. Świetny, co?

Na głowie smoka istotnie rosły trzy złocone rogi, z których zeskakiwały iskierki otaczające paszczękę czer­wonawą aureolą. Ale iskierki w niczym nie przypominały spopielających błyskawic.

— Sprawdź! — powiedział Lusin. — Rzuć kamień. Lub coś innego.

— A czemu sam nie rzucisz? Twoje dzieło, sam więc kontroluj.

— Szkoda mi — przyznał z uśmiechem. — Nie mogę.

Na wylizanej Orze trudno o kamień, rzuciłem więc w smoka scyzorykiem.

Zwierzę gwałtownym ruchem obróciło głowę, błys­nęło oczami i wystrzeliło z korony błyskawicę. Wyłado­

wanie dosięgło nożyka jeszcze w locie i zamieniło w obło­czek plazmy. Zaraz potem druga błyskawica trafiła mnie prosto w pierś.

Gdybyśmy, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Ory. nie byli chronieni indywidualnymi polami, z pewnością zo­stalibyśmy oślepieni wyładowaniem, a ja sam rozleciał­bym się na strzępy.

— Może trzy błyskawice naraz — powiedział z za­chwytem Lusin. — W trzech kierunkach. Nazywa się Gro­mowładny.

— Nie chciałbym walczyć z Gromowładnym w po­wietrzu! — wykrztusił zaskoczony Anioł.

Sądzę, że Trub nie tyle się przestraszył, ile poza­zdrościł smokowi jego groźnej broni.

— Niech ci będzie Gromowładny — powiedziałem pobłażliwie. — Ale po co mamy wieźć na Perseusza smoki i pegazy?

— Przydadzą się, Eli.

Nie przypuszczałem nawet wówczas, jak bardzo uzasadniona okaże się przezorność Lusina! Wyszedłem z Mary na zewnątrz. Był wieczór, sztuczne słońce już zgasło.

— Sami! — krzyknąłem. — Nareszcie sami na Orze!

— Dotychczas bardziej zależało ci na towarzystwie przyjaciół niż na samotności we dwoje — powiedziała z lekkim wyrzutem Mary.

— Czyżbyś była zazdrosna o Lusina i Truba? — od­parłem ze śmiechem. — Chodźmy, pokażę ci Orę.

Długo spacerowaliśmy alejami planety, wstępowa­liśmy do opustoszałych gwiezdnych hoteli. W czasie spa­ceru opowiadałem Mary, jak poznałem Altairczyków,

Wegan i Aniołów. Przeszłość stanęła przede mną jak żywa. Przypomniałem sobie Andre, który tu właśnie do­konywał wielkich odkryć, podczas gdy ja szczerzyłem zęby, wyśmiewałem go, przyczepiałem się do nieistotnych błędów. Dopóki żył wśród nas, zbyt nisko go ceniliśmy, a najwięcej w tym mojej winy.

Nagle ujrzałem łzy w oczach Mary.

— Sprawiłem ci czymś przykrość? — zapytałem. Spojrzała na mnie przelotnie i powiedziała niemal wrogo:

— Nie zauważasz we mnie żadnych zmian?

— Jakich?

— Różnych... Nie sądzisz, że zbrzydłam? Wytrzeszczyłem na nią zdumione oczy. Nigdy przedtem nie była tak piękna. Odwróciła się ode mnie, kiedy jej to powiedziałem, i długo milczała. Zgasłe słońce zapłonęło znów księżycem, gdyż zgodnie z harmonogra­mem był właśnie na Orze czas pełni.

— Jesteś dziwnym człowiekiem, Eli — powiedziała wreszcie. — Dlaczego właściwie zakochałeś się we mnie?

— To bardzo proste. Jesteś Mary. Jedyna i niepo­wtarzalna.

— Każda istota ludzka jest jedyna i niepowtarzal­na, sobowtóry się nie zdarzają. Naprawdę kochasz jedynie dwie osoby. Głos ci drży i oczy błyszczą, kiedy o nich mó­wisz.

— Masz na myśli Andre?

— I Fiolę!

— Nie mów tak, Mary! — wziąłem ją za rękę, ale się ode mnie odsunęła. Spróbowałem obrócić to w żart. — Masz rację, oboje są mi bardzo bliscy. Ale naprawdę, nie­pokoiłem się jedynie wtedy, kiedy byłaś z dala ode mnie.

