073-Handlarze jablek.doc

(1489 KB) Pobierz



Ewa wzywa 07

HANDLARZE JABŁEK


Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...

V

ISKRY- W A R S 7 A W A • 1 9 7 4

Maciej Zenon Bordoiricz HANDLARZE JABŁEK


Noc była jesienna, pochmurna. Wyłania­jący się zza nabrzmiałych obłoków księ­życ odsłaniał martwą okolicę, nad którą przeszła niedawno deszczowa burza. Po wyboistej drodze sunęła ciężarówka. Nie była to właściwie droga, tylko przeorana koleinami struga błota, z której co kilka­dziesiąt metrów wyłaniały się łby kamie­ni. strzaskane gałęzie, jakieś szczątki roz­bitych pojazdów, skrzyń, a czasem światło księżyca wyławiało z tego krajobrazu przewróconą na bok armatnią lawetę lub zastygły w martwocie blok czołgu.

To był krajobraz, przez który przeto­czył się niedawno oddech wojny.

Krajobraz, gdzie bitewne spustoszenie nie zdążyło jeszcze wsiąknąć w glebo, obrosnąć świeżą trawą, zaszyć się w ziel­sku. Jesień tego roku była ostatnią jesie­nią wojny. Front parł nieustannie na za­chód, zostawiając za sobą ziemię, na któ­rej wszystko należało ustanawiać od po­czątku, na której ze zdwojoną siłą. wy­buchły nowe namiętności. I znowu ta zie­mia miała swoje podziemie, tym razem godzące w nią samą. i znowu ludzie sny mieli krótkie, gwałtowne, a dni i-ozpaione jak żelazo.

Jedna ofiara pociągała za sobą drugą, jeden ogień wspomagał drugi. Zdawało się nieraz, że rozlana na niebie łuna toczy się jak potok i gruchocze po drodze wszyst­ko. co jeszcze z wojennej zawieruchy oca­lało. Z pierwszym zmierzchem odzywały się karabiny, pękały granaty, a rozrzuco­ne na ziemi ciała były jak przecinki, któ­re nie mogą zatrzymać rozpędzonego zda­nia. Zdania w krwawym i sięgającym po Ostatnie argumenty dialogu. Racja była jedr.a, ale żeby ją udowodnić, setki szły w ziemię, setki tych. co już powinni byli

przestać ginąć. Przez niejedną wioskę i miasteczko przeciągały pogrzeby zbioro­we, w skleconych naprędce z prostych desek trumnach odchodzili na zawsze... Zostawali inni, ci, co salwą nad grobem czcili ich pamięć, ale i dla nich każdy dzień mógł wynająć stolarza...

Noc była jesienna, pochmurna. Światła ciężarówki wyłapywały z mroku rozlazłe, błotniste kałuże; wyboje, utrącone pnie przydrożnych drzew. Wiatr łomotał o szczelnie zasznurowaną plandekę okrywa­jącą platformę samochodu. Krawczuk, młody chłopak o kędzierzawej czuprynie, przełączył biegi. Ciężarówka wolno zaczę­ła się wdrapywać na wzniesienie. Silnik prychał, rzęził, zdawało się, że za chwilę stanie.

Na tle ciemnego horyzontu zarysował się wyraźnie masyw lasu.

Ciężarówka ciągle jeszcze pokonywała wzniesienie. Krawczuk wpił się dłońmi w kierownicę, zacisnął zęby. Na jego za­zwyczaj łagodnej twarzy pojawiła się teraz zaciętość, tak jak gdyby własne mięśnie sprzągł z mechanizmem ciężko pracującej maszyny. Obok Krawczuka siedział Koł- dak. Spokojnie ćmił skręta, jego. kudłata ruda głowa bezwolnie chwiała się w ryt­mie drżenia i kołysania całej ciężarówki.

Przez szybę szoferki coraz wyraźniej widzieli las.

   Ty... Ty w tym lesie to lepiej przy- ciśnij — mruknął Kołdak.

   Przycisnąć to se możesz - babę do płotu! — warknął Krawczuk i jego dło­nie ściskające kierownicę rozwarły się nie­co. Mięśnie w nim jak gdyby na chwilę rozluźniły się, ale wiedział, co to znaczy, znał ten moment, "nigdy nie wróżył nicze­go dobrego. Nacisnął wolną od kierowni-


cy ręką czapkę na oczy, też znajomy od­ruch. Ściągnął czapkę na tył głowy, omal jej. nie wyrzucił przez otwarte okienko szoferki.

   A niech cię... A niech cię... zaczął mamrotać pod nosem.

Usiłował się uspokoić, przemawiać w duchu sam do siebie i kląć.

Zjeżdżali po zboczu. Kołdak milczał przez dłuższą chwilę, skręt zaczął mu pa­rzyć koniuszki palców.

   Jakbyś tak dodał gazu... mruknął znowu.

   Czego?

   Gazu, mówię.

    Dodaj se tego, co masz w port­kach!

    Mnie daleko do strachu ciągnął swoje spokojnie Kołdak. Ale jakbyś tak dodał gazu, to po tych dołach śmigał­byś, że hej!... A tam w lesie trzeba by...

    Pieprzyta, ojciec! krzyknął Kraw­czuk. Widać było, że tym krzykiem chce stłamsić wzbierający w nim niepokój.

Metoda, psiakrew, niezawodna metoda myślał gorączkowo. Ojciec uczył, ale chyba niewiele nauczył... Pomyśl, że już wszystko przeżyłeś, że już nic do stracenia nie masz... On nie miał. kiedy uczył, a ja?... O kur...! Wścieknij się, myśl, że litr samogonki masz w sobie, że ci wszystko jedno, nic gorszego ani za tobą, ani przed tobą... A każdy ma diabła za skórą na swoją miarę! Kiedy trzeba, wypuszczaj czorta!... Ej, ojciec, ojciec...

Wjechali między pierwsze drzewa.

Las był rozedrgany od wiejącego silnie wiatru, którego ciągłe porywy strącały z gałęzi smugi kropli. Dudniły głucho o na­piętą plandekę i dach szoferki. W lesie droga się zwężyła, zdawało się. że jest jak­by na siłę upchana między zwarte ściany drzew. Zaciskały się coraz bardziej, i świat­ła reflektorów, kiedy tylko ciężarówką rzuciła jakaś koleina czy wykrot, biły w górę, jak gdyby roztrącając je, wyłamując między nimi coraz szersze przejście. Ka­łuże pod kołami pryskały wtedy na boki i w cieniu następującym za oświetloną maską samochodu rozlatujące się bryzgi błotnistej wody podobne były do przycza­jonych postaci, które wyskakiwały nagle w leśny gąszcz.

Krawczuk, przypięty do kierownicy, mówił nienaturalnie głośno:

   Gazu mu dodaj!... Luz w kierownicy jak jasna cholera, a ten... Bracie, pod pro­kuraturę mamy zajechać, a nie pod za­kład pogrzebowy!

   On nie przeżyje — rzucił spokojnie Kołdak.

Krawczuk na chwilę oderwał oczy od drogi. Wczepił się spojrzeniem w twarz tamtego. Jednocześnie ciężarówka jakby poderwała się, zwiększyła szybkość.

   Musi — powiedział przez zęby. - Musi, skurczybyk!...

    Spójrz Się!...

Kołdak uderzył ręką w szybę.

Przed nimi, jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów zamajaczyła sylwetka człowieka. Stał na wąskiej drodze, rozkrzyżował ręce. Światła reflektorów już go dosięgały. Krawczuk machinalnie zaczął wyhamowy­wać. Kołdak odwrócił się szybko, zastu­kał w okienko z tyłu, wpatrzył się w ciemne wnętrze.

Platforma ciężarówki była wypełniona po brzegi jabłkami. W rogu zrobiono coś w rodzaju barłogu, który również otacza­ła sterta jabłek. Spod koców wystawała nieprzytomna, przeżarta gorączką twarz. Obok tego posłania siedział doktor Sarnicki. Wpatrywał sie w tę twarz z takim na

 

tężeniem, jakby liczył każdą kroplę po­tu. którą rozbłyskiwało czoło tamtego.

Marian przypadł do okienka. Był to młody mężczyzna, ostra, skupiona twarz dziwnie kontrastowała z miękkim spojrze­niem jasnoniebieskich oczu. Cywilne, przy­padkowe ubranie leżało na nim wyjątko­wo źle.

Po drugiej stronie okienka przerażone spojrzenie Krawczuka. Marian zoriento­wał się, że ciężarówka zwalnia bieg. Zro­bił gwałtowny ruch ręką. Sarnicki zrozu­miał, o co mu chodzi. Nieprzytomną, wy­stającą spod koców twarz nakrył wiklino­wym koszem i zaczął zgarniać nań jabłka. Potem całą resztę posłania pokrył szybko warstwą owoców.

Marian usłyszał przez szybę stłumiony krzyk Krawczuka:

   Zatrzymać?...

   Jedź! — rzucił wściekle.,

   Kiedy nie schodzi, nie schodzi... Żeby go jasna cholera!...

Sylwetką stojącego na drodze człowieka przybliżała się coraz bardziej. Krzyczał coś, wymachiwał rękami. Światła reflek­torów jak ostrza wycinały z mroku jego wykrzywioną od krzyku twarz.

To wszystko trwało sekundy... Kraw­czuk docisnął gazu. powieki zadrgały mu, zamknął oczy jak ktoś. kio czuje, że za chwilę nieuchronnie zwali się w przepaść. Kołdak spokojnie zapalał następnego skrę­ta. Krawczuk nie wytrzymał, ciężarówka znów zwolniła.

Usłyszał bębnienie w okienko i krzyk Mariana:

   Jedź! Jedź!... Utłukę, pod sąd od­dam!... Jedź, psia twoja...

   O Chryste, Chryste Panie — wyma­mrotał Krawczuk.

Człowiek stojący na drodze już nie krzyczał. Opuścił ramiona, cały objęty światłem.

Parę godzin wcześniej...

Jest jeden z tych jesiennych dni, kiedy zmierzch następuje szybko i trwa tak krótko, że nie wiadomo kiedy stapia się z nocą. Czasem chmury jeszcze nie cał­kiem wetrą się w niebo, bo podświetlone jakąś łuną przypominają nasiąkające krwią tampony, którymi naprędce zatyka się ra­nę. Potem nagle, gdy uderzy deszcz, roz­mywa się to wszystko, rozprasza po nie­bie, zrównuje je z jednolitą ciemnością, niemal czarną skorupą, przez którą od czasu do czasu wciska się trochę księży­cowego światła. Zaraz później noc napa­da znienacka, długa, ale tak samo dręczą­ca jak bezsenność.

Posterunek milicji w Podcieniach, ma­łym miasteczku, oszczędzonym przez woj­nę. Nie miały go jednak oszczędzić dni, któro nastąpiły zaraz potem, kiedy ostat­nie oddziały przeciągnęły jego uliczkami i zdawało się, że jeśli rozlegną się jeszcze jakieś wystrzały, to te na wiwat.

A zatem zmierzchało się... We wnętrzu dużego i jak gdyby stale wstrząsanego podmuchami wiatru pomieszczenia maja­czyło kilka sylwetek. Nieruchomych, za­stygłych w oczekiwaniu. Wszystko zresz­tą w tym momencie zdawało się natarczy­wie wyczekiwać — odrapane ściany, roz­lepione na nich propagandowe afisze, sfa­tygowane krzesła, stół, rozbabrane na nim papiery i polowy telefon. Nawet wiatr, który grasował na zewnątrz, wydawał' się nerwową tkanką opinać znieruchomiałych w napięciu ludzi.

Spod okna podniósł się Kołdak. ma na sobie mundur milicyjny, wytarty, łatany na łokciach innym materiałem. Na roz- kudłanej głowie zwyczajna cyklisto wka z orzełkiem. Marian rozpiął pod szyją mun­dur. Na naramiennikach błyszczą dwie gwiazdki. Kołdak sięgnął po lampę nafto­wą. Marian zbliżył się do okna. otworzył jc. wiatr uderzył go w twarz, opiął na nim drelich munduru.

   Psiakrew, co mi tak duszno!... — otarł chusteczką spocone czoło, odwrócił się od okna, zobaczył, żo Kołdak chce za­palić lampę: — Nie zapałaj!

Po chwili dodał: - Tak będzie lepiej.

Kołdak zgasił zapałkę, ich sylwetki zno­wu ugrzęzły w półmroku.

Usłyszeli kroki zbliżające się ku nim z sąsiednich pomieszczeń. Obite blachą drzwi otworzyły się, ukazała się twarz Kraw­czuka.

   Wprowadzić? — Krawczuk spojrzał w stronę Mariana.

   ź^a chwilę — powiedział Jeżewski.

Krawczuk zamknął drzwi. Jeżewski pod­szedł do Mariana. Nie ogolony, w wytar­tym garniturze i przybrudzonej koszuli, zza okularów wydobywa się zmęczone, ciężkie spojrzenie. Twarz, w której się czyta, że ten człowiek dużo zniósł i dużo przeszedł. Nie można natomiast rozpoznać niczego, co by mówiło o jego przeszłości. Wszystko myli... Ten na pozór wygląda­jący jak kasjer mężczyzna brał już udział w takich wydarzeniach, które zazwyczaj wieńczy się pomnikiem. Zawsze szukał dla siebie miejsca wśród spraw istotnych, kon­kretnych, doraźnych...

    Marian...

   Tak.


 

- Daj... — Jeżewski przeciągnął dłonią po rzadkich, posiwiałych włosach. — Daj... ja z nim spróbuję.

Marian roześmiał się nerwowo:

    Spokojnie i rzeczowo, co? Wyższa szkoła jazdy!... Dobra! Nie boisz się, że im się w głowach może poprzewracać? Jak się dowiedzą, że tu taki anioł ich spowiada, papierosami częstuje, pyta. czy jedli, jak spali i o mały włos dziewczy­nek im nie wpycha do wyrka, to sami na kolanach zaczną do nas przychodzić!... Przyjdą ci całymi watahami, może jeszcze po rękach zaczną, sukinkoty. całować, brać ziemię, do której teraz naszych chło­paków posyłają... Tak? A kiedy im wresz­cie powiesz, co zrobili, zaczną bić się w piersi, że to wszystko nieporozumienie...

-  Bo i tak być może! — krzyknął Je­żewski.

   Dobra, przebaczajmy, tylko nie od zaraz! Za ,,dobrą" robotę należy się uczci­wa zapłata!

■ O czym myślisz?

- Jest taka frontowa zasada... Oszczę­dzisz wroga, nic nie myśl. że on cię oszczę­dzi!

   Za daleko się posuwasz, Marian!

    Posuń się dalej, naucz „Wertepa" naszych... kilku przykazań i odeślij go do nich wolno!

Jeżewski pobladł.

W rogu pokoju ktoś zachichotał. To Listwa. Wysoki, żylasty, w za małym dla niego mundurze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin