Sharon Sala
GROM
1
Z chwilą narodzin uczymy się wsłuchiwać w głos matki, gdyż wyczuwamyintuicyjnie, ze wiąże się z nim wszystko, co dobre. Matka zaspokoi nasz głód i usunie ból. Wtaki oto sposób zaczynamy poznawać, co to miłość. Niestety, niektórym dzieciom pierwszezasłyszane głosy nie niosą radości. Uderzenie matczynej ręki kojarzy się im z głodem ibólem. Głębia nieszczęścia matki odbija się echem w postaci dojmującego krzyku jejdziecka. W taki oto sposób zaczynamy poznawać, co to strach. Są także dzieci, które nigdynie słyszały własnej matki. Nie koił ich w ciemnościach nocy żaden miękki głos, rozpraszającobawy i lęki. W taki oto sposób dzieci te dowiadują się, że nikomu na nich nie zależy.
Niniejszą książkę dedykuję tym wszystkim, którzy poświęcają życie służbie dziecku.Bez względu na to, czy jesteś matką, innym członkiem rodziny lub pracownikiem opiekispołecznej, czy też po prostu tylko dobrą sąsiadką, za to, że opiekujesz się tymi, którzy niemogą o siebie zadbać, znajdziesz zawsze uznanie w oczach Boga.
PODZIĘKOWANIA
Na wstępie pragnę poinformować czytelników, że książka ta nie jest opisemautentycznych zdarzeń. I aczkolwiek w dziedzinie leczenia hipnozą nastąpił znaczny postęp,sytuacja, jaką stworzyłam w mojej powieści, jest całkowicie fikcyjna. Mam nadzieję, żepewnego dnia stanie się, ona rzeczywistością, ale jak na razie całkowite uzdrowienie wdrodze hipnozy znajduje się jeszcze w sferze naszych pobożnych życzeń. W tym miejscupragnę podziękować Johnowi Lehmanowi, duszpasterzowi kwakrów, a zarazemlicencjonowanemu hipnoterapeucie i konsultantowi do spraw rodziny, za wspaniałomyślnąpomoc w opisaniu niektórych zagadnień poruszonych w tej książce. Wszelkie blady, jakie sięw niej znalazły, popełniłam sama, a możliwości hipnoterapeuty poszerzyłam tylko iwyłącznie po to, aby wzmóc zainteresowanie czytelników.
PROLOG
Rok 1979, północna część stanu Nowy Jork
Edward Fontaine stał w drzwiach, obserwując dzieci na placu zabaw i równocześnieniepewny stan pogody. Jako dyrektor małej, prywatnej szkoły im. Montgomery'ego miałobowiązek nie tylko sprawować nadzór nad rozkładem codziennych zajęć, lecz także dbać odobre samopoczucie i bezpieczeństwo uczniów.
Wprawdzie nauczyciele wykonywali swe obowiązki dobrze, starannie doglądającbawiących się dzieci, ale on sam miał najlepsze pole widzenia. Stojąc wyżej, u szczytuschodów, ogarniał wzrokiem wszystko. W pewnej chwili poczuł silniejszy powiew wiatru.Uniósł twarz. Jasne, pierzaste obłoki, które do tej pory pokrywały niebo, szybko ustępowałymiejsca wielkiej i ciemnej chmurze. Mimo że czas przeznaczony na zabawę jeszcze nieupłynął, Edward Fontaine nie zamierzał podejmować zbędnego ryzyka i czekać, ażnadchodząca burza zagrozi któremuś z dzieci. Szybkim krokiem zawrócił do swego gabinetu izaczął raz po raz pociągać za dzwonek.
Donośny dźwięk gongu odbił się echem w szkolnym budynku i na terenie zabaw.Chwilę później do uszu Edwarda Fontaine'a dobiegły gromkie okrzyki uczniów świadczące oich niezadowoleniu z powodu przerwania dobrej zabawy.
Opuścił gabinet. Gdy znalazł się ponownie u szczytu schodów, po niebie przetoczyłsię pierwszy grom. Był tak silny, że zadrżały szyby. Nauczyciele w pośpiechu zaganialiuczniów do szkolnego budynku.
2
- Szybciej! Szybciej! - przywoływał Edward Fontaine najmłodsze dzieci, znajdującesię w odległej części placu zabaw. - Nadchodzi burza, musicie natychmiast wracać!
Kiedy rozległ się pierwszy dzwonek, Yirginia Shapiro i jej najlepsza przyjaciółka,Georgia, znajdowały się na szczycie zjeżdżalni. Sześciolatki nie mogły się zdecydować, czyzejść po schodkach, czy też zjechać po pochylni, narażając się w ten sposób na gniewdyrektora, który mógł posądzić je o to, że zamiast posłuchać polecenia, bawią się nadal.Kiedy nad głowami dziewczynek rozległ się drugi potężny huk, przerażona Yirginia zaczęłapłakać. Georgia wzięła ją za rękę. Nie wiedziała, co robić.
Edward Fontaine dostrzegł z daleka, że dziewczynki są bardzo przestraszone izagubione. Ruszył po schodach w dół. Po chwili poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu.
- Ruszajcie, dzieci, ruszajcie! - ponaglał dziewczynki, stając u stóp zjeżdżalni. - Niebójcie się. Zjedźcie Razem wrócimy do szkoły.
Georgia uścisnęła rączkę Yirginii, uśmiechem dodając przyjaciółce otuchy.
- Chodź, Ginny... Zjedziemy razem.
Yirginia skinęła główką i chwilę później obie dziewczynki zsunęły się błyskawiczniepo gładkiej, metalowej powierzchni pochylni, wprost w rozpostarte ręce pryncypała.
- Jesteście dzielne - pochwalił małe uczennice, chwytając je szybko za rączki. - Ateraz biegniemy. Założę się, że was wyprzedzę.
Dziarskim okrzykiem oznajmiły, że podejmują współzawodnictwo, wysunęły dłonie zrąk dyrektora i rzuciły się pędem przez plac zabaw w stronę szkoły. Edward Fontaineodetchnął z ulgą. Pobiegł za Georgią i Yirginią, myśląc o tym, że przemoknie do suchej nitki.
Znalazłszy się w budynku, w pierwszej chwili nie dostrzegł dziewczynek. Dopierogdy jego oczy przywykły do mroku wnętrza, zobaczył obie na drugim końcu holu. Szłyszybko w stronę ostatniej po lewej stronie sali lekcyjnej.
Dopiero teraz Edward Fontaine przypomniał sobie, że to czwartek, czyli dzieńcotygodniowych, dodatkowych zajęć dla siedmiu wybranych uczennic. Ujrzawszy, jak zaGeorgią i Yirginią zamykają się drzwi, poczuł, jak zawsze, przypływ niepokoju. Oczywiście,nie zamierzał dopuścić, aby tym dzieciom stała się jakaś krzywda. Ale zajęcia te byłymożliwe dzięki specjalnej subwencji, którą na ich prowadzenie otrzymał, niezbędnejjednocześnie do utrzymania szkoły. Często martwiło go to, że rodzice dzieci nie zdawali sobiesprawy z prawdziwego charakteru dodatkowych zajęć. No cóż, to, co się stało, już się nieodstanie.
Silna fala miotanego wiatrem deszczu uderzyła go po nogach, rozpraszając przykremyśli. Zamknął szybko za sobą frontowe drzwi budynku i udał się do dyrektorskiegogabinetu. Zawsze czekało tam mnóstwo papierkowej roboty.
GROM 10
W ostatniej sali lekcyjnej po lewej stronie holu siedem małych dziewczynek siedziałogrzecznie na swoich miejscach, czekając, aż nauczyciel rozpocznie cotygodniowe zajęcia.Burza za oknami rozszalała się na dobre. Rozległ się następny grzmot. Znowu tak silny, żeszyby zadrżały po raz wtóry. Ale małe dziewczynki nie słyszały deszczu uderzającego o oknaani nie widziały przecinających niebo błyskawic. Ze wzrokiem utkwionym w nauczycieluwsłuchiwały się w dźwięk jego głosu.
Przez cały wieczór, gdy wszyscy uczniowie znajdowali się już, bezpieczni, wewłasnych domach, nad szkołą im. Montgomery'ego burza szalała nadal. Miotane wichremdrzewa gięły się niemal do ziemi, a gałęzie biły pokłony potężnym siłom natury.
Tuż przed północą niebo przecięła gigantyczna błyskawica, a las aż zadrżał odpotężnego grzmotu, który uderzył w dach budynku. Posypały się gonty i w jednej chwili
3
szkoła stanęła w płomieniach. Do rana pozostały po niej już tylko zewnętrzne ściany i stosżarzącego się drewna.
Następnego dnia, podchodząc do placu zabaw, Edward Fontaine patrzył zniedowierzaniem na pogorzelisko. Jego ukochana szkoła przestała istnieć. Nie miał środków,aby ją odbudować i uruchomić ponownie. Zresztą nie widział już także siebie w rolinauczyciela. To, co się stało, złamało mu serce.
Sharon Sala 11
W ciągu tygodnia wszystkich uczniów przeniesiono do innych szkół. Jednych doprywatnych, a innych do publicznych. Siedem małych dziewczynek, które - wybranestarannie spośród innych dzieci - do chwili pożaru szkoły uczestniczyły w dodatkowychzajęciach, skierowano do pierwszych klas w trzech różnych okręgach.
Ich życie potoczyło się dalej zwykłym trybem. Rosły. Każdego wieczoru rodzicekładli je do łóżek całkowicie nieświadomi faktu, że w dziewczęcych główkach tykają bombyzegarowe.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Seattle, stan Washington
- Mamo, jestem głodny. Plose helbatnika.
Dwudziestosiedmioletnia Emily Jackson podniosła głowę znad klawiatury komputera irzuciła okiem na zegar. Z westchnieniem wstała z krzesła, aby zająć się dwuletnim synkiem.Nic dziwnego, że zdążył zgłodnieć - było już wpół do pierwszej. Pogodzenie roli matki staleopiekującej się dzieckiem i pracującej w domu księgowej nie było tak łatwe, jak sobie topoczątkowo wyobrażała, mimo że możliwe dzięki komputerowi utrzymywanie ciągłegokontaktu z klientami było dla niej prawdziwym błogosławieństwem.
- Kochanie, poczekaj jeszcze chwilkę! - zawołała.
Emily podała dziecku herbatnika o kształcie zwierzątka i posłała mu całusa, biegnącdo kuchni. W lodówce było dużo różnych rzeczy, a chłopczyk jadał już niemal wszystko.Podgrzanie mu czegoś w mikrofalówce zajmie jej tylko krótką chwilę.
Postawiła na szafce butelkę dla dziecka i wyjęte z lodówki trzy różne miseczki zjedzeniem. Kiedy sięgała po czwartą, odezwał się telefon.
- Jak zwykle, nie w porę - mruknęła, sięgając po słuchawkę.
Sharon Sala 13
- Tu Jackson. Tak... Emily - potwierdziła. - Z kim rozmawiam?Na drugim końcu linii zapanowała na chwilę cisza i zaraz potem Emily usłyszała w
słuchawce daleki grom, oznaczający nadchodzącą burzę, i dzwonki. Jeden po drugim, całąsekwencję dźwięków. Zamarła na moment, a kiedy w pełni dotarły do jej świadomości,przestała myśleć o czymkolwiek. Odwróciła się twarzą do ściany, nadal ze słuchawką przyuchu. Zimne powietrze z otwartej lodówki chłodziło od tyłu jej nogi, ale Emily nic nie czuła.Tak jakby w ogóle przestała istnieć.
4
Chwilę później położyła słuchawkę na kuchennym blacie, wzięła pudełko zherbatnikami w kształcie zwierzątek i butelkę z mlekiem dla dziecka. Chwyciła synka na ręcei włożyła w milczeniu do łóżeczka, podając mu herbatniki i mleko. A potem odeszła, nawetnie oglądając się za siebie.
Niezwykłe zachowanie się matki sprawiło, że głodne dziecko na chwilę zamilkło.Emily wyszła przed dom, wsiadła do samochodu i wyprowadziła go z podjazdu. Zdawała sięnie dostrzegać sąsiadki, która z drugiej strony ulicy pomachała jej ręką. Kobieta wzruszyłaramionami. Kiedy jednak zamierzała wrócić do przerwanych na chwilę zajęć, zobaczyła, żeEmily zostawiła szeroko otwarte frontowe drzwi.
- Och! - szepnęła i szybko przeszła jezdnię, żeby spełnić dobrosąsiedzki obowiązek.Gdy znalazła się na werandzie domu Jacksonów, zamiast tylko zamknąć drzwi,
postanowiła zajrzeć do środka. W saloniku zatrzymała się, podziwiając gustowną kolorystykęwnętrza i miękkie, wygodne meble.
GROM 14
Zrobiła jeszcze dwa kroki i stanęła, zatrzymując wzrok na pięknym widoku, któryrozciągał się za drzwiami patio. W tej właśnie chwili od strony sypialni dobiegły ją jakieśdźwięki. Speszyła się. Jak mogła tak po prostu wejść do obcego domu? Przecież to, że Emilywyszła, nie oznaczało, że nikogo tu nie ma. Widocznie Joe, mąż Emily, który był kontroleremruchu, miał wolny dzień.
- Joe, Joe! - zawołała. - To ja, Helen. Emily zostawiła otwarte drzwi i przyszłam, żebyje zamknąć.
Jej słowa pozostały jednak bez odpowiedzi, a od strony sypialni nadal dochodziłyjakieś dziwne dźwięki.
- Joe? To ja, Helen. - powtórzyła. - Jesteś ubrany?
Zaskoczył ją donośny okrzyk. Dopiero wtedy pomyślała o dziecku. Sądziła, żechłopczyk pojechał z Emily, ponieważ zwykle zabierała go ze sobą.
Helen ruszyła w stronę holu, pełna obaw, że z któregoś z pokoi wyjrzy zaraz Joe izapyta, co ona właściwie tu robi. Ale im bardziej wchodziła w głąb mieszkania, tymwiększego nabierała przekonania, że męża Emily nie ma w domu. m
Gdy znalazła się w dziecinnym pokoju, zaskoczona stanęła jak wryta. Pośrodkułóżeczka siedział dwuletni synek Jacksonów. W jednej rączce trzymał pudełko herbatników, aw drugiej butelkę z mlekiem.
- Kces? - zapytał, wysuwając pudełko w stronę Helen.
- Mój Boże - szepnęła, wyjmując malca z łóżeczka, Nigdy by nie przypuszczała, żeEmily potrafi wyjść z domu, zostawiwszy dziecko bez opieki.
Z chłopcem na ręku obeszła szybko pozostałe pokoje.
Sharon Sala 15
Gdy znalazła się w kuchni, nabrała przeświadczenia, ze stało się coś strasznego. Naszafce stały miseczki z jedzeniem. Na kuchennym blacie leżała słuchawka, nie odwieszona nawidełki. Drzwi lodówki były szeroko otwarte.
Helen zaczęła odruchowo robić porządek, ale szybko uzmysłowiła sobie, że niepowinna niczego ruszać. Złapała torbę z pieluchami dziecka i ciągle trzymając chłopczyka naręku, opuściła szybko dom.
Zanim Helen dotarła do siebie z zamiarem niezwłocznego zatelefonowania do Joegodo pracy, Emily Jackson znajdowała się już na drodze ku swemu nieuchronnemuprzeznaczeniu.
5
Nie zwracając na nic uwagi, prowadziła samochód zatłoczonymi ulicami Seattle jakszalona. Przejeżdżała skrzyżowania na czerwonym świetle, biorąc zakręty na dwóch kołach.Zanim dotarła do mostu Narrows, ścigały już ją radiowozy, ale policjanci nie zdawali sobiesprawy z tego, że Emily właśnie dociera do miejsca przeznaczenia. Po drugiej stronie mostuczekały na nią inne radiowozy i rozstawiona blokada drogi.
Gdzieś w połowie mostu gwałtownie zahamowała samochód i wysiadła. Zanim zdołałzatrzymać się pierwszy jadący za nią radiowóz, podeszła do murowanej balustrady. Naoczach biegnącego w jej stronę i krzyczącego policjanta, wspięła się na mur i wyprostowała.Potem wszystko działo się jak na zwolnionym filmie.
Ludzie zewsząd krzyczeli do Emily, żeby nie skakała z mostu, ale ona, niepomna nażadne wołania, nieobecna duchem, rozpostarła ręce, jakby była ptakiem przygotowującym siędo lotu, spojrzała w niebo i skoczyła.
GROM 16
Teraz słyszała już tylko szum wiatru.Zrobiła, co jej kazano.
Zdumiewająca śmierć Emily Jackson wstrząsnęła mieszkańcami Seattle. Opis tegoprzerażającego wydarzenia podawały wszystkie media. Przez trzy dni, bo potem zastąpiła goinformacja o jakimś innym, równie tragicznym wydarzeniu, których nie brak w życiu takwielkiego miasta.
Emily pozostawiła zrozpaczonego i niczego nie pojmującego męża, a także małegosynka, który wypłakiwał oczki, czekając na mamę, która nigdy nie wróci do domu.Tydzień później, Amarillo, stan Teksas
Josephine Henley, w barze Haleya nazywana Jo-Jo, właśnie mieszała drinki, gdyRaleigh, barman, zawołał z drugiego końca sali:
- Hej, Jo-Jo, telefon do ciebie.
Na znak, że słyszy, machnęła ręką. Wsunęła do kieszeni napiwek od dwóchniezupełnie trzeźwych kierowców, którzy nie przestawali błagać jej o całusa.
- No, zgódź się, Jo-Jo. Daj jednego buziaka na drogę - prosił Henry.
- Nic z tego - warknęła. - Zapomniałeś, że jesteś żonaty?
- Nie zapomniałem. Ale jestem samotny.
- Nie samotny, ale napalony. A ja nie zamierzam wyświadczać ci przysługi.
- Wobec tego oddaj moje pięć dolarów - śmiejąc się, odpalił kierowca.
Sharon Sala 17
- Nie oddam, bo na nie zarobiłam. A poza tym ułożenie mnie na plecach kosztowałobycię znacznie więcej.
- Ile? - zapytał, żywo zainteresowany.
- Oj, na to już na pewno nie starczyłoby ci forsy. A teraz daj mi spokój, bo muszęodebrać telefon. Uniknęła uścisku kierowcy i przeszła przez salę.
- Whisky z wodą - rzuciła barmanowi nowe zamówienie, a potem odwróciła się dowiszącego na ścianie telefonu i przyłożyła do ucha zdjętą z widełek słuchawkę.
- Halo? Halo?
Ze względu na panujący na sali hałas nic nie słyszała. Zakryła ręką mikrofon.
- Bądźcie trochę ciszej! - krzyknęła do gości. - Bo nic nie słyszę.Spróbowała ponownie nawiązać kontakt z telefonicznym rozmówcą.
- Halo? Przy aparacie Josephine Henley.
6
Czekając, usłyszała dziwne odgłosy. Jakby zapowiedź burzy. Jakiś odległy grom.Odwróciła się szybko w stronę drzwi, usiłując przypomnieć sobie, czy zamknęła okna wsamochodzie.
Chwilę później, gdy do uszu Jo-Jo dotarły następne dźwięki, przecinająca jej czołozmarszczka znikła. Głowa zatoczyła się wokół szyi i opadła w dół. Młoda kobieta wyglądałatak, jakby miała za chwilę zasnąć. Milcząc, stała nieruchomo z zamkniętymi oczyma iopuszczonymi rękoma.
Dostrzegł to Raleigh. Zdziwiło go zachowanie się ruchliwej zazwyczaj kelnerki.Dotknął jej ramienia.
- Dziecko, czy coś się stało? - spytał zaniepokojony.
GROM 18
Jo-Jo nie odpowiedziała. Wypuściła słuchawkę i usiłowała wyminąć barmana.
- Twoja whisky z wodą - powiedział, wręczając jej tacę z ostatnim zamówieniem.Odsunęła rękę Raleigha. Taca z głośnym brzękiem upadła na ziemię.
- Co z moim drinkiem? - zawołał z głębi sali jakiś klient.
- Zamknij się - warknął barman. Złapał Jo-Jo za ramię. - Co z tobą? Nie słyszysz, codo ciebie mówię?
Dopiero w tej chwili zobaczył jej twarz i przeraził się na dobre. Potem zeznał, że oczyJo-Jo wyglądały jak puste.
Skierowała kroki ku wyjściu. Rozumiejąc, że coś jest nie tak, przejęty barmankrzyknął do jednego z klientów, żeby ją zatrzymał, ale wołanie stłumił szum głosów na sali.
- Jo-Jo? Stało się coś? Wracaj!
Dopiero gdy Raleigh szybko wyszedł zza baru i ruszył, biegiem za kelnerką, kliencizorientowali się, że dzieje się coś niedobrego. Zanim zdołał dotrzeć do wyjścia, od stolikówpodniosła się już ponad połowa mężczyzn.
Stanął na progu i zaczął rozglądać się wokoło, szukając wzrokiem Jo-Jo. Jej wóz stałnadal przy północnej ścianie budynku, musiała więc pójść piechotą. Ruszył, żonglując międzyprzejeżdżającymi pojazdami, ciągle wołając jej imię.
- Jo-Jo! Jo-Jo! Wracaj, złotko! Jeśli czujesz się źle, któryś z chłopaków odwiezie ciędo domu.
Nie udało mu się jej dostrzec. Pozostali klienci baru biegali między samochodami,wypatrując kelnerki. Jej dziwaczne zachowanie się Raleigh już chciał złożyć na karb babskichfanaberii, gdy nagle usłyszał krzyk mrożący w żyłach krew.
Sharon Sala 19
Rzucił się w stronę, z której dochodził, przebiegł między dwiema ciężarówkami idopiero, kiedy znalazł się po drugiej stronie drogi dojazdowej do autostrady, zobaczył Jo-Jo.
Biegła pasem szybkiego ruchu z rozłożonymi rękoma i wyglądała jak dziecko,udające, że lata. Z naprzeciwka zbliżały się światła nadjeżdżającej ciężarówki.
- Jezu Chryste! - jęknął Raleigh i rzucił się w jej stronę. Zdawał sobie jednak sprawę ztego, że nie zdąży.
Kiedy kierowca ciężarówki hamował gwałtownie, w powietrzu rozeszła się wońpalonej gumy. Ale dziewczyna pojawiła się tak nagle, że nie był w stanie zatrzymać się wporę. Zgrzyt hamulców zagłuszył uderzenie ciała Jo-Jo o zderzak wielkiego samochodu.Chwilę potem dziewczyna przeleciała w powietrzu jak połamana lalka, uderzyła głucho oziemię i znieruchomiała.
7
- Wezwijcie policję! - krzyknął jakiś człowiek i zaczął kierować ruchemnadjeżdżających pojazdów, tak aby omijały miejsce wypadku.
Detektyw z wydziału zabójstw, któremu powierzono wyjaśnienie przyczyny śmiercikelnerki, uznał ją za samobójstwo. Sprawę zamknięto.
Tylko barman o imieniu Raleigh przysięgał, że dopóty Jo-Jo nie odebrała tegotelefonu, wszystko było z nią w idealnym porządku. I ze nigdy, naprawdę nigdy niezamierzała targnąć się na własne życie.
Dwa dni później, Chicago, stan Illinois Zostanie adwokatem, specjalizującym się wsprawach kryminalnych, było w karierze dwudziestoośmioletniej
GROM 20
Lynn Goldberg bardzo ważnym osiągnięciem. Przez całe życie wszyscy powtarzali, żejest za ładna, aby ktokolwiek traktował ją poważnie jako prawnika, ale nie zwracała uwagi nakomentarze i robiła swoje. Dzisiaj udowodniła, że ładna buzia nie jest jej jedyną zaletą.Właśnie wygrała pierwszą w życiu sprawę o morderstwo i czuła się po prostu doskonale. Cowięcej, była rzeczywiście przekonana, że mężczyzna, którego wybroniła przed surowymwyrokiem, jest niewinny, co w wykonywanym przez nią zawodzie nie zawsze się zdarzało.
Wrzuciła do teczki akta, które zamierzała jeszcze dzisiaj przejrzeć, i spojrzała nazegarek. Za trzydzieści sześć minut miała spotkać się z mężem na drugim końcu miasta; bywspólnie zjeść kolację w restauracji. Jonathan jeszcze nie wiedział, że dzisiaj stawia żona....
alex.32