Nawet teraz na myśl o naszym rozstaniu zatrząsłem się ze strachu!

— Ale głos ci nie drży — zaoponowała ze smut­kiem. — Mówisz o swoim strachu bardzo spokojnym to­nem, Eli. Ale to nic. Musisz już iść do Wiery. Obiecaj mi potraktować poważnie to, co ci ona powie.

— Wiesz, co mi zamierza powiedzieć?

— Siostra powie ci to znacznie lepiej.

— Same zagadki! Romero zapowiada niespodzian­ki, Wiera może rozmawiać jedynie w cztery oczy, ty rów­nież jesteś tajemnicza. Powiedz od razu!

— Wiera zrobi to lepiej — powtórzyła Mary.

3

— Jesteś oczywiście zdziwiony, że nasza rozmowa odby­wa się bez świadków — zaczęła Wiera. — Chodzi o to, że mowa będzie o sprawach osobistych. Zgodnie z de­cyzją Wielkiej Rady muszę poradzić się ciebie, kogo mianować admirałem naszej floty. Od admirała wymaga się czego innego niż od dowódców statków lub nawet eskadr.

Wzruszyłem ramionami.

— Najpierw muszę, wiedzieć, jakie są wymagania.

— Po pierwsze, walory ogólnoludzkie — odwaga, zdecydowanie, nieustępliwość, wytrwałość w dążeniu do celu, szybka orientacja... Po drugie, cechy specjalne — umiejętność dowodzenia statkiem i ludźmi, dobra orienta­cja w przestrzeni galaktycznej, znajomość przeciwnika i jego metod walki. I wreszcie wymogi szczególne — giętki intelekt, precyzja myśli, doskonałe rozumienie nowej sy­tuacji i dobre, czułe na niedole innych serce... Bowiem

ten czlowiek, nasz admirał, będzie głównym przedstawi-cielem ludzkości wobec na razie nam nie znanych, lecz niewątpliwie bardzo starych i potężnych cywilizacji galak­tycznych.

Roześmiałem się.

— Nakreśliłaś wizerunek bóstwa, nie człowieka. Oblicze świętego! Niestety, ludzie nie są bogami.

— Potrzebujemy takiego właśnie człowieka. Niko­mu innemu ludzie nie mogą powierzyć naczelnego do­wództwa.

Zaczęliśmy omawiać kandydatury.

Ani Olga, ani Osima, ani Allan nie nadawali się, to było oczywiste. Zaproponowałem Wierę, ale siostra nie chciała o niczym słyszeć. Powiedziałem wówczas, że gdy­by Andre nie był w niewoli, byłby idealnym kandydatem na dowódcę. Wiera zdyskwalifikowała i jego, uważała bo­wiem, iż Andre ma intelekt przenikliwy, lecz zbyt jedno­stronny.

Ogarnęła mnie złość: ta zabawa w wybory nie miała sensu. Wszystko mi jedno, kto będzie mną dowodził. Trzeba się zwrócić do Wielkiego. Beznamiętna maszyna da najlepszą odpowiedź.

— Zwracaliśmy się do Wielkiego.

— Jakoś o tym nie słyszałem.

— Trzymano to w tajemnicy. Zleciliśmy maszynie sprawdzenie kandydatury, zaproponowanej jednogłośnie przez Wielką Radę. Komputer potwierdził wybór.

Poczułem się mocno dotknięty. Wielka Rada mogła nie kryć przede mną swojej decyzji, bądź co bądź w spra­wach Perseusza nie byłem zupełnym laikiem. Zapytałem sucho:

— Kim więc jest ten niezwykły człowiek, ten cho­

dzący magazyn cnót i zalet? Kogo wybraliście na swego dowódcę?

Wiera odparła spokojnie:

— Tym człowiekiem jesteś ty, Eli.

Byłem tak zaskoczony, że nawet się nie oburzyłem. Po chwili zacząłem przekonywać, że ich decyzja to oczy­wisty błąd, pomyłka, brednie i obłęd — do wyboru. Prze­cież znam siebie dobrze i w żaden sposób nie umiałbym się wcisnąć w nakreślony przez siostrę portret idealnego polityka i zręcznego dowódcy.

Wiera zawczasu przygotowała się do dyskusji. Moje argumenty odskakiwały od niej jak groch od ściany.

— Czy wydaje ci się, że nie masz żadnych zalet?

— Mam za to kilka dobrych ludzkich wad!...

— Wymigujesz się. Słucham cię z uwagą, lecz nie usłyszałam nic konkretnego — oświadczyła Wiera. — Je­żeli będziesz odmawiał, twój upór może wywołać zdumie­nie, a nawet obrazę ludzi, którzy ci zaufali.

Zamilkłem. Podobnie jak w dzieciństwie, kiedy siostra beształa mnie za jakieś przewinienia, nie mogłem teraz znaleźć kontrargumentów. Zgodziłem się więc z jej dowodami, ale nie powiem, aby mnie to ucieszyło. Przy­pomniałem sobie moje oburzenie spokojem Olgi, kiedy mianowano ją dowódcą eskadry. Dawna naiwność znikła bez śladu: nie radowałem się, lecz lękałem odpowie­dzialności.

— Długo tak zamierzasz milczeć? — zapytała z iro­nią Wiera.

— Zastanówmy się jeszcze raz nad innymi kandy­datami.

— Wielka Rada już to zrobiła. Komputer Państwo­wy z największą dokładnością sprawdził każdego człowie-

ka pod kątem jego przydatności na stanowisko naczelnego dowódcy. Kapitanowie statków przyjęli decyzję Wielkiej Rady z entuzjazmem... Czego jeszcze chcesz?

Zrozumiałem, że nie mam wyjścia i rzekłem:

— Zgadzam się.

Obojętnie skinęła głową. Niczego innego nie ocze­kiwała.

— Teraz kilka słów o pozostałych nominacjach. Będziesz miał dwóch zastępców i trzech doradców. Za­stępcą do spraw państwowych będę ja, do spraw astro-nawigacji — Allan. Pomocnikami i doradcami zostali dowódcy trzech eskadr — Leonid, Osima i Olga. Odpo­wiada ci to?

— Oczywiście.

— Jeszcze jedna sprawa. Byłeś kiedyś moim sekre­tarzem, niezbyt zresztą dobrym. Teraz sam musisz mieć sekretarza. Na to stanowisko proponuje się...

— Mam nadzieję, że nie ciebie! — przerwałem z przerażeniem w głosie.

— Jestem twoim zastępcą, a to znacznie wyższe sta­nowisko.

— Wybacz, ale hierarchia rang nie jest moją naj­mocniejszą stroną. Kogo więc wyznaczono mi na sekreta­rza?

— Pawła Romero, który równocześnie będzie kro­nikarzem wyprawy. Ale jeżeli go nie chcesz, możemy zna­leźć innego.

Zamyśliłem się. Moje stosunki z Romerem były zbyt złożone, abym mógł odpowiedzieć zwyczajnie „tak” lub „nie”. Nie znałem innego człowieka, który by równie mocno różnił się ode mnie. Ale może odmienność charak­terów jest konieczna dla powodzenia wspólnej pracy?

Wiera spokojnie, zbyt spokojnie czekała na moją odpowiedź. Uśmiechnąłem się. Widziałem ją na wylot.

— Pozwolisz, iż zadam ci jedno pytanie o charakte­rze osobistym?

— Jeśli dotyczy Pawła, to moje stosunki z nim nie mają tu nic do rzeczy. Decyduj tak, jakbym Romera w ogóle nie znała.

— Paweł z pewnością będzie lepszym sekretarzem niż ja dowódcą. Aprobuję jego kandydaturę z radością. Czy teraz już mogę zadawać niedyskretne pytania?

— Teraz już tak — Wiera odczula wyraźną ulgę.

— Nigdy nie mieszałem się do twoich spraw prywa­tnych, ale raz sobie na to pozwoliłem. Czy muszę cię za to przeprosić?

— To raczej ja winnam ci podziękować za ingeren­cję.

— Paweł mówił ci, w jakich okolicznościach odbyła się nasza ostatnia rozmowa?

— Mówisz o tej, która omal nie przekształciła się w bójkę? Wiem o wszystkim: o tym, jak prawie zakochał się w Mary, a ty stanąłeś na jego drodze i jak Mary — przed tym piknikiem w lesie — wyznała Pawłowi, że cię kocha, kocha od dawna, bodajże od jakiegoś waszego spotkania w Kairze. Wiem też, że gdyby nie podchmielenie, Paweł pogratulowałby ci tam przy ognisku, a nie wszczynał kłót­ni. Taki przynajmniej miał zamiar...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin