Bułyczow Kirył - Teatr Cieni 01 - Pole bitewne z lotu ptaka.rtf

(1140 KB) Pobierz

Kir Bułyczow

 

Pole bitwy z lotu ptaka

 

Teatr Cieni Tom I

 

Przełożyła Ewa Skórska

 


Jak piłeczka, goniona przez okrutny los,

Pędzisz ciągle do przodu, wprost pod topór, na cios;

Biegu gry już nie zmienisz, próżno modlisz się w głos,

A reguły zna ten, kto cię rzucił na stos.

 

Omar Chajjam


Prolog

 

W pokoju było duszno, miałem ochotę zrobić przeciąg, ale Manana przez cały czas zamykała okno – cierpiała na chroniczny bronchit.

– Napiłbym się piwa – odezwał się Krogius. Było tak gorąco, że spotniały mu okulary.

Nie podjąłem tematu.

– Katrin czeka na mój telefon – odparłem.

Tylko zaprzysięgły masochista mógł pójść na spotkanie o szóstej wieczorem w upał, jakiego nie pamiętają nawet najstarsi synoptycy.

– Przy byłym pomniku Swierdłowa postawili stoliki – oznajmił Krogius.

Wykręciłem numer.

Dobrze by było, gdyby Katrin nie zgodziła się ze mną spotkać – bo na przykład ma niezaplanowane zebranie. Jej laboratorium zamierza ogłosić głodówkę, żądając wypłacenia pensji za luty.

Odebrała od razu, jakby siedziała przy telefonie i czekała, aż zadzwonię. Nie jestem wart takiego oddania.

Przede wszystkim powiedziała, że mogłem zadzwonić wcześniej. W taki upał nawet najczulsze dziewczęta stają się kłótliwe. Krogius stał nade mną, spoglądając żałośnie. Obok telefonu położył siatkę z cukrem – pewnie Swieta czeka na niego, żeby pojechać na daczę, gdzie trwały przygotowania do smażenia wiśniowych konfitur.

Katrin mówiła tak cicho, że nic nie mogłem zrozumieć.

– Mów do słuchawki! – zażądałem.

– I tak już krzyczę – odparła Katrin.

– Garik! – jęknął błagalnie Krogius. – Zapomniałem na śmierć! Swietka zaraz wyjdzie z pracy!

– Przez pół godziny telefon był wolny. Musiałeś czekać, aż wezmę słuchawkę?

– Ale znasz Swietkę!

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – spytała w słuchawce Katrin.

– Bardzo uważnie.

– W takim razie powtórz, co przed chwilą powiedziałam.

– Spotykamy się za dwadzieścia pięć minut. Tam gdzie zawsze.

– A mnie się wydawało, że nie słuchasz.

– Proszę – powiedziałem do Krogiusa, nacisnąłem widełki i podałem mu słuchawkę.

Przed wejściem do laboratorium wpadłem na Sonię z biblioteki. Nie wiedzieć czemu zapragnęła porozmawiać ze mną tuż przed końcem dnia pracy. Oznajmiła, że mam wstrzymany abonament, bo nie oddałem sześciu książek. Zupełnie zapomniałem o tych książkach. Przynajmniej dwie z nich wziął Hamlet. A Hamlet wyjechał do domu, do Armenii, która akurat wtedy stała się państwem niepodległym.

Gdy już Sonieczka skończyła mówić nieprzyjemne rzeczy, spędziła z twarzy surowość i czule zapytała:

– Będzie pan występował na posiedzeniu?

A może wcale nie miała na imię Sonieczka? Może Rozoczka? Albo Rozalinda?

– Niestety, wyjeżdżam w podróż służbową – odparłem i uśmiechnąłem się uśmiechem znanego francuskiego aktora.

Sonieczka poznała we mnie Jeana-Paula Belmondo i powiedziała, że mam dar przeistaczania się. Że marnuje się we mnie wielki artysta. Sam wiedziałem, że mam dar przeistaczania się. Ale czy marnuje się we mnie wielki artysta?

– Jaka szkoda, że się pan nie uczy!

– Ja i tak wszystko umiem.

– Z pana to żartowniś!

– Wcale nie żartowałem.

– Ciekawy z pana człowiek. Dobry.

– Myli się pani – zaprotestowałem. – Tylko udaję dobrego. A w rzeczywistości...

Ugryzłem się w język: omal nie pokazałem dziecku głodnego krokodyla. I śmiertelnie bym ją przestraszył.

 

Na zewnątrz było jeszcze gorzej niż w naszej suterenie. Żeby zabić czas, poszedłem pieszo. Przed przejściem podziemnym sprzedawano przywiędłe róże. Pomyślałem, że jeśli je kupię i pójdziemy gdzieś z Katrin, będę wyglądał jak nieudany narzeczony.

Z podziemia wyszedłem przy pomniku Puszkina. Pod monumentem leżał bukiecik wyblakłych bławatków. Owładnęło mną dziwne uczucie, jak gdyby to wszystko już kiedyś się zdarzyło. Ten duszny dzień. I bławatki. I fotograf przy przenośnym stendzie.

Podszedłem do półokrągłej marmurowej ławki w cieniu niedawno rozkwitłych lip. Katrin się spóźniała. Usiadłem. Na ławkach pocili się turyści z zakupami, tu i ówdzie siedzieli tacy kawalerowie jak ja i staruszkowie ze zwiniętymi plakatami, oczekujący na rozpoczęcie demonstracji albo mityngu.

Katrin nie przyszła sama. Za nią, trochę z boku, szedł wysoki barczysty mężczyzna z kilkudniową bródką nieumiejętnie przyklejoną do podbródka i policzków. Nadawało mu to wygląd oszusta. Miał na głowie biały kaszkiet. Gdyby było chłodniej, włożyłby luźną marynarkę.

Przyglądałem mu się, bo na Katrin nie musiałem patrzeć. Nie zmieniła się od wczoraj. Przypomina małego doga – ręce i nogi ma za duże i jest ich za dużo, ale na tym właśnie polega jej urok.

Zobaczyła mnie z daleka, podeszła do ławki i usiadła. Mężczyzna siadł również, odsuwając rozeźlonego weterana z komsomolskim znaczkiem w klapie czarnej marynarki. Katrin udała, że mnie nie zna, ja też nie patrzyłem w jej stronę. Mężczyzna powiedział raźnym tonem:

– Co za skwar! Można dostać porażenia słonecznego. Katrin, skamieniała, patrzyła prosto przed siebie, a on podziwiał jej profil. Chciał dotknąć jej ręki, ale nie miał śmiałości i jego palce mimo woli zawisły nad jej dłonią.

Miał mokrą twarz, na czubku nosa zawisła kropla potu.

Katrin odwróciła się od niego, zabrała swoją rękę z kolana i patrząc na mnie, wyszeptała:

– Zamień się w pająka! Przestrasz go na śmierć. Tylko tak, żebym tego nie widziała.

– Pani coś mówiła? – zapytał mężczyzna i jednak musnął jej łokieć. Jego palce zamarły od dotyku chłodnej skóry.

Pochyliłem się do przodu i on drgnął, zaskoczony.

Musiałem spotkać jego wzrok.

A potem przeistoczyłem się w ogromnego pająka.

Miałem okrągłe ciało półmetrowej średnicy i metrowe kosmate odnóża. Wymyśliłem sobie szczękoczułki podobne do krzywych pił, wymazane żółtym śmiertelnym jadem.

Mężczyzna nie od razu pojął, co się stało.

Zmrużył oczy, ale nie zabrał ręki z łokcia Katrin.

Wtedy byłem zmuszony przeistoczyć Katrin w pajęczycę i zmusiłem go, żeby poczuł pod palcami chłód chitynowego pancerza.

Mężczyzna przycisnął rozcapierzone palce do piersi, drugą ręką zasłonił oczy.

– Do diabła! – wykrztusił. Wydawało mu się, że zasłabł, lecz najwidoczniej, jak wielu takich dużych mężczyzn, był nieufny. Jednak wierząc w zdrowy rozsądek, zmusił się, żeby jeszcze raz spojrzeć w moją stronę.

Wtedy wyciągnąłem do niego przednie odnóża z pazurami.

Uciekł.

Wstyd mu było uciekać, ale nie mógł opanować strachu. Turyści rzucili się do toreb z zakupami. Staruszkowie zaczęli wstawać, sądząc, że nadeszła pora gniewu narodowego.

Katrin roześmiała się zaraźliwie, odsunęła z twarzy ciężki kasztanowy lok.

– Dziękuję. Dobrze ci to wychodzi. Gdybym nie wiedziała, na pewno bym się przestraszyła. Ale nie zrozumiałam, co wymyśliłeś tym razem.

– Zamieniłem cię w pajęczycę odpowiedniego rozmiaru.

– Jak ci nie wstyd!

– Dokąd pójdziemy? – spytałem.

– Dokąd zechcesz, mój władco.

– Chcę pić piwo w parku i leżeć na trawie.

– Słyszałam, że Moskwie powstała policja obyczajowa – zauważyła Katrin.

– Postaram się skromnie leżeć na trawie i z godnością pić piwo.

– Mnie się to nie uda. Zresztą tam na pewno jest mnóstwo ludzi.

– Wszyscy, którzy mają odpowiednie środki lub działkę, gniotą się teraz w podmiejskich pociągach. W mieście zostali tylko kloszardzi.

– No to chodźmy do metra.

– Może złapiemy taksówkę? – zapytałem.

– Lubisz zadawać szyku, mój adoratorze, ale rób to beze mnie. Metrem będę trzy razy szybciej.

Chciałem podjąć wyzwanie, lecz wtedy byłbym pozbawiony towarzystwa Katrin. A tego nie chciałem.

W wagonie była ciasnota, co drugi pasażer wiózł jakieś ostro zakończone działkowe narzędzia, a inni mieli walizki i torby na kółkach. Ale na stacji „Komsomolska” wszystkich tych strasznych spoconych ludzi wycisnęło z wagonów jak pastę z tubki. Zrobiło się luźniej i nawet można było siąść.

– Szkoda – odezwałem się. – Szkoda, że zrobiło się tak luźno.

– Masochista! – wykrzyknęła szeptem Katrin.

– Nie, lubieżnik – zaprotestowałem. – Tłum tak słodko przyciskał mnie do twoich piersi.

Katrin się lekko stropiła. Rozgniewać się na mnie, czy znaleźć godną odpowiedź? Wybrała drugi wariant.

– I jak znajdujesz moje piersi? – wyszeptała.

– Są boskie. Możesz śmiało wejść w trzecie tysiąclecie z jego wolnością seksualną i absolutną emancypacją.

– Odrobinę przesadziłeś w swojej męskiej zarozumiałości – westchnęła Katrin. – I ja sobie to zapamiętam.

Żartując, była poważna. Zgodziłem się z nią. Jeśli przesadziłeś, umiej się do tego przyznać.

Pod wielkimi drzewami przy wejściu do parku „Sokolniki” było chłodno, ale wyprzedzili nas inni miłośnicy piwa. Siedzieli na ławeczkach i sączyli piwo z butelek. Nikt nie pił z puszki. Wyglądało na to, że zebrali się tu ludzie poważni, koneserzy i patrioci.

Kupiłem w budce cztery puszki budweisera.

Przed nami, za okrągłym basenem, wznosiła się srebrzysta plastikowa kopuła kolejnej wystawy. Przydałaby się nam taka kopuła w czasie ekspedycji – byłoby luźno i nie tak gorąco. Pod jedną taką kopułą można by było urządzić laboratorium polowe, magazyn, stołówkę i salę taneczną. Chociaż nie, nie da rady, przyjdą wygłodzeni, ale dumni Kozacy, potną kopułę na kawałki i wykorzystają w gospodarstwie domowym. Jeśli chcesz, by ekspedycja archeologiczna przetrwała na Kubaniu, musisz być skromny i niezauważalny, płacić robotnikom dobrze, ale niezbyt dużo.

– O czym myślisz? – spytała Katrin.

Była mojego wzrostu – metr osiemdziesiąt. Nasze oczy podczas rozmowy znalazły się bardzo blisko.

– Masz na myśli proces myślenia? – sprecyzowałem.

– Otóż to. Mam wrażenie, że cię straciłam.

– Wkrótce wyruszamy na ekspedycję.

– Dlaczego nagle o tym pomyślałeś?

– Zobaczyłem srebrzysty namiot. – Wskazałem ręką kopułę.

– Chodźmy bardziej w lewo – powiedziała Katrin, jakby nie chciała, żebym myślał o ekspedycji.

Poszliśmy.

...No proszę, niby dlaczego mamy być uzależnieni od jakiegoś Nieczyporienki, który nawet nie widział na oczy prawdziwego komputera? Krogius przysięga, że obliczyłby koraliki na kalkulatorze szybciej niż Nieczyporienko ze swoimi leniuchami. A tak chcieliśmy otrzymać dane przed latem, żeby zdążyć postawić tezy przed sezonem polowym, wtedy na wrześniowej konferencji moglibyśmy zrobić nasz mały przewrót w ojczystej archeologii. Pewnie, że nam nie uwierzą i nawet nie będą się na nas powoływać, takich przewrotów dokonywano nie po raz pierwszy! A Wiatycze*[* Wiatycze – plemię wschodniosłowiańskie, w końcu I tysiąclecia n.e. zajmowało ziemie nad Oką; grodek Wiatyczów stanowił zalążek Moskwy (wszystkie przypisy tłumaczki).] nadal tam są!

Gdy się otrząsnąłem od tych myśli, spostrzegłem, że Katrin idzie kilka kroków z tyłu i patrzy spode łba.

– Myślałem o czym innym – zacząłem się usprawiedliwiać. – Myślałem o komputerach i koralikach.

W lesie, poprzecinanym ścieżkami i prawie nie zaśmieconym, Katrin rozłożyła na trawie gazetę. Postawiłem na gazecie puszki piwa i dwie otworzyłem. Były ciepłe i pluły pianą. Słońce świeciło na nas przez młode, ostro pachnące brzozowe listki. Zapragnąłem napić się brzozowego soku, ale spóźniliśmy się – skoro rozwinęły się liście, sok nie popłynie.

– W domu dziecka pisałem wiersze – powiedziałem. – Mówili na mnie Lermontow.

– Dlaczego nie Puszkin?

– Ponieważ byłem na tyle bezczelny, że powiedziałem, że bardziej lubię Lermontowa.

– A teraz?

– Teraz też.

– Powiedz wiersz.

– Jaki?

– Ten, który sobie przypomniałeś.

– Jakaś ty przenikliwa, Katrin.

– Mężczyzna powinien myśleć, że jest wolny w swoich decyzjach... i kaprysach.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin