Max Brand - Tajemniczy znak.doc

(931 KB) Pobierz
Ilustracje

75

 

Max Brand

 

 

Tajemniczy znak

 

 

Spis treści

 

I. KSIĄŻĘ              3

II. KLAUDIA              6

III. PYTANIA              9

IV. DOWÓD              13

V. ZNAK              17

VI. DOCHODZENIE              20

VII. PIERWSZA OFIARA              24

VIII. SŁOWA ANSONA              27

IX. CZARNA TORBA              29

X. ZIEMSKI KONIEC              32

XI. GOŚCIE              35

XII. POSZLAKI              39

XIII. PROCH DO PROCHU              42

XIV. ZAPROSZENIE              45

XV. BŁYSK REWOLWERÓW              48

XVI. W DOLINĘ!              51

XVII. BRAK PORTRETU              55

XVIII. WARUNKI              58

XIX. JEST CHARLIE!              62

XX. NIESPODZIANKA              65

XXI. POŚCIG              68

XXII. ZAKŁADNIK              71

XXIII. UCIECZKA              74

XXIV. TORTURA              78

XXV. ORCHARDOWIE              81

XXVI. STRACH              84

XXVII. ZGRAJA              87

XXVIII. DAR BENSONA              91

XXIX. NOWY PRZYBYSZ              94

XXX. BOCZNA ŚCIEŻKA              97

XXXI. PUŁAPKA              100

XXXII. UJEŹDŻACZ              103

XXXIII. OPOWIEŚĆ NIEZNAJOMEGO              107

XXXIV. RUMAK              110

XXXV. KSIĄŻĘ NA KONIU              113

XXXVI. NA PODSŁUCHACH              115

XXXVII. SZERYF              118

XXXVIII. DZIKI SKOK              122

XXXIX. NADZIEJA SCORPIA              126

XL. NOWY PLAN              129

XLI. JASKINIA LWÓW              133

XLII. KAPITULACJA              136

 

 

I.

KSIĄŻĘ

 

Stałem na werandzie zajazdu w Monte Verde. Przyjechałem dopiero na Zachód i ciekaw byłem ludzi i obyczajów. Wtedy to ujrzałem pierwszy raz księcia Charlie.

Przyglądałem się towarzystwu bacznie, lecz od niechcenia, bo słyszałem, że tutejsi ludzie tego nie lubią. Groźnie wyglądali - w ciężkich pasach, przy rewolwerach. Wszystkich zlustrowałem od butów na wysokich obcasach z łyżkowatymi ostrogami, do szerokoskrzydłych kapeluszy. Kilku ściągnęło z kopalni i naturalnie byli ubrani odmiennie. Mieli buty do marszu, nie do konnej, jazdy; miękkie, pilśniowe kapelusze i jak najgrubsze flanelowe koszule. Na ogól byli hałaśliwsi od kowbojów, choć w istocie tacy sami jak oni. Ogromni, rośli, muskularni, nosili na twarzach piętno bohaterstwa i zarazem niskich skłonności. Dziwię się teraz, że nie od razu dostrzegłem księcia Charlie. Faktem jest, że dopiero bieg wydarzeń wyodrębnił go z grupy.

Na chwilę przed wybuchem awantury zwróciłem oczy na Dexterską Dolinę, przesłoniętą błękitnymi cieniami wieczoru. Miasta Dexter nie było już widać, tylko szyby okien grały jeszcze kolorowymi odblaskami zachodzącego słońca. Urocza to była dolina, prawdziwe wytchnienie dla wzroku, przy tym bogata w dary natury. Dnem ciągnęły się urodzajne, orne pola, bokami bagniste łąki, upstrzone bydłem; zbocza ciemniały borami, których jeszcze nie tknęła siekiera. Na widok tych wspaniałości wybuchało w sercu uwielbienie dla ojczyzny. Dolina stanowiła sama w sobie małe królestwo, oddzielną prowincję. Rzeka, płynąca środkiem, mogła dostarczyć energii elektrycznej na wszelkie potrzeby, nawet z fabryką nie byłoby kłopotu. Patrzyłem z zachwytem, z uniesieniem, z radością... Mówiłem sobie, że przyjechałem dla zdrowia, ale zostanę na stałe i tutaj się dorobię.

Ledwie to pomyślałem, zrobił się harmider. Usłyszałem za sobą głośne przekleństwo i odwróciłem się. Ze schodów zlatywał człowiek jakiś...! Runął na ziemię i z rozpędu potoczył się pod nogi mułom. Miłe bydlęta chciały mu okazać współczucie zębami i kopytami, ale się rzucił w bok.

Zerwałem się z krzesła. Nieokrzesane bractwo, zamiast się zatrwożyć, ryknęło śmiechem. Kiedy jednak poszkodowany podniósł się i ujrzano jego twarz, wszyscy pożałowali tego śmiechu. Mnie, choć nie wiedziałem, kto to był, ciarki przeszły. Tacy walczą na ringu, albo lepiej. Jeszcze, łamią kości bez żadnych reguł. Ten miał w twarzy cos z buldoga, szczęki tępe i potężne, nos - można powiedzieć - w zarodku. Czerwony ze wściekłości, stanął obok schodków, chwiejąc się na nogach, jak człowiek, miotany furią.

- Kto to zrobił? Kto mi podstawił nogę? - wrzasnął.

Nikt nie odpowiedział. Według mnie nikt mu nie podstawił nogi. Któż by się odważył zaczepić taką potęgę? Nie otrzymując odpowiedzi, wbiegł na werandę... Rozległo się klaśniecie. Jestem przekonany, że nie wybierał ofiary. Jemu było wszystko jedno: zacząć z wielkim czy z małym.

Po prostu trzasnął w najbliższą twarz.

Widzowie odsunęli się, żeby móc lepiej widzieć walkę, jeżeliby doszło do walki. Zobaczyłem zaczepionego, Był to właśnie książę Charlie. Zdumiałem się, że go wcześniej nie wyróżniłem z tłumu, tak niezwykłą miał powierzchowność. Sądząc po smagłej cerze, czarnych, jedwabistych włosach j ogromnych, przepaścistych oczach, mógł uchodzić za Meksykanina. Wzrostu średniego, twarz miał niepiękną, kości policzkowe wystające, jak u Indianina, usta szerokie i nos nazbyt orli. Najwięcej mnie uderzyła nieuchwytna dystynkcja, jaka biła od jego postaci, dumny wyraz ust, obojętny spokój czarnych oczu, osada głowy i, wbrew nieładnym rysom, jakaś staranność osobista, jakaś dbałość o siebie. Ten człowiek, nadawał się, pomimo swej młodości, na wodza armii.

Napastnik musiał ważyć więcej od niego o dobre sześćdziesiąt funtów. Ja jednak od pierwszego wejrzenia wziąłem stronę Dextera. Czułem, że mu jego siła nie pomoże. Robiło mi się zimno. Czułem coś - dziwnego!

Młodzieniec ani się nie zachwiał od ciosu, ani nie odskoczył. Stał spokojnie. Nie zdejmując oczu z twarzy buldoga, wyjął chustkę z kieszeni na piersiach, wytarł starannie skaleczone usta i zakrwawioną brodę i zwilżył wargi.

- Tyś mi podstawił nogę! - wrzasnął znów siłacz. - Zbiję cię na kwaśne jabłko. Łeb ci rozwalę. Coś za jeden?

Książę Charlie, wcale nie przestraszony tą gwałtowną zaczepką, patrzył w niego swymi niezgłębionymi oczyma.

- Jestem Charles Dexter - oznajmił spokojnym, śpiewnym głosem.

- Dexter? Dexter7 - powtórzył atleta i ryknął wielkim śmiechem. - Dexter z Dexterskiej Doliny? Ha, ha, ha! Ha, ha, ha!

Zataczał się ze śmiechu. Gdy wreszcie umilkł, książę Charlie rzekł:

- Tak, jestem ostatni z rodu.

On się nie śmiał, mówiąc to, możecie mi wierzyć. Buldog raptem zmarkotniał, jakby mu kto pogroził rewolwerem. Spojrzał po obecnych z przestrachem.

- Chłopcy, on się podaje za Dextera z Doliny. Wszyscy przecie wiedzą, że Dexterów już nie ma.

- Jak wrócisz - ozwał się książę Charlie - to ci powiem coś więcej o sobie.

- Jak to wrócę? Dokąd mam iść - nasrożył się buldog.

- Pójdziesz po rewolwer, którego dziś zapomniałeś wziąć. Będę tu czekał, to pogadamy.

Było to powiedziane tak spokojnie, że w pierwszej chwili nie połapałem się, o co chodzi. Książę chciał zapłacić za policzek kulą, ot, co! Inni od razu zrozumieli, w czym rzecz i popatrzyli na siebie wymownie.

Moment był, co tu gadać, straszny. Obecni, choć obyci z rewolwerami, zdumieli się zimnej krwi księcia Charlie tak samo, jak ja. O, szatańska zgrozo, młokos domagał się śmiertelnej rozprawy tak obojętnie, jakby prosił o szklankę wody.

Siłacz cofnął się i zacisnął pięści. Domyślałem się, że nie wściekłość w nim wrzała. Mrucząc coś, zniknął za drzwiami. Słyszeliśmy, jak szedł ciężko na górę. Weranda czekała w milczeniu. Jeżeli się ktoś odezwał, to nerwowym szeptem. Jeden Dexter był spokojny. Nawet zaczął się przechadzać przed drzwiami. Miał zręczne ruchy. Ubrany był w szare flanelowe ubranie i getry. W butonierce tkwił niebieski, dziki kwiatek, krawat był starannie zawiązany. Po chodzie, wąskich biodrach i barczystych ramionach poznałem, że to także atleta z treningu lub z natury. Bo tacy rodzą się czasami gotowi.

Robię te uwagi dlatego, że o jego przeszłości nie dowiedziałem się niczego. Inni też pewnie nie wiedzieli nic więcej nad to, że był synem Charlesa Dextera Drugiego.

Tzekając, książę Charlie zapalił papierosa. Oczy miał z lekka rozmarzone. Co by u innego uszło za fanfaronadę, u niego było naturalne. Zachciało mu się palić, więc palił. Nasze podniecenie nic go nie obchodziło. Nie zwracał na nas najmniejszej uwagi.

Kiedyż wreszcie rozlegną się kroki tamtego? Kiedy? Kiedy? Co tak długo nie wraca?

Zza werandy wyszedł młody chłopak i zawołał do któregoś z zebranych:

- Jay Burgess dostał bzika. Widziałem, jak spuścił się z okna po linie!

Jay Burgess to był właśnie buldog. Oczywista rzecz, zląkł się że na rewolwery Dexterowi nie sprosta. Wszyscy głęboko odetchnęli, a mnie tylko mignął w oczach szary kształt w biegu, niby wielkie kocisko i zeskoczył z werandy. Dexter nadal czekał. W tej chwili usłyszeliśmy szybki tętent kopyt.

Książę Charlie wzruszył ramionami i zaciągnął się dymem.

II.

KLAUDIA

 

Tłum, jak już powiedziałem, składał się z samych junaków. Jakkolwiek dopiero przybyłem w te strony, stwierdziłem, że twardzi mężczyźni tu przeważają. Później przekonałem się, że mieszkańcy Monte Verde byli z tej samej hartownej stali co osadnicy z Dexterskiej Doliny. A jednak to co zaszło, zrobiło na nich równie wielkie wrażenie, jak na mnie.

Dexter z Dexterskiej Doliny! Niesłychane! Jay Burgess stchórzył! Niebywałe!

Wróciłem honor buldogowi, gdy się przyjrzałem księciu, ale co ja mogłem wiedzieć o tych sprawach? Przeżyłem czterdzieści pięć lat, a nie zdarzyło mi się strzelić z rewolweru. Dozorując robotników przy budowie mostu w Charitonie, kupiłem rewolwer i nosiłem go, z głupią ostentacją, ale obchodzić się z nim nie umiałem. Niech się więc nikt nie dziwi, że usprawiedliwiałem tchórzów, stroniących od tej broni. (Tutejsza banda zabijaków inaczej sądziła te rzeczy. Spodziewałem się, że Burgessowi dostanie się niejedno brzydkie przezwisko. Tymczasem, ku memu zdziwieniu, nie padło ani jedno słowo. Skończyło się na szeptach.

Czyżby uważali za oczywiste, że Dexterowi nikt nie dotrzyma placu? Cisza nie trwała długo. Z głębi zajazdu wyszła prędkim krokiem młoda dziewczyna. Puszczone drzwi zatrzasnęły się za nią z hałasem. Widziałem ją już przedtem. Była to Klaudia Laffitter, siostrzenica gospodyni, stworzenie tak urocze, że nawet mnie, staremu kawalerowi, zakręciło się w głowie. Nie klasyczna uroda, nie! Człowiek dojrzały przestaje cenić lalki i statuy. Za to szuka w kobiecie serca i charakteru. Klaudia miała jedno i drugie. Trzymała się prosto i stąpała elastycznie, jak Indianka. Twarz miała opaloną, rumieńce, spojrzenie chłopca, obejście naturalne, męskie, co jednak, w moim mniemaniu, jeszcze podkreślało jej kobiecość.

Szła prosto do młodzieńca, który nazywał się Dexterem.

- To ty masz być Charlie Dexter? - rąbnęła bez ceremonii.

Książę Charlie uniósł kapelusza i złożył przed nią prawdziwie wersalski ukłon, dziwny w tym pierwotnym otoczeniu, wśród nieokrzesanych zawadiaków, na tle ogromnych gór i rozległej doliny. ^

- Tak. Jestem Charles Dexter.

Zmierzyła go od stóp do głów.

- A jakże! Dexter! Taki mały? Opowiadano mi o tym rodzie. Wszyscy Dexterowie byli dużego wzrostu. Ty wcale nie wyglądasz na Dextera. Charliego znałam, będąc dzieckiem!

To było więcej niż otwartość, to była brutalność. Szczere oczy i odwaga mają to do siebie, że osłabiają nawet tak wyzywające słowa.

- Ja także cię znałem. Nazywałaś mnie księciem Charliem, a w złości: czarnym diabłem. Lubiłaś dokuczać, panienko!

Łatwo sobie wyobrazić, z jaką ciekawością przysłuchiwaliśmy się tej rozmowie. Niektórzy przygryzali usta z podniecenia. Dziesiątki oczu latały od Dexteta.do dziewczyny, której twarz wyrażała niewiarę.

- Mogłeś się tego wszystkiego dowiedzieć. Ludzie nas znali, widzieli nasze zabawy. Zresztą książę Charlie, mając dwanaście lat, był najpiękniejszym chłopcem w dolinie. Jeżeli ty nim jesteś, to przez te dziesięć lat urósłbyś zaledwie o dwa cale? Śmiesz się podawać za niego?

A jakże - uśmiechnął się.

- Wierz mi, że ja nim jestem!

Klaudia tupnęła nogą. Twarz jej spłonęła rumieńcem gniewu.

- Nie wierzę ci! - krzyknęła.

Charlie skłonił się bez słowa.

- Ty, zupełnie inny typ! Żaden Dexter...

- Żaden Dexter nie odmówiłby ci słuszności, Klaudio!

Ten jego nadzwyczajny spokój podziałał na nią hamująco. Odstąpiła o krok i mierzyła go wciąż oczami potrząsając głową. Pokazała ręką w dal.

- Jeżeliś ty Dexter, to cała ta dolina jest twoją własnością!

Skłonił się, nie przestając się uśmiechać.

- Tak jest. Mam prawo do całej tej doliny.

Patrzyła na niego z otwartymi ustami.

- W takim razie Livingstonowie, Crowellowie, Dinmontowie i Bensonowie są tu intruzami.

Charlie powtórzył nazwiska:

- Livingstonowie, Crowellowie, Dinmontowie i Bensonowie; Muirowie, Lodgeowie, Dresserowie i inni są tu intruzami. Gorzej, Klaudio: intruzami i mordercami.

Żachnęła się. Myślałem, że ją przekonał. Ale nie. Znów potrząsnęła głową. Nagle stała się nadzwyczajna rzecz. Może zresztą w tej krainie demokratów wcale nie nadzwyczajna. Dziewczyna zwróciła się do nas, do tłumu.

- Słuchajcie, mamy prawo żądać od niego dowodów prawdy, mamy prawo zbadać, czy to rzeczywiście Dexter. Bo jeżeli tak, to ta dolina spłynie krwią, jak przed dziesięciu laty!

Zwróciła znów oczy na groźnego młodzieńca.

- Rozumiesz, że mamy prawo cię pytać?

- Naturalnie. Szanuję wyroki ludzkie.

Tu się uśmiechnął, a mnie strzeliło do głowy, że jak na uczciwego człowieka, jest za chłodny, za spokojny, za bardzo opanowany. Nie wiem czemu uważa się, że przestępca umie sobą władać, dość, że to przeświadczenie jest istynktowne. Występek ułatwia kłamanie. Patrząc na domniemanego Dextera, mówiłem sobie w duszy:

- Kłamiesz, aż się kurzy. Kłamiesz! Kłamiesz!

Klaudia, zamiast pochwalić jego chętną gotowość, nachmurzyła się jeszcze bardziej.

- A więc dobrze. Do rzeczy. Złożymy mały sąd przysięgłych, kto w nim zasiądzie?

- Czekaj, Klaudio ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin