MAY Karol - Karawana niewolników.rtf

(1055 KB) Pobierz

Karol May

 

Karawana niewolników

 


Rozdział I

Ojciec czworga oczu

 

– Rai es sala – zawołał nabożny szech el dżemali, dowódca karawany. – Do modlitwy! Nadszedł el asr, czas zgięcia kolan w trzy godziny po południu!

Wszyscy zeszli się, padli na przepaloną słońcem ziemię i z braku wody, potrzebnej do przepisanego obmycia zaczęli piaskiem lekko pocierać sobie ręce, a potem policzki. Podczas tej czynności odmawiali głośno słowa Fathy, pierwszej sury Koranu:

– W imię wszechmiłościwego Boga! Chwała i dzięki Panu świata, wszechmiłosiernemu, który panować będzie w dzień sądu. Tobie chcemy służyć i ciebie błagać, abyś nas wiódł drogą prawą, drogą tych, którzy cieszą się twoją łaską, a nie drogą tych, na których się gniewasz i nie drogą błądzących!

Rozmodleni klęczeli w kibbli, to znaczy z twarzą zwróconą na wschód, czyli w stronę Mekki. Wśród ukłonów obmywali się dalej piaskiem, aż szech powstał z swego miejsca i dał znak, że święta czynność skończona. Prawo pozwala podróżnemu na bezwodnej pustyni symbolicznie, za pomocą piasku, dokonywać ablucji, należących do codziennych modłów. To ułatwienie nie sprzeciwia się wcale zapatrywaniom syna pustyni. Nazywa on ją bahr bala moije lakin milian nukat er raml, morzem bez wody, ale pełnym kropel piasku. Porównuje więc piasek pozornie nieskończonego pustkowia z wodami morza, równie nieskończonymi.

Niewielka karawana nie znajdowała się co prawda na bezmiernej Saharze, ani na Hammadzie, podobnej do morza, dzięki falistym piaszczystym wzgórzom, ale w każdym razie na pustyni, której końca oko na próżno wypatrywało. Piasek, piasek i nic, tylko piasek! Ani jedno drzewo, ani jeden krzak, ani nawet źdźbło trawy nie przerywało tej jednostajności. W dodatku słońce świeciło z nieba jak ogień i tylko za poszarpaną i chropowatą grupą skał, wznoszącą się w górę z piaszczystej równiny i podobną do ruin zamczyska znajdowało się odrobinę cienia.

Tam od przedpołudnia spoczywała karawana, aby w najgorętszej porze dnia dać wypocząć wielbłądom. Czas asru minął, chciano więc wyruszyć dalej. Muzułmanin, a szczególnie syn pustyni wybiera się w podróż zawsze w godzinie asru i tylko z wielkiej konieczności robi w tym wyjątek. Jeśli podróż potem nie wypadnie pomyślnie, jak się tego spodziewał, przypisuje oczywiście winę temu, że nie rozpoczął podróży o szczęśliwej godzinie.

Karawana była mała, bo składała się tylko z sześciu osób, tyluż wielbłądów wierzchowych i pięciu jucznych. Pięciu ludzi było Arabami Homr, którzy uchodzą za bardzo nabożnych muzułmanów. Że zasługują na tę sławę, okazało się teraz po modlitwie. Kiedy bowiem tych pięciu wstało i udało się do zwierząt szech mruknął z cicha do nich:

– Allah jenahrl el kelb, el nuzrani, niech Bóg zniszczy tego psa, chrześcijanina!

Spojrzał przy tym wrogo na szóstego podróżnego, który siedział tuż pod skałą, zajęty zdejmowaniem skóry z małego ptaka.

Człowiek ten nie miał ostro wykrojonych rysów i gorących oczu Arabów, ani też ich wysmukłej postaci. Kiedy zauważył, że zamierzają wyruszyć, wstał i wtedy ukazała się wyraźnie jego wysoka postać o szerokich plecach. Włosy miał jasne i taki sam zarost okalał mu całą twarz. Oczy jego były niebieskie, a rysy twarzy tak miękkie, jak się to u mężczyzn semitów prawie nie zdarza.

Ubrany był tak samo, jak jego arabscy towarzysze, to jest w jasny burnus z kapturem, nasuniętym na głowę. Kiedy jednak dosiadł wielbłąda i burnus mu się rozchylił okazało się jeszcze, że miał na sobie wysokie buty z cholewami, co w tych stronach było rzadkim zjawiskiem. Zza jego pasa wyglądały głownie dwu rewolwerów i noża, u siodła zaś wisiały dwie strzelby, jedna lżejsza do polowania na ptaki, a druga cięższa na większego zwierza. Na oczach miał szkła ochronne.

– Czy pojedziemy teraz dalej? – zapytał szecha el dżemali w dialekcie Kahiry* [*Kairu].

– Jeśli sobie Abu l’ arba ijun tego życzy – odpowiedział Arab.

Słowa jego były uprzejme, lecz na próżno starał się nadać twarzy przyjazny wyraz. Abu l’arba ijun znaczy „ojciec czworga oczu”. Arab lubi innym, zwłaszcza obcym, których imienia nie może wymówić, nadawać określenia, odnoszące się do czegoś uderzającego w nich, lub do rzucającej się w oczy jakiejś ich właściwości. Tu zawdzięczał podróżny swoją szczególną nazwę okularom.

Nazwy takie zaczynają się zwykle od abu, ben, ibn, omm albo bent, czyli od wyrazów, znaczących: ojciec, syn, wnuk, matka albo córka. Słyszy się więc takie nazwy, jak: ojciec szabli = mąż waleczny; syn rozumu = mądry młodzieniec; matka kuskussu = kobieta, umiejąca dobrze przyrządzać tę potrawę; córka rozmowy = gadatliwa dziewczyna. Nie tylko na wschodzie panuje taki zwyczaj. W Stanach Zjednoczonych np. powtarza się słowo Old. Old Firehand, Old Shatterhand, Old Coon, to znane nazwiska słynnych myśliwych preriowych.

– Kiedy dojedziemy do Bahr el Abiad* [*Zachodnie, główne ramię Nilu]? – zapytał obcy podróżny.

– Jutro, jeszcze przed wieczorem.

– A do Faszody?

– O tym samym czasie. Jeśli bowiem Allah zechce, dotrzemy do rzeki właśnie w tym miejscu, gdzie to miasto leży.

– To dobrze! Nie znam dokładnie tych stron. Spodziewam się, że wy znacie je lepiej i nie zabłądzicie!

– Beni Homr nigdy nie błądzą. Znają całą przestrzeń między Dżesirah* [*Wyspa], Sennar i krajem Wadai. Niech „ojciec czworga oczu” będzie spokojny!

Powiedział te słowa pewnym tonem i rzucił na towarzyszy szydercze spojrzenie, które obcemu wydałoby się podejrzanym, gdyby je zauważył. Mówiło bowiem najwyraźniej, że podróżny nie dojedzie ani do Nilu, ani do Faszody.

– A gdzie dziś przenocujemy? – pytał dalej obcy.

– Nad Bir Aslan* [*Studnia lwa]. Dostaniemy się tam godzinę po mogrebie* [*Modły o zachodzie słońca].

– Nazwa tego miejsca brzmi groźnie. Czy może lwy niepokoją okolicę studni?

– Obecnie już nie. Ale przed wielu laty osiedlił się tam „pan z grubą głową* [*Arabska nazwa lwa]” z żoną i dziećmi. Wielu ludzi i zwierząt padło jego ofiarą, wszyscy wojownicy i myśliwi, którzy wyruszali, żeby go zabić, wracali z poszarpanymi członkami, albo nawet ginęli, pożarci przez niego. Niech Allah potępi duszę jego i dusze wszystkich jego przodków i potomków! Po pewnym czasie przybył tam mąż z Frankistanu, zawinął w kawałek mięsa truciznę i położył w pobliżu studni. Nazajutrz żarłok leżał nieżywy, a żona jego tak się tym przestraszyła, że wyniosła się, Allah wie dokąd. Oby z synami i córkami zginęła w nędzy! Od tego czasu okolica tej studni wolna jest od lwa, ale zachowała jego imię.

Arabski mieszkaniec pustyni wtedy tylko mówi o lwie tak złym tonem, jeśli lew już nie żyje i nie może mu zaszkodzić. Wobec żyjącego lwa boi się używać obelżywych wyrazów lub przekleństw. Unika nawet słowa: saba, lew, a jeśli się nim posługuje, to wymawia je szeptem, ażeby drapieżnik tego nie usłyszał. Arabowi wydaje się, że lew słyszy to słowo z odległości wielu mil i zjawia się natychmiast gdy tylko je człowiek wymówi.

Tak jak Murzyni w Sudanie, wielu Arabów jest zdania, że w lwie mieszka dusza jakiegoś szejka. Znoszą więc długo jego rozboje, dopóki nie wymaga od nich zbyt wielu ofiar. Gdy się miarka przebierze, wyruszają tłumnie, ażeby go zabić, a walkę rozpoczynają wzniosłymi mowami, wystosowanymi do niego.

Śmiały myśliwy europejski nie boi się stanąć sam naprzeciwko lwa i najchętniej szuka go przy wodopoju w nocy, aby go wziąć na celny strzał, ale Arab nie uważa tego za odwagę, lecz za szaleństwo. Gdy lew tak przerzedzi trzody arabskiego duaru* [*Wieś złożona z namiotów], że ludziom w końcu zabraknie cierpliwości, wybierają się na polowanie wszyscy zdolni do walki mieszkańcy, oczywiście w biały dzień. Zaopatrują się w najrozmaitszą broń, nawet w kamienie, potem odmawiają Fathę i udają się przed legowisko lwa, między skałami, albo w kolczastych krzakach.

Tam uczestnik wyprawy, obdarzony szczególną swadą, zaczyna wyjaśniać królowi zwierząt w uprzejmych słowach, że cała wieś życzy sobie, ażeby on opuścił tę okolicę i poszedł jeść bydło, wielbłądy i owce innej wsi. To pozostaje oczywiście bez skutku. Potem zawiadamia go natarczywiej i poważniej o postanowieniu starszyzny... Również na próżno. Potem mówca oświadcza, że wobec jego obojętności zmuszeni są użyć gwałtownych środków i zaczynają dopóty rzucać kamieniami w gęstwinę, dopóki lew, wybity ze swej codziennej drzemki, nie wyjdzie majestatycznie zza skał i zarośli. Na jego widok rozbrzmiewa świst strzał, oszczepów i trzask strzelb. Towarzyszy temu taki wrzask i takie wycie, że gdyby lew był choć trochę muzykalny, umknąłby w tej samej chwili.

Nikt nie stara się dobrze wymierzyć, dlatego większość pocisków przelatuje obok lwa, a ledwie kilka rani go lekko. Oczy lwa zaczynają błyszczeć, a potem jednym skokiem powala któregoś z myśliwych. Znów zahuczą strzały, a król pustyni, ranny już ciężko, porywa drugą i trzecią ofiarę, aż wreszcie podziurawiony wprost pociskami, z których żaden nie był śmiertelny, pada na ziemię.

Z tą chwilą kończy się szacunek, z którym dotąd przemawiano do lwa, bo groźny zwierz już nie żyje i nie może pomścić żadnej obelgi. Wszyscy nań się rzucają, kopią go nogami, biją pięściami, plują na niego, kalają pamięć jego oraz jego przodków i krewnych przezwiskami, których nieprzebrane skarby posiada język arabski.

Obcy uśmiał się nieco z opowiadania szecha, czym dał dowód, że nie pozwoliłby się pożreć „panu z grubą głową” i jego rodzinie.

Ta krótka rozmowa odbyła się jeszcze podczas przygotowań do drogi, które nie są tak proste, jak Europejczyk może sobie wyobrażać. Jeśli się jedzie konno, to wsiada się na siodło i rusza się w drogę. Ale z wielbłądami sprawa przedstawia się inaczej, zwłaszcza z wielbłądami jucznymi. Nie są to bowiem cierpliwe stworzenia, jak nam je liczne książki opisują, lecz leniwe, złośliwe i podstępne, pomijając już ich naturalną brzydotę i niemiłą woń, jaką wydzielają z siebie. Woń ta jest tak odrażająca, że konie nie chcą w nocy pozostawać z wielbłądami na tym samym miejscu. „Okręt pustyni”, to zwierzę kąśliwe, kopie przodem i tyłem, nie przywiązuje się do człowieka i odznacza się niedołęstwem, mniejszym chyba tylko od jego mściwości. Bywają wielbłądy, do których Europejczyk nie może się zbliżyć, jeśli nie chce się narazić na pokąsanie i podeptanie nogami.

Prawda, że wielbłąd zadowala się byle czym, że jest bardzo wytrwały, ale te nadzwyczajne przymioty, o których tyle już bajano, są przesadzone. Żaden wielbłąd nie zniesie pragnienia dłużej, niż przez trzy dni. Na taki czas starczy jego zapas wody w żołądku. Jeśli się go po upływie tego czasu nie napoi, to położy się na ziemi, a wtedy nawet największe okrucieństwa nie poruszą go z miejsca. Zginie, a nie wstanie.

Tak samo kłamstwem jest twierdzenie, że Beduin, kiedy mu zabraknie wody, dla ocalenia swego życia przebija wielbłąda i wypija wodę z jego żołądka. Żołądek zabitego wielbłąda nie zawiera wody, lecz ciepłą i gęstą jak krew ciecz, pomieszaną z resztkami paszy, śmierdzącą rozmaitymi solami amoniakowymi gorzej niż kupa gnoju i podobną do cieczy w naszych dołach ustępowych.

Wady wielbłąda występują w czasie podróży szczególnie po spoczynku, kiedy go trzeba znowu objuczyć. Broni się wtedy ze wszystkich sił pyskiem i nogami, jęczy, chrapie, stęka i ryczy, ile ma siły. Do tego należy sobie wyobrazić łajania, krzyki i przekleństwa tych, którzy z nim się szarpią, nakładając juki, a wtedy przedstawi się nam scena, której widok niejednego odstraszyłby od podróży.

Nieco lepszym charakterem odznaczają się wielbłądy wierzchowe, zwane hedżin. Bywają między nimi i bardzo drogie. Widziałem wielbłądy z Biszarin, za które płacono dziesięć do dwunastu tysięcy franków. Siodło wielbłąda jucznego to jakby dach z podniesionymi szczytami, które tworzą przednią i tylną kulę. Takie siodło nazywa się hauiah, siodło zaś na wysokiego, smukłego hedżina, machlufah. To drugie jest tak urządzone, że jeździec siada w wygodnym wgłębieniu, a nogi skrzyżowuje przed przednią kulą na szyi wielbłąda. Podczas wsiadania wielbłąd musi leżeć na ziemi. Ledwie wsiadający dotknie się siodła, zwierzę zrywa się w górę najpierw tylnymi, a ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin