Lindsey Johanna - 02 - Bunt serca.pdf

(1000 KB) Pobierz
Rozdział 1
Anglia, 1818
- Boisz się, kwiatuszku?
Roslynn Chadwick odwróciła się od okna powozu, przez które nie widzącym spojrzeniem wpatrywała się w przydrożny krajobraz. Czy się
bała? Sama na świecie, bez opiekuna i bliskiej rodziny, zmierzała ku niepewnej przyszłości, zostawiając za sobą wszystko, co znajome i
drogie sercu. Bała się? Była przerażona!
Dopóki mogła, skrywała jednak przed pokojówką swój lęk. Biedna Nettie też nie czuła się zbyt pewnie, zwłaszcza od wczorajszego ranka,
kiedy to przekroczyły granicę angielską. Jak zwykle próbowała maskować niepokój zrzędzeniem, choć jeszcze niedawno wydawała się
pełna otuchy. Nie straciła humoru nawet wtedy, gdy powóz wjechał na pogardzane przez nią niziny. Rodowita Szkotka, Nettie MacDonald,
nigdy w swym czterdziestodwuletnim życiu nie przypuszczała, że będzie zmuszona opuścić ukochane góry. Co dopiero mówić o podróży
do Anglii! Ale Roslynn nie mogła przecież zostawić swojej drogiej Nettie na pastwę losu. To było wykluczone.
Uśmiechnęła się teraz z wysiłkiem, próbując podnieść na duchu zmartwioną pokojówkę. Na krótką chwilę jej piwne oczy rozbłysły nieco
złośliwą uciechą.
- Och, Nettie, a czegóż to miałabym się bać? Wymknęłyśmy się w środku nocy, nikt nas nie widział Geordie będzie nas szukał w Aberdeen
i Edynburgu. Ani mu do głowy nie przyjdzie, że uciekłyśmy do Londynu.
Ano, pewnie tak. Nettie uśmiechnęła się z satysfakcją, na chwilę zapominając o strachu i niechęci do wszystkiego co angielskie; przeważyła
znacznie głębsza niechęć do Geordiego Camerona. - Mam nadzieję, że ten piekielnik udławi się swoją złością, kiedy zobaczy, jak
pokrzyżowałaś jego niecne plany. Wcale mi się nie podobało, kiedy pan Duncan, niech spoczywa w pokoju, kazał ci obiecać, że będziesz
posłuszna jego woli, ale on wiedział, co dla ciebie najlepsze. I wcale się nie martwię, że nie zapomniałaś tak mówić, jak cię nauczyła ta
przemądrzała belferka, co to ją sprowadził dla ciebie pan Duncan. Teraz już nie zapomnisz, zwłaszcza tutaj, między Anglikami. - Ostatnie
zdanie Nettie wypowiedziała tonem najgłębszej przygany.
Roslynn się roześmiała. Nie mogła sobie odmówić uciechy podroczenia się ze służącą.
- Wystarczy, że przypomnę sobie, jak należy poprawnie mówić, kiedy spotkam pierwszego Anglika. Ale teraz pozwól, że nie będę się
zastanawiała nad każdym słowem.
- I tak zapominasz się tylko wtedy, gdy jesteś zmartwiona albo zła. Nie myśl, że tego nie zauważyłam.
Istotnie, nic nie mogło ujść czujnej uwagi panny MacDonald. A już Roslynn znała niemal jak siebie samą. Czasem zdawało jej się, że nawet
lepiej. Wiedziała, że jeśli Roslynn ostatnio zapomina się jakby częściej i mówi szkockim dialektem, przejętym od dziadka i samej Nettie to
właśnie dlatego, ze jest zmartwiona. I nie bez powodu. Oczywiście nie aż tak zmartwiona, by całkiem zapomnieć reguł poprawnej wymowy
angielskiej.
Mam nadzieję, że nasze bagaże dotarły na miejsce, bo inaczej będziemy się miały z pyszna westchnęła Roslynn.
Opuściły dom, zabierając tylko po jednej zmianie odzieży, by dodatkowo zamącić w głowie kuzynowi Geordiemu. Ktoś mógł mu przecież
donieść o ich wyjeździe.
- To już najmniejsze twoje zmartwienie, kochaneczko. I powiem ci, że dobrym pomysłem było sprowadzenie do Cameron Hall londyńskiej
krawcowej, żeby ci poszyła te wszystkie śliczne sukienki. Kiedy dojedziemy, nie będziesz musiała biegać po sklepach. Pan Duncan, niech
mu ziemia lekką będzie, pomyślał o wszystkim, nawet wysłał przodem nasze kufry, jeden po drugim, tak że Geordie niczego nie mógł
podejrzewać.
Sama ucieczka z Cameron Hall była zdaniem Nettie pysznym figlem. Wykradły się z domu w środku nocy i wierzchem pojechały do
pobliskiego miasteczka w bryczesach, z podwiniętymi do pasa spódnicami, tak że w słabym świetle księżyca wyglądały jak mężczyźni.
Prawdę mówiąc, także Roslynn jedynie tę część swego szalonego przedsięwzięcia uważała za zabawną. W mieście czekał na nie umówiony
powóz z woźnicą. Wyruszyły dopiero po kilku godzinach, kiedy nabrały pewności, że nikt ich nie ściga. Wszystkie te zabiegi miały na celu
wyprowadzenie w pole Geordiego Camerona i zdaniem dziadka Roslynn były niezbędne.
Tak daleko posuniętą ostrożność Roslynn początkowo uważała za przesadę, lecz zmieniła zdanie, ujrzawszy wyraz twarzy Geordiego w
chwili otwarcia testamentu. Mimo wszystko Geordie był wnukiem najmłodszego brata Duncana Camerona i jego jedynym żyjącym męskim
krewnym. Miał prawo się spodziewać, że jakąś część swego ogromnego majątku choćby i niewielką Duncan zostawi właśnie jemu.
Tymczasem dziadek wszystko zapisał Roslynn, swojej jedynej wnuczce: Cameron Hall, młyny, udziały w niezliczonych spółkach
wszystko. Kiedy notariusz odczytał testament, Geordie wpadł w dziki gniew. Z najwyższym trudem zapanował nad swoją furią.
- Nie powinien być zaskoczony stwierdziła Nettie, gdy Geordie wysłuchawszy ostatniej woli dziadka, opuścił Cameron Hall. - Wiedział,
że pan Duncan go nienawidził, że winił go za śmierć twojej matki. Nie bez powodu był dla ciebie taki miły. Domyślał się, że pan Duncan
tobie zostawi swój majątek. I dlatego, kochaneczko, musimy się śpieszyć.
O tym, że nie ma czasu do stracenia, Roslynn upewniła się w chwilę po otwarciu testamentu. Po raz kolejny Geordie poprosił ją o rękę, a
ona po raz kolejny mu odmówiła. W nocy razem z Nettie uciekły. Roslynn nie miała nawet czasu opłakać dziadka ani pożałować złożonej
mu obietnicy. Lecz prawdę mówiąc, w jej sercu żałoba gościła już od dwóch miesięcy, odkąd stało się jasne, że żywot Duncana dobiega
kresu. Jedyną pociechą była świadomość, że śmierć oznaczała dla starca wybawienie od cierpień długotrwałej choroby. Duncan niedomagał
od siedmiu lat. Lekarze dawno już machnęli nań ręką, on jednak ze szkockim uporem czepiał się życia, choć cierpiał przy tym straszliwie.
Teraz jego ból znalazł ukojenie i Roslynn nie mogła o tym nie pamiętać, nie zmniejszało to wszakże jej smutku i tęsknoty za staruszkiem,
który przez tyle lat zastępował jej rodziców i którego szczerze kochała.
Nie chcę, żebyś obchodziła po mnie żałobę powiedział jej na tydzień przed śmiercią. Nie chcę i zakazuję. Poświęciłaś mi zbyt wiele czasu...
straciłaś najlepsze lata swojej młodości i nie pozwolę, żebyś z mojego powodu zmarnowała jeszcze choćby jeden dzień. To także masz mi
obiecać.
Tak więc złożyła kolejną obietnicę. Bo jakże mogła odmówić człowiekowi, który wychowywał ją, tyranizował i wielbił od dnia, kiedy do
Cameron Hall wróciła jego córka z sześcioletnią Roslynn na ręku. A zresztą, co znaczyła jeszcze jedna obietnica, skoro już wcześniej
złożyła przyrzeczenie, które miało zadecydować o jej losie. Tak czy inaczej, na żałobę nie było czasu i niejako bez jej udziału woli dziadka
stało się zadość.
Nettie zachmurzyła się, widząc, że Roslynn w milczeniu wpatruje się w sunące za oknem przydrożne drzewa. Domyśliła się, że dziewczyna
wspomina Duncana Camerona ,,dziadzia", jak nazywała go z dziecięcą poufałością, odkąd razem z matką zamieszkały w Cameron Hall.
Duncan udawał, że się złości, ale kochał to chochlikowate stworzenie, które tak niespodziewanie pojawiło się w jego życiu. Wszystkie
psoty i figle Roslynn, która uwielbiała drażnić krewkiego Szkota, tylko wzmagały jego zachwyt nad temperamentem wnuczki. Nettie także
boleśnie przeżyła śmierć Duncana, ale jej zdaniem teraz należało myśleć o przyszłości.
- Nareszcie - powiedziała. - Dojeżdżamy do gospody.
Roslynn wychyliła się z przedniego siedzenia, aby spojrzeć w kierunku jazdy. Wpadające przez okno promienie słońca rozpaliły jej włosy
wszystkimi barwami zachodu. Takie piękne rudozłote loki Nettie widziała tylko u matki Roslynn, Janet. Sama Nettie miała włosy czarne
jak węgiel, a oczy ciemnozielone niczym woda w górskim jeziorze ocienionym starymi dębami. Oczy Roslynn, tak jak oczy jej matki, były
szarozielone, o niezwykłym odcieniu, i nakrapiane wyraźnymi złotymi cętkami. Jakże ta dziewczyna przypominała młodą Janet Cameron!
W jej wyglądzie nie było nic z ojca, tego Anglika, który uprowadził Janet z rodzinnego domu, naprzód skradłszy jej serce. Zginął potem w
wypadku, mimowolnie ściągając na żonę smutek i cierpienie. Śmierć męża okazała się wstrząsem ponad siły Janet; przeżyła go zaledwie o
rok. Dzięki Bogu, Roslynn miała jeszcze dziadka. Pogodziła się z nową sytuacją, przebolała swoje sieroctwo, zwłaszcza że stary Szkot
świata poza nią nie widział.
Nettie otrząsnęła się z zadumy. Nie pora myśleć o zmarłych, kiedy przyszłość wydaje się jednym wielkim znakiem zapytania.
Powóz zatrzymał się na dziedzińcu wiejskiej gospody.
- Miejmy nadzieję, że dostaniemy miększe łóżka niż wczoraj - odezwała się Roslynn. - Jedyny powód, dla którego spieszno mi do Londynu,
to pewność, że u Frances czekają na nas wygodne łóżka.
- To znaczy, że nie cieszysz się na myśl o spotkaniu z najlepszą przyjaciółką? Po tylu latach?
Roslynn, jakby zdziwiona, spojrzała na Nettie z wyrzutem.
- Oczywiście, że się cieszę, jakżeby inaczej Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Frances. Ale w obecnej sytuacji obowiązki towarzyskie
muszą zejść na drugi plan. To znaczy... skąd wezmę czas na wizyty u Frances? Do licha, wszystko to wina Geordiego. Na wspomnienie
kuzyna Roslynn gniewnie ściągnęła brwi. Gdyby nie on...
- Nie składałabyś żadnych obietnic, nie musiałybyśmy spać w tej gospodzie i nie byłoby powodów do biado1enia, prawda ?
Roslynn uśmiechnęła się.
- A kto tu biadoli? Kto płakał w nocy i narzekał, że musi spać w łóżku za twardym nawet dla pluskiew, a co dopiero dla zmęczonego
człowieka?
Nettie zignorowała przytyk, prychnęła tylko wyniośle, a kiedy woźnica otworzył drzwi, wypchnęła Roslynn z powozu. Dziewczyna
zachichotała, widocznie rozbawił ją wyraz twarzy pokojówki. Nettie ponownie sapnęła przez nos, tym razem adresując przyganę do samej
siebie. Nie jesteś taka stara, żeby nie móc znieść kilku nocy niewygód, Nettie" pomyślała. Ale patrząc za Roslynn, energicznym krokiem
zmierzającą ku wejściu do gospody, poczuła się bardzo staro. ,,Dzisiaj nie powiem ani słówka, choćby łóżka były z żywego kamienia
postanowiła. Inaczej ta dziewczyna nigdy nie da mi spokoju". Zaraz jednak uśmiechnęła się i pokręciła głową. ,,Biedna Roslynn. A niech
tam sobie ze mnie pożartuje. Może wtedy nie będzie tyle myślała o niepewnej przyszłości. A więc, Nettie, nawet jeśli mają tu łóżka
mięciutkie niczym puch, powiesz, że ci twardo jak na bruku. Tak dawno nie słyszałaś śmiechu swojej małej dziewczynki, nie widziałaś
figlarnych ogników- w jej oczach".
Roslynn weszła do gospody, ledwie rzuciwszy okiem na szesnastoletniego wyrostka, który stojąc na krześle zapalał lampę nad drzwiami.
Słysząc gardłowy śmieszek, tak różny od znanych sobie przejawów wesołości, chło-pak obejrzał się przez ramię i niewiele brakowało, a
spadłby z krzesła. Widok Roslynn zrobił na nim doprawdy wstrząsające wrażenie. W czerwonawym blasku zachodzącego słońca jej postać
zdawała się płonąc ognistą poświatą, zbliżała się, aż wzrok chłopca spoczął na kształtnej twarzy nieznajomej, prześliznął się po niej od
wysoko osadzonych kości policzkowych, przez mały. prosty nosek i pełne, zmysłowe usta, aż po drobny, choć mocno zarysowany
podbródek. Piękna pani minęła go, a on trwał w bezruchu ze wzrokiem wlepionym we drzwi gospody, aż groźne ,,hmm!" wyrwało go z
pełnego zachwytu osłupienia. Odwrócił się i zaczerwienił, napotkawszy surowe spojrzenie pokojówki.
Nettie zlitowała się nad jego młodym wiekiem i tylko dlatego młokos uniknął besztania, które stawało się udziałem większości mężczyzn,
zbyt natarczywie przyglądających się jej Roslynn. Bo lady Chadwick miała niezwykłą moc przyciągania męskich spojrzeń. Nikt, czy to
zgrzybiały starzec, czy gołowąs w rodzaju tego tu smarkacza, nie był w stanie oprzeć się jej urokowi. I taka dziewczyna miała niebawem
znaleźć się sama w Londynie...
Rozdział 2
- Pytasz, jak się nazywa jego krawiec? - z wyraźną drwiną w głosie rzekł czcigodny William Fairfax. Otóż przyjmij do wiadomości, że
krawiec nie ma tu nic do rzeczy, jeśli istotnie chcesz się doń upodobnić, weź się do boksowania. Słyszałem, ze on zabawia się w ten sposób
od dobrych dziesięciu lat.
Rozległ się odgłos uderzenia ciężkiej skórzanej rękawicy o ludzkie ciało i młody przyjaciel Williama wzdrygnął się gwałtownie. Nie
zamknął jednak oczu jak przed kilkoma minutami, kiedy z nosa jednego z walczących pociekła strużka krwi. Teraz cała twarz boksera
umazana była krwią, płynącą nie tylko z nosa, ale i ze spuchniętych warg i rozbitego łuku brwiowego.
- Co z tobą, Cully? Fairtax uśmiechnął się, widząc, że twarz przyjaciela nabrała zielonkawej barwy. Źle się bawisz? Wyobraź sobie, że jego
przeciwnik także. Roześmiał się, rad z dowcipu. Gdyby na ring wyszedł Knighton, byłoby się o co zakładać. To on trenował sir
Anthony'ego. Oczywiście Knighton od dziesięciu lat nie walczy, ale z drugiej strony Malory już się trochę zasapał, więc szanse byłyby
wyrównane.
Tymczasem sir Anthony Malory odstąpił od przeciwnika i opuścił ręce. Następnie zwrócił się do właściciela sali, który stał w grupie
dżentelmenów otaczających ring.
- To się robi nudne, Knighton. Mówiłem ci, że on jeszcze nie nadaje się do walki. Nie wydobrzał po poprzednim sparingu.
John Knighton wzruszył ramionami i z uśmiechem spojrzał na szlachetnie urodzonego miłośnika pięściarstwa, którego uważał za swego
przyjaciela.
- Co zrobić, milordzie. Nie było innych chętnych do rei walki. Może gdyby dla odmiany pozwolił pan komuś ze sobą wygrać, łatwiej
byłoby panu znaleźć partnera do sparingu.
Wśród otaczających ring rozległy się głośne śmiechy. W szyscy wiedzieli, że Malory od dziesięciu lat nie przegrał ani jednej walki, a nawet
nie pozwolił nikomu się pobić w kiikurundowym sparingu. Był silny wspaniale umięśniony i niezmiennie w doskonalej formie, ale sławę
niezwyciężonego zawdzięczał przede wszystkim swoim pięściarskim umiejętnościom. Trenerzy i organizatorzy walk bokserskich, tacy jak
Knighton, daliby wszystko za możność wystawienia Malory'ego na zawodowym ringu. Ale dla sir Anthony'ego boks był tylko sposobem na
utrzymanie dobrej kondycji fizycznej, niejako równoważącym skutki hulaszczego trybu życia. Trzy razy w tygodniu odwiedzał salę
treningową Knightona, podobnie jak co ranek odbywał konną przejażdżkę po parku wyłącznie dla przyjemności.
Spośród dżentelmenów zgromadzonych w sali mniej więcej połowę stanowili podobni do sir Anthony'ego pięściarze amatorzy. Inni, jak
choćby czcigodny Fairfax, występowali jedynie w roli widzów, a czasem, przy okazji ciekawszych pojedynków, zabawiali się
obstawianiem wyników. Malory'emu jak zwykle towarzyszyła grupa przyjaciół; uwielbiali patrzeć, jak zmiata z ringu partnerów
sparingowych, nieopatrznie wystawionych przez Knightona. Oczywiście żaden z owych dżentelmenów nie był na tyle nierozważny, aby
samemu spróbować szczęścia z tak groźnym przeciwnikiem.
Do Anthony'ego podszedł z uśmiechem lord Am-herst. Mniej więcej tego samego wzrostu, choć szczuplejszy i jasnowłosy podczas gdy
Malory był zdecydowanym brunetem uchodził za lekkoducha
i kawalarza. Z Anthonym łączyły go wspólne - by tak rzec zainteresowania, wśród których na pierwszym miejscu należałoby wymienić
kobiety, na drugim hazard, a na trzecim... kobiety.
- Malory, jeśli zależy ci na przeciwniku, który naprawdę walczy z sercem, musisz uwieść żonę jakiegoś młodego amatora zdrowego trybu
życia. Tylko żeby był twojego wzrostu i wagi.
- Przy moim pechu, George - odparł Anthony - pewnie by się okazało, że pan rogacz woli się strzelać,
a to żadna przyjemność.
Przesadnie zdawkowy ton odpowiedzi przyjaciela rozbawił George'a Amhersta. Bo jeśli nie wszyscy wiedzieli, że Anthony jest mistrzem
ringu, to jego sława niezrównanego strzelca dla nikogo nie była tajemnicą. Stając do pojedynku, miał zwyczaj nonszalancko pytać swoich
przeciwników, w jaką część ciała życzą sobie odnieść honorową ranę, co odbierało nieszczęśnikom resztki odwagi.
George nie słyszał, żeby Anthony zabił kogoś w pojedynku. Pewnie dlatego, że jeśli już się bił, to niemal zawsze chodziło o kobietę, a jego
zdaniem żadna kobieta nie była warta ludzkiego życia oczywiście
z wyjątkiem dam należących do rodziny Malorych. Anthony był piekielnie drażliwy na punkcie honoru rodziny. Zdeklarowany wróg stanu
małżeńskiego, miał jednak trzech starszych braci oraz całą gromadkę bratanic i bratanków, których darzył szczerym stryjowskim uczuciem.
- Szukasz przeciwnika, Tony? Czemu od razu nie posłałeś po mnie? Wiesz, że zawsze jestem do twojej dyspozycji.
George odwrócił się pośpiesznie. Nie wierzył własnym uszom, bo oto usłyszał głos człowieka, którego nie widział od ponad dziesięciu lat. I
nie mylił się: w drzwiach klubu stał James Malory we własnej osobie. Naturalnie postarzał się nieco, ale wyglądał równie niebezpiecznie
jak przed dziesięciu laty, kiedy to cieszył się opinią największego awanturnika w Londynie. Wysoki, jasnowłosy i nadal przystojny, nie
robił wrażenia skruszonego grzesznika.
Na twarzy George'a odmalowało się szczere zdumienie. Coś podobnego! Spojrzał na przyjaciela, ciekaw, jak ten przyjął niespodziewane
zjawienie się brata. Kiedyś James i Anthony pozostawali w bliskiej zażyłości, czemu sprzyjała niewielka różnica wieku między nimi -
ledwie rok - i podobne zamiłowania, choć z tej dwójki James byl niewątpliwie bardziej zwariowany tak przynajmniej uważano przed
laty. Ale potem James zniknął i z powodów znanych tylko rodzinie Malorych bracia najwyraźniej się go wyrzekli. Także Anthony nigdy nie
wymawiał jego imienia. George od lat przyjaźnił się z Anthonym, a nawet uważał się za jego powiernika, a mimo to nie dowiedział się,
czym James zasłużył sobie na wykluczenie z rodziny.
Lecz oto ku zaskoczeniu George'a na twarzy An-thony'ego nie pojawił się najlżejszy ślad jakiejkolwiek emocji. Było to tym dziwniejsze, że
sir Malory nie grzeszył powściągliwością. Nikt z obecnych nie zwrócił uwagi na blask, jakim przelotnie zapłonęły jego niebieskie oczy. Ich
wyraz należałoby jednak odczytać jako manifestację radości, nie gniewu.
Mimo to pierwsze słowa Anthony'ego zabrzmiały tak, jakby skierowane były do najgorszego wroga:
- James, co ty, do diabła, robisz jeszcze w Londynie? Miałeś wypłynąć dziś rano!
W odpowiedzi James tylko wzruszył ramionami.
- Zmiana planów - oznajmił ze znudzoną miną. - A wszystko za sprawą oślego uporu Jeremy'ego. Po spotkaniu z rodziną ten chłopak zrobił
się doprawdy nieznośny. Głowę daję, że brał u Regan lekcje manipulowania ludźmi, bo jakimś sposobem zdołał mnie namówić, żebym
pozwolił mu zostać tutaj do końca nauki. Nie mam pojęcia, jak on tego dokonał.
Wyraz konfuzji na twarzy brata, przechytrzonego przez siedemnastoletniego wyrostka, rozbawił Anthony'ego. Wybuchnąłby śmiechem,
gdyby z ust Jamesa nie padło imię ,,Regan", którego dźwięk zawsze doprowadzał go do furii, podobnie zresztą jak starszych braci, Jasona i
Edwarda. James doskonale o tym wiedział i zamiast ,,Reggie" jak wszyscy w rodzinie nazywali Reginę Eden mówił ,,Regan". A jak daleko
Anthony sięgał pamięcią, James zawsze robił wszystko na opak, po swojemu i do diabła z konsekwencjami!
