JOANNa CHMiELEWSKA Z�OTA MUCHA OSfs^ WARSZAWA 1998 Redaktor Julita Jaske Projekt ok�adki i opracowanie graficzne DYLIS Studio Sk�ad i �amanie Piotr Sztanderski Copyright � 1998 by Joanna Chmielewska ^11 rights reserved (^/ Wydanie I ^ .'^^)Wyda\vmctvfo �VERS" 05-510 Konstancin- Jeziorna l Skrytka pocztowa 2 ISBN 83-7127-037-2 Druk: Zak�ady Graficzne ATEXT S.A. ^JJ Gda�sk, ul. Trzy Lipy 3 ^ lei. (0-58) 302-57-69, (0-58) 302-64-41 Wszystkie trzy tragedie rozegra�y si� w tym samym miej- scu i zapewne tego samego dnia. Dzie� musia� by� pi�kny, s�oneczny, upalny, taki w kt�rym drzewa poc� si� z gor�ca. Poci�y si� te� w tym tropikalnym upale w�a�ciw� sobie sub- stancj�: �ywic�. Ros�y owe sosny jako� rozmaicie, nie tylko w wodzie i nie tylko na suchym gruncie, albo mo�e z wody wyrasta�y kwiaty, wabi�ce barw� i woni�, bo na jednym po�ywia� si� motyl. Sk�ada� i rozk�ada� ogromne, kolorowe skrzyd�a, nie przeczuwaj�c niebezpiecze�stwa, i w�a�nie w momencie, kie- dy je roz�o�y�, z g�ry sp�yn�a kropla. Kapn�a tu� obok, wielka i ci�ka, nie zahaczy�a porz�dnie ani motyla, ani kwiatka, zaledwie musn�a ca�� grup�, ale to wystarczy�o, �eby z wn�trza ro�linki i ze skrzyd�a motyla podni�s� si� ob�ok py�u. Ma�a, g�sta chmurka, kt�r� zgarn�a nast�pna spadaj�ca kropla. Trafi�a w ni�, skupi�a mikroskopijne dro- biny i razem z tym py�kiem do��czy�a do poprzedniej. Kwia- tek wytrzyma�, ale motyl zgin��, bo bez py�ku na skrzyd�ach motyl �y� nie mo�e. Woda musia�a tam by�, skoro nie�le wyro�ni�ty narybek l�gn�� si� z ikry. Kto� zawsze pozostaje ostatni i ta ostatnia rybka nie zd��y�a. Liczne rodze�stwo odp�yn�o, a ona zo- sta�a, jeszcze z jajeczkiem na ogonku, dognana ton�cymi w wodzie g�stymi, pot�nymi kroplami. Wielka, z�ota mucha usiad�a dla odpoczynku na odsta- j�cym kawa�eczku kory u podn�a drzewa. Rozpostar�a l�ni�ce skrzyde�ka, czy�ci�a je, z lubo�ci� rozk�ada�a do s�o�- ca, porusza�a n�kami i kr�ci�a �ebkiem. Nie widzia�a swo- jego nieszcz�cia, kt�re sp�ywa�o z g�ry, rosn�c stopniowo jak lawina. Krople �ywicy po��czy�y si� w strumie�, zatrzy- ma�y na moment na drobnej nier�wno�ci, po czym spad�y razem, ca�ym ci�arem. Prosto na ni�. Mucha nie zdo�a�a uczyni� nic, zamar�a, unieruchomiona lepk� substancj�, kt�- ra otoczy�a j� dooko�a. I tak zdech�a w tej nieruchomo�ci, nie maj�c najmniejszego poj�cia, �e dzi�ki katastrofie zachowa na wieki swoj� urod� i zyska nie�miertelno��. Nie mog�a tak�e wiedzie�, i� w ca�e wieki p�niej istoty podobno wy�- szego rz�du, kt�re na razie jeszcze nie zd��y�y si� pojawi� na m�odej i pi�knej Ziemi, b�d� si� dla niej i przez ni� zabija�... Min�o przesz�o dwadzie�cia milion�w lat. Joanna Chmielewska Zima. akurat trzyma�a rzetelna i morze zamarz�o a� po Szwecj�. Po twardej skorupie lodu mo�na by�o doj�� do horyzontu i chyba nawet kawa�ek dalej, o ile wcze�niej nie z�ama�o si� nogi na bry�ach, rozpadlinach, dziurach, ba�- wanach �nie�nych, stwardnia�ych na granit, i wszelkich innych nier�wno�ciach. Wzd�u� brzegu le�a�y wa�y i g�ry lodowe na cztery metry wysokie, w pe�ni godne okolic polarnych, bardziej to wygl�da�o na biegun pomocny ni� na Mierzej� Wi�lan�, Og�lna sytuacja przedstawia�a si� beznadziejnie. Mr�z trzyma�, ale s�o�ce przy�wieca�o i nawet pr�bowa- �o grza�, uwzgl�dniaj�c fakt, �e nadszed� pocz�tek marca i zima szala�a bezprawnie. Wysila�o si� do tego stopnia, �e gdzieniegdzie, po l�dowej stronie wam, od po�udnia, rozta- pia�o odrobin� wierzchni� skorup� zamarzni�tej w grudniu wody. Dawa�o si� t� skorup� niekiedy rozbi�, a pod ni� le�a�y �mieci bursztynowe. - By� wyrzut, akurat jak te mrozy z�apa�y - powiedzia� do mnie sm�tnie Waldemar. - Wielki sztorm i zaraz potem, ledwo ucich�o i morze zacz�o siada�, przyszed� mr�z. W jed- n� noc zamarz�o i do tej pory trzyma, sama pani widzi. - Przecie� ju� marzec, powinno si� ruszy� - odpar�am z takim oburzeniem, jakby to on nie dope�nia� obowi�zku ruszenia. - Ano, powinno. Ale najpierw ruszy Zalew. Jakby za- cz��, us�yszymy. Postrzela. O�ywi�am si�. - Jest nadzieja? Z�ota mucha Waldemar z pow�tpiewaniem popatrzy� w kuchenne ok- no, kt�re wychodzi�o na po�udnie. - Nadziei to nie ma, ale ju� bym samochodem do Tolk- micka nie jecha�. O�ywi�am si� bardziej. - Jak pan by nie jecha�, znaczy, lada chwila poka�e si� woda... Je�li ktokolwiek m�g�by si� jeszcze wyg�upi� z jazd� sa- mochodem przez coraz s�abiej zamarzni�ty Zalew, ryzykan- tem bez w�tpienia by�by Waldemar. Przy grubym lodzie je�- dzili wszyscy czym popad�o, motorami, d�ipami, samocho- dami osobowymi, nawet ci�ar�wkami. Do Tolkmicka i Fromborka by�o w ten spos�b znacznie bli�ej ni� okr�n� drog� l�dow�, jecha�o si� kwadrans, zamiast p�torej go- dziny, do Elbl�ga r�wnie� Zalew skraca� drog�. Mieli ju� bez ma�a wyje�d�on� autostrad�, dowcipkowali sobie, kr�- c�c si� na lodzie, skakali przez zamarzni�te wa�y, robili zawody i konkursy, a Waldemar od wczesnej m�odo�ci w tych szata�stwach celowa�. Kiedy jednak�e l�d cienia�, nikt si� ju� tam nie pcha�. Z pewno�ci� Waldemar jecha� t� tras� ostatni. W dwa dni p�niej owszem, na Zalewie strzeli�o par� razy, ca�a p�aszczyzna zacz�a zmienia� kolor, biel gdzie� znik�a, zosta�y tylko pag�rkowate kry, jakby lodowe pirami- dki na szaroniebieskiej tafli, a mi�dzy nimi pojawi�y si� wy- ra�nie widoczne szczeliny. Woda zacz�a chlupa�, w porcie zaroi�o si� przy �odziach, morze jednak wci�� trwa�o w nie zmienionej postaci. T�sknym okiem patrzy�am na ten podbiegunowy krajob- raz, w��cz�c si� po brzegu z niejakim wysi�kiem i z ci�kim sercem, bo w�a�nie �wie�utko straci�am wymarzonego m�- czyzn�, zdaje si�, �e bezpowrotnie. Przyjecha�am tu, �eby si� pocieszy�, z nadziej� odzyskania jakiej takiej r�wnowagi uczuciowej. Nic mi nie robi�o lepiej ni� morze, chwilowo Joanna Chmielewska iednak morze by�o niepodobne do siebie, b��ka�am si� zatem codziennie po zlodowacia�ych g�rach i w�do�ach, czekaj�c na jego powr�t do w�a�ciwej postaci, a� do chwili kiedy wpad�am nog� w lodow� rozpadlin� i zgniot�am kostk� w stopie. Posycza�am chwil�, wypowiadaj�c wiele s��w, daw- nymi czasy �le widzianych w druku, i zbuntowa�am si�. Do- sy� tej sercowej terapii, nie id� jutro na pla��, zrobi� sobie ulgowy dzie�. Do podejmowania g�upich postanowie� zawsze mia�am szcz�cie. Wsta�am p�niej i w spos�b rozlaz�y, bez �adnego po- �piechu, przystosowa�am si� do �ycia. Zdaje si�, �e nawet zjad�am �niadanie. Po czym ubra�am si� byle jak i posz�am do sklepu. Kiedy wr�ci�am gdzie� ko�o godziny pierwszej, torba z zakupami omal nie wylecia�a mi z r�k. My�la�am przez chwil�, �e �le s�ysz� albo nie rozumiem po polsku. Waldemar wisia� na s�uchawce i gor�czkowo zwo�ywa� braci na bur- sztyn. U podn�a schod�w sta� jego syn, Mieszko, m�odzieniec znany mi prawie od chwili urodzenia. - Mieszko, co si� dzieje? - spyta�am niespokojnie. - Jest bursztyn? Sk�d? Przecie� zamarzni�te po horyzont! - E tam, woda a� do Szwecji - odpar� Mieszko, te� prze- j�ty, tyle �e raczej teoretycznie, bo w wieku dwunastu lat jeszcze nie by� dopuszczany do kombinezonu i siatki. - Kra, ale bursztyn idzie. Nie powiedzia�am ju� nic wi�cej. Wnios�o mnie na g�r�. Zakupy gdzie� wepchn�am, zapewne pod fotel, �eby mi si� nie pl�ta�y pod nogami, jedn� r�k� wk�ada�am dodatkowy sweter, drug� wci�ga�am grubsze rajstopy. Ciep�e majtki usi- �owa�am w�o�y� na d�ugie gumiaki, zapomnia�am o szaliku, w jednej skarpetce, z czapk� w r�ku, z siatk� przewieszon� przez plecy, macaj�c si� po kieszeniach w poszukiwaniu r�- 10 Z�ota mucha kawiczekJak oszala�a wypad�am z domu i pop�dzi�am w las, pod piaszczyst� g�r�. Przedar�am si� przez zaro�la, gdzie� przede mn� mign�� niski cie�, jeden, za nim drugi. Dziki. Przez ca�� t� zim� mocno wyg�odnia�e. A tam, w nosie mam dziki, niech mi teraz nie zawracaj� g�owy... Nad morzem by�a ju� jedna trzecia ludno�ci Piask�w. Waldemar z bra�mi ci�gn�� �mieci kawa�ek dalej, na lewo, mia�am do nich ze dwie�cie metr�w. Przeby�am t� odleg�o�� nie wiadomo kiedy. Zacz�li ju� wytrz�sa� na brzeg wielkie, czarne g�ry. Chlu- pocz�ce morze odkry�o troch� �mieci zesz�orocznych, bez- pa�skich. Jednym rzutem oka zorientowa�am si�, �e na d�u- gich gumiakach mog� si� powiesi�, zamarzni�ty i obmywany wod� brzeg zmieni� ukszta�towanie, musia�abym si� zanurzy� do pasa, tak samo jak oni, �eby si�gn�� siatk� upragnionego �mietnika, dost�pne mi by�o tylko to co na brzegu i przy samym brzegu. Dobre i tyle, dla mnie bogactwo. Nie pisane, ale granitowe przestrzegane prawo g�osi�o, �e wywleczona na brzeg kupa bursztynowych �mieci nale�y do tego, kto j� wywl�k�, tak d�ugo, a� przez w�a�ciciela zo- stanie przegrzebana. P�niej stanowi w�asno�� publiczn� i mo�e w niej grzeba�, kto chce. Oczywiste by�o, �e w takiej sytuacji, w obliczu nag�ego odmro�enia bursztynowego el- dorado, ci wszyscy rybacy z siatkami i w gumowych kom- binezonach bior� tylko to, co najwi�ksze i najpi�kniejsze. �redni ch�am daruj� sobie, albo zgo�a przeocz�, i kichaj�c na�, pchaj� si� po nast�pne zdobycze. Wiatru si� prawie nie czu�o. Jasne, gdyby wia� silny wiatr, nie by�oby bursztynu, bo wzburzone morze �mieci rozprasza, a nie wyrzuca. Za to na �agodnej fali ko�ysa�y si� pot�ne, po�amane, grube kry, schodz�ce si� ze sob�, wal�ce O siebie nawzajem, rozp�ywaj�ce si� na chwil� i ods�aniaj�ce nast�pny zwa�, przetykany skarbami. Si�gn�� siatk�, zd��y� go z�apa�, zanim zamknie si� nad nim lodowa pokrywa... Joanna Chmielewska 11 Zdr�twia�am na moment widz�c, jak dw�ch braci Walde- mara z ca�ej si�y odpycha wal�ce si� na niego wielkie i grube tafle, zdolne bez trudu przeci�� go w po�owie. Jedna go r�bn�a, drug� zdo�ali zatrzyma�. Waldemar, w wodzie prawie do piersi, usta� jako� na nogach, nie zwa�aj�c na ataki morza, wetkn�� siatk� pod odepchni�t� kr�, zagarn�� drugi raz, si...
ZuzkaPOGRZEBACZ