James zbliżył się do ringu, po drodze niedbałym gestem zsunąwszy płaszcz z ramion. Pod spodem miał koszulę z szerokimi rękawami,
którą nosił na pokładzie Maiden Annę". Wyglądało na to, że istotnie zamierza stanąć do walki z bratem, toteż Anthony powstrzymał się od
czynienia uwag na temat nazywania siostrzenicy znienawidzonym mianem ,,Regan", co prawdopodobnie zakończyłoby się kłótnią i
zmieniło przyjacielski sparing w ostry pojedynek.
Czy to znaczy, że ty także zostajesz? - zapytał. James podał płaszcz George'owi i wyciągnął dłonie ku Knightonowi, który najwyraźniej
zadowolony z rozwoju wydarzeń, założył mu rękawice.
- Tylko dopóki nie urządzę tu mojego młodego obwiesia. Tak myślę. Chociaż Connie uważa, że jedynie po to mieliśmy zamieszkać na
wyspach, żeby stworzyć dom dla Jeremy'ego.
Tym razem Anthony nie zdołał powstrzymać się od śmiechu.
Dwa stare wilki morskie w roli mamuśki. Na Boga, chciałbym to zobaczyć.
- Nie ma się z czego śmiać - spokojnie odrzekł James, nie zmieszany kpiącym spojrzeniem brata. - Co lato sam występujesz w roli mamuśki
i nikt ci tego nie wypomina.
- Tatuśka - poprawił Anthony. - Czy raczej starszego brata, a to zupełnie co innego. Dziwię się, że nie
wziałeś przykładu z Jasona i nie ożeniłeś się choćby po to, żeby dać chłopakowi matkę. Oczywiście, jeśli Conrad Sharp zgłosił gotowość
udzielenia ci pomocy w wychowaniu Jeremy'ego, miałeś prawo uznać, że żona ci niepotrzebna.
James wskoczył na ring.
- Nabijasz się z mojego najlepszego przyjaciela. - Ach, tak... Proszę zatem o wybaczenie. - Anthony skłonił się lekko. Ale powiedz mi,
kto zajmie się chłopcem, dopóki ty i Connie nie zdecydujecie, czy założyć dom.
Prawa pięść Jamesa wylądowała na korpusie brata.
- Ty.
Anthony zgiął się wpół; i cios, i oświadczenie Jamesa zrobiły na nim spore wrażenie. Widzowie rzucili się robić zakłady. Nareszcie znalazł
się ktoś być może zdolny spuścić manto niepokonanemu lordowi Malory'emu. Anthony był o kilka cali wyższy, ale jego przeciwnik
wyglądał na silniejszego - dość silnego, by wytrzeć podłogę każdym z obecnych w sali, nie wyłączając mistrza. Nikt nie chciałby stracić
takiego widowiska, a tylko nieliczni wiedzieli, że na ringu potykają się bracia.
Odzyskawszy dech, Anthony rzucił Jamesowi wściekłe spojrzenie, ale nie potrafił ukryć zdziwienia usłyszaną nowńną.
- Ja? A czymże sobie zasłużyłem na takie szczęście?
- Smarkacz sam cię wybrał. Zawsze byłeś jego idolem... drugim po mnie, oczywiście.
- Oczywiście przytaknął Anthony i niemal jednocześnie zadał błyskawiczny cios, po którym James zachwiał się i cofnął o kilka kroków.
Zanim rozruszał zdrętwiałą szczękę, Anthony dodał: Chętnie się nim zajmę, ale musisz zdawać sobie sprawę, że nie zmienię dla niego
trybu życia, jak to zrobiłem dla Reggie.
Krążyli po ringu, wypatrując stosownej chwili do ataku, i zanim James udzielił bratu odpowiedzi, obaj zadali po kolejnym ciosie.
Wcale od ciebie tego nie oczekuję, braciszku. W końcu ja też niczego nie zmieniałem w swoim życiu. Byłoby łatwiej, gdyby chłopak był
cichy i pokorny. A tymczasem odkąd ukończył czternaście lat, nic tylko dziewuchy mu w głowie.
Anthony roześmiał się, opuszczając przy tym gardę, za co niezwłocznie został ukarany soczystym sierpowym, od którego aż zadzwoniło
mu w uszach. Był jednak na tyle szybki, by w ułamku sekundy zrewanżować się hakiem na korpus, po którym James dosłownie uniósł się
dobre pięć cali nad podłogę.
A zważywszy, że starszy z braci Malorych był cięższy o blisko trzydzieści funtów, musiał to być cios co się zowie, Anthony cofnął się,
pozwalając bratu złapać oddechu James, wciąż zgięty wpół, uniósł nań wzrok
i uśmiechnął się.
- Czy koniecznie musimy iść dzisiaj do łóżka z siniakami, Tony? spytał.
- Nie, jeśli uda się znaleźć milsze towarzystwo. A zapewniam cię, że się uda. Anthony podszedł do brata
i serdecznie objął go ramieniem.
- A więc kiedy zacznie się szkoła, weźmiesz chłopaka do siebie?
- Z przyjemnością, chociaż jak sobie pomyślę, ile kpin będę musiał znieść z tego powodu... Każdy, kto zobaczy Jeremy'ego, pomyśli, że to
mój syn.
- O to mu właśnie chodzi zaśmiał się James. Smarkacz ma hultajskie poczucie humoru. A co do dzisiejszego wieczora... Znam kilka
sikorek..
- Sikorek! Dobre sobie. Za długo bawiłeś się w pirata, kapitanie Hawke. Otóż ja znam kilka dam...
Rozdział 3
- Czegoś tu nie pojmuję, Ros. Lady Frances bezradnie rozłożyła ręce. - Przecież nie musisz wychodzić za mąż. Gdybyś była zakochana, to
co innego. Ale ty mówisz o związaniu się z mężczyzną, którego nawet jeszcze nie znasz.
- Ależ, Frances, czy naprawdę myślisz, że gdyby nie obietnica dana dziadkowi, coś podobnego przyszłoby mi do głowy?
- Cóż, mam nadzieję, że nie, ale... Nikt się nie dowie, jeśli nie dotrzymasz obietnicy. To znaczy... twój dziadek nie żyje i... - lady Frances
urwała i niepewnie spojrzała na przyjaciółkę. - Przepraszam. Zapomnij, że to powiedziałam.
- Już zapomniałam.
Frances westchnęła przejmująco.
- Mimo wszystko uważam, że popełniasz ogromny błąd.
Lady Frances Grenfell, drobna blondynka o ciemnobrązowych oczach, mogła uchodzić za kobietę pod każdym względem niezwykłą. Nie
była może piękna, ale odznaczała się spokojną, niewyzywającą urodą. Roslynn pamiętała ją jako wesołą, pełną życia dziewczynę. Ale teraz
Frances miała za sobą siedmioletnie nieudane małżeństwo z sir Henrym Grenfellem, które uczyniło z niej kobietę ze wszech miar dojrzałą i
trzeźwo patrzącą na świat. Bywały jednak chwile, gdy pod maską statecznej damy Roslynn dostrzegała tę dawną, wiecznie roześmianą
dziewczynę.
- Znalazłaś się w sytuacji, o jakiej większość kobiet może tylko marzyć - zdecydowanym tonem stwierdziła Frances, podejmując przerwany
wątek. Jesteś niezależna bogata aż do przesady i nikt na świecie nie może cię do niczego zmusić. Zdobycie takiej pozycji zajęło mi siedem
lat, w tym pięć lat małżeństwa z nie kochanym mężczyzną. A i tak muszę znosić wymówki matki, która uważa, że ma prawo oceniać moje
postępowanie, i nie przepuści żadnej okazji, żeby obrzydzić mi życie z powodu jakiegoś głupstwa. W moim przypadku nawet wdowieństwo
nie oznaczało niezależności, bo mam syna, za którego odpowiadam. Ale ty, Roslynn, jesteś wolna jak ptak, a mimo to zamierzasz oddać się
we władanie jakiemuś mężczyźnie, który
z rozkoszą przytnie ci skrzydełka i wsadzi do klatki, tak jak to lord Henry uczynił ze mną. Wiem... jestem przekonana, że tego nie chcesz.
- Nieważne, czego chcę, Frances. Ważne, co muszę zrobić.
- Ale dlaczego?! - wybuchnęła Frances. - Powiedz mi dlaczego! I nie powtarzaj w kółko, że to z powodu obietnicy danej dziadkowi. Chcę
wiedzieć, dlaczego on cię zmusił do jej złożenia. Jeśli mu tak na tym zależało, miał aż nadto czasu, żeby cię wydać za mąż.
- Tu masz rację odparła Roslynn. Tyle że zabrakło mężczyzny, którego miałabym chęć poślubić.
A dziadzio nie chciał mnie zmuszać.
- Przez tyle lat nie znalazłaś odpowiedniego mężczyzny? Ani jednego?
- Och, przestań, Frances! Nie znoszę, kiedy mówisz takie rzeczy. ,,Przez tyle lat!" Wiem, że będzie mi trudno, ale nie musisz mi o tym
przypominać.
- Trudno? - Frances uniosła brwi. Wydawało się, że zaraz wybuchnie śmiechem. - Dobre sobie! Wątpię, czy może być coś łatwiejszego niż
wydać ciebie za mąż. będziesz miała tylu konkurentów, że nie wiem, co
z nimi wszystkimi zrobisz. A twój wiek, moja droga, nie ma tu absolutnie nic do rzeczy. Mój Boże, czyżbyś nie wiedziała, że jesteś
nadzwyczaj piękną, atrakcyjną kobietą? Ale nawet gdybyś była brzydka, majątek czyni z ciebie wymarzoną partię dla każdego mężczyzny.
- Frances, ja mam dwadzieścia pięć lat! Roslynn powiedziała to w taki sposób, jakby przyznawała się do ukończenia siedemdziesiątki.
- Ja też - uśmiechnęła się Frances - i wcale nie uważam się za zgrzybiałą staruszkę.
- Ty to co innego, jesteś wdową. Nikt się nie zdziwi, jeśli ponownie wyjdziesz za mąż.
- Tylko że ja nigdy tego nie zrobię - wtrąciła Frances, na co Roslynn, nie wiedzieć czemu, zmarszczyła brwi.
- Kiedy pokażę się w towarzystwie, wśród tych wszystkich debiutantek i panien na wydaniu, i pójdzie fama, że szukam męża, ludzie będą
pękać ze śmiechu.
- Wierz mi, Ros, że...
- To prawda. Do diaska, ja sama śmiałabym się do rozpuku na widok dwudziestopięcioletniej starej panny robiącej z siebie idiotkę.
- Przestań. Mówię ci... przysięgam, że twój wiek nie ma najmniejszego znaczenia.
Roslynn nie bardzo wierzyła zapewnieniom przyjaciółki. Była bliska płaczu, choć dość skutecznie maskowała swoje uczucia. Powiedziała
jednak prawdę: właśnie obawa, że zrobi z siebie idiotkę, sprawiała, iż perspektywa szukania męża na londyńskim rynku matrymonialnym
napawała ją takim przerażeniem. Bo Roslynn za nic na świecie nie chciała wyjść na głupią.
- Wszyscy pomyślą, że cos jest ze mną nie tak, skoro dotąd nie znalazłam męża. To nieuniknione. Taka już jest ludzka natura.
- Kiedy usłyszą, że przez minione sześć lat opiekowałaś się dziadkiem, będą cię jeszcze podziwiać.
A teraz ani słowa więcej o staropanieństwie, wieku et cetera. Tym akurat najmniej powinnaś się przejmować. Muszę ci przypomnieć, że nie
odpowiedziałaś jeszcze na moje pytanie.
Roslynn rozbawił surowy wyraz twarzy przyjaciółki. Zaśmiała się całkowicie niepowtarzalnym, niskim, gardłowym śmiechem, jakiego
Frances nie słyszała u żadnej kobiety.
Do domu lady Grenfell na South Audley Street Roslynn i Nettie przybyły późną nocą, tak że dopiero rano przyjaciółki miały okazję
porozmawiać. Znały się od bardzo dawna. Ich przyjaźń wytrzymała próbę czasu, mimo iż w ciągu dwunastu lat. widziały się tylko raz -
cztery lata temu Frances przywiozła syna, Timmy'ego, na wakacje do Szkocji.
W Cameron Hall Roslynn nie brakowało przyjaciółek, ale z żadną z nich nie była tak blisko jak
z Frances, żadnej nie zwierzała się ze wszystkich swoich sekretów. Poznały się w Anglii, dokąd dziadek wysłał trzynastoletnią wówczas
Roslynn, aby nabrała nieco ogłady. Inaczej oznajmił - wyrośnie na osobę całkowicie nieświadomą swojej pozycji; już robi się z niej
okropna psotnica". Dziadek oczywiście miał rację, ale Roslynn była wtedy odmiennego zdania.
Wytrzymała w szkole dwa lata, dopóki za skandaliczne zachowanie" nie odesłano jej do domu. Ze strony dziadka nie usłyszała ani słowa
wymówki. W głębi serca Duncan Cameron był rad z takiego obrotu rzeczy, jako że bardzo tęsknił za ukochaną wnuczką. Zatrudnił
znakomitą guwernantkę i tym sposobem Roslynn mogła kontynuować naukę, nie opuszczając Cameron Hall. Na pannie Beechham figle
uczennicy nie robiły najmniejszego wrażenia i za nic w świecie nie zrezygnowałaby z tej posady; sir Duncan nie był człowiekiem skąpym.
Jeśli Roslynn nie żałowała owych dwu lat spędzonych w Anglii, to dlatego, że właśnie wtedy zaprzyjaźniła się z Frances. W szkole
stanowiły nierozłączną parę. Odcięta od świata w górskiej siedzibie Cameronów, Roslynn poznawała życie niejako za pośrednictwem
Frances, poprzez jej listy. W ten sposób uczestniczyła w debiucie towarzyskim osiemnastoletniej Angielki, tak dowiedziała się, co znaczy
być zakochaną i jak to jest, gdy się zostaje żoną nie kochanego mężczyzny. Dzięki listom Frances, zawierającym szczegółową
dokumentację kolejnych etapów rozwoju Timmy'ego, poznała dole i niedole macierzyństwa.
Korespondencja z przyjaciółką stanowiła jedyną rozrywkę w dość bezbarwnym życiu Roslynn.
O własnych i dziadka obawach związanych z osobą Geordiego nie pisała jednak, nie chcąc obarczać Frances swoimi kłopotami. Jak miała
jej teraz o tym opowiedzieć? Jak wytłumaczyć, że u podłoża obecnej sytuacji leżały nie starcze urojenia dziadka, lecz realne
niebezpieczeństwo? Postanowiła zacząć od początku.
- Czy pamiętasz, Frances, jak opowiadałam ci, że moja mama utopiła się w Loch Etive, kiedy miałam siedem lat?
- Tak odparła Frances i współczującym gestem pogładziła dłoń przyjaciółki. - To było w rok po śmierci twojego ojca, prawda?
Roslynn skinęła głową. Wspomnienie tamtych dni jeszcze dzisiaj przejmowało ją głębokim żalem.
- O śmierci mamy dziadek zawsze obwiniał wnuka swojego brata, Geordiego. Był on niedobrym chłopcem, złośliwym i podłym, dręczył
zwierzęta, wyśmiewał się z cudzych nieszczęść. Miał wówczas zaledwie jedenaście ale już skutkiem jego nikczemnych żartów jeden z
naszych stajennych złamał nogę, a kucharz poparzył się gorącym tłuszczem. Przez Geordiego dziadek stracił też dobrego konia. Możesz
sobie wyobrazić, co ten chłopak wyrabiał we własnym domu! Jego rodzice, krewni mojej matki, nie opowiadali o wszystkich
bezeceństwach synalka, ale ilekroć jechali do Cameron Hall, zabierali go ze sobą. Kiedy zginęła mama, gościli u nas od tygodnia.
- Ale skąd wiadomo, że to on przyczynił się do jej śmierci?
- Rzecz jasna, nigdy mu tego nie udowodniono. Mówiło się, że łódź mamy przewróciła się na środku jeziora. Była zima i mama w ciężkim
ubraniu nie miała szansy dopłynąć do brzegu.
- A co robiła zimą na jeziorze?
- Pamiętaj, że wychowała się nad wodą, to był jej żywioł. Latem pływała niemal co dzień. Lubiła odwiedzać znajomych mieszkających nad
jeziorem, bo to wiązało się z przejażdżką łodzią. Powozy i konie mogłyby dla niej nie istnieć, bez względu na pogodę. Miała własną łódkę,
niedużą i lekką, tak że doskonale sobie z nią radziła. Poza tym świetnie pływała, ale tego dnia nie na wiele się to przydało.
- Dlaczego nikt jej nie pomógł?
- Nie było świadków wypadku. Mama wybierała się na drugi brzeg do znajomych, stąd przypuszczenie, że łódź wywróciła się prawie na
środku jeziora. Dopiero po pewnym czasie jeden z dzierżawców się wybadał, że kilka dni przed wypadkiem widział na przystani Geor-
niego. Gdyby chłopak nie był takim podłym złośliwcem, dziadkowi nigdy by do głowy nie przyszło wnienie go o cokolwiek. Faktem jest,
że Geordie bardzo przeżył śmierć mamy, niemal jak ja, co było o tyle zastanawiające, że właściwie obu nas nie lubił.
- A więc dziadek uznał, że Geordie musiał coś zrobić z łodzią.
Roslynn skinęła głową.
- Coś, co spowodowało powolny przeciek. Geordie przepadał za złośliwymi, niebezpiecznymi kawałami. Sprawić, żeby ktoś skąpał się w
lodowatej wodzie i stracił dobrą łódź to było właśnie w jego stylu. Nie sądzę, żeby chodziło mu o coś więcej niż kawał. Nie chciał nikogo
zabić. Przypuszczał, że mama będzie płynąć wzdłuż brzegu; nieczęsto wyprawiała się na drugą stronę jeziora.
- Lecz mimo to zabił... - Prawdopodobnie - westchnęła Roslynn. - Dziadek nie miał żadnych dowodów
i choćby dlatego nic nie mógł zrobić. Łodzi nie odnaleziono, toteż nie dało się stwierdzić, czy ktoś przy niej majstrował. Ale od tej pory
dziadek nie ufał Geordiemu. W Cameron Hall chłopca zawsze pilnował jeden ze służących. Myślę, że dziadek szczerze go nienawidził, ale
nie mogąc podzielić się swoimi podejrzeniami
z jego ojcem, nie miał podstaw odmówić mu gościny w Hall. Przysiągł jednak, że Geordie nie dostanie od niego ani grosza, i nie była to
czcza pogróżka. Po ojcu Geordie odziedziczył bardzo niewiele. Zazdrościł dziadkowi majątku, bo sam pochodził z uboższej gałęzi rodu
Cameronów. Kiedy poprosił mnie o rękę, dziadek nie miał wątpliwości, że chodzi mu tylko o pieniądze.
- Chyba się nie doceniasz, Ros. Nie potrzebujesz pieniędzy, żeby zwrócić na siebie uwagę mężczyzny. Roslynn machnięciem ręki zbyła
uwagę przyjaciółki.
- Dla nikogo nie było tajemnicą, że Geordie mnie nie lubi. Nigdy mnie nie lubił i pod tym względem nic się nie zmieniło, kiedy dorósł.
Naturalnie ja także nie żywiłam doń zbyt ciepłych uczuć. Myślę, że Geordiemu szczególnie doskwierała świadomość, że jestem najbliższą
krewną dziadka. Po śmierci ojca, zawiedziony
w swoich rachubach na duży spadek, zrobił się dla mnie nadzwyczaj miły.
- A ty odrzuciłaś jego zaloty.
- Oczywiście, nie jestem głupią gęsią, która nie wyczuje fałszu w słodkich słówkach maskujących bezwzględną chciwość. On jednak nie
zrezygnował po pierwszej odmowie. Nadal udawał śmiertelnie zakochanego, choć ja widziałam nienawiść płonącą w jego lodowatych
oczach.
- No dobrze, ale ja wciąż nie rozumiem, dlaczego ci tak śpieszno do ołtarza.
- Kiedy odszedł dziadek, straciłam jedynego obrońcę i opiekuna. A ja potrzebuję obrony, właśnie przed Geordiem. Wiem, że nie
zrezygnował z majątku Cameronów i zrobi wszystko, aby go zdobyć.
- Ale co może zrobić?
Roslynn parsknęła przez nos w sposób wyrażający rozdrażnienie.
- W swej naiwności sądziłam, że nic. Ale dziadek wy prowadził mnie z błędu.
- Mam nadzieję, że gdyby coś ci się stało, Geordie nie dostałby twoich pieniędzy? W głosie Frances zabrzmiał niepokój.
- Nie, dziadek już o to zadbał. Rzecz w tym, że Geordie może mnie zmusić do małżeństwa. Niech no tylko wpadnę mu w ręce, a znajdzie
jakiś sposób, by zawlec mnie do ołtarza, choćby przemocą. Jeden pozbawiony sumienia pastor i obejdzie się nawet bez mojego podpisu na
kontrakcie ślubnym, jako mój mąż Geordie zostałby dysponentem całego majątku. Jak powiedziałam: wystarczy, że dostanie mnie w swoje
łapy. Potem oczywiście nie będę mu już potrzebna. A że rozpowiadając o jego łajdactwach mogłabym narobić mu kłopotów, będzie musiał
się mnie pozbyć. Frances zadrżała, jakby przejęta chłodem.
- Czy ty aby nie zmyślasz, Ros?
- Niestety, nie. Choć, wierz mi, chciałabym, żeby to nie było prawdą. Dziadek miał nadzieję, że Geordie się w końcu ożeni, ale on nawet nie
próbował znaleźć żony. Po prostu czekał, aż zostanę sama. Teraz wie, że nikt nie będzie zbyt głośno protestował, jeśli zmusi mnie do
małżeństwa. Z dziadkiem musiał się liczyć, ale skoro dziadek nie żyje... Geordie jest zbyt silny, abym mogła się przed nim obronić. Nawet
sztylet, który noszę w bucie, nie na wiele się przyda w walce z tak rosłym mężczyzną.
- Nie! Nosisz przy sobie sztylet?
- A tak. I umiem się nim posługiwać. Ale jeśli Geordie najmie ludzi, żeby mnie porwali, co mi pomoże jeden marny sztylecik? Teraz już
wiesz, dlaczego w takim pośpiechu wyjechałam ze Szkocji.
- I dlaczego szukasz męża...
- Tak. jako mężatka będę całkowicie bezpieczna. Geordie nic mi już nie zrobi. Dziadek wymogi na mnie obietnicę, ze zaraz po jego śmierci
wyjdę za mąż. Wszystko zaplanował, z moją ucieczką włącznie. Geordie będzie mnie najpierw szukał w Szkocji, a więc mam trochę czasu,
żeby kogoś znaleźć. Muszę się jednak spieszyć.
- Do licha, to wszystko jest zupełnie niedorzeczne! zawołała z przejęciem Frances. - Jak można się zakochać, mając wyznaczony termin!
Roslynn uśmiechnęła się do swoich myśli. Wspominała rozmowę z dziadkiem i jego przestrogi wygłaszane u surowym tonem.
- Najpierw musisz pomyśleć o swoim bezpieczeństwie, a to zapewni ci tylko obrączka na palcu serdecznym. Miłość i możesz szukać
później.
Roslyn spiekła raka, bo domyślała się, co dziadek chce przez to posiedzieć. Ale po chwili namysłu starzec dorzucił:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin