Dick Philip K. - W lepszym świecie.doc

(127 KB) Pobierz

Dick Philips K - W lepszym świecie

Zbliżała się szósta, dzień pracy dobiegał końca. Mnóstwo
statków pasażerskich przypominających z wyglądu latające
talerze unosiło się w górę i odlatywało ze strefy przemysło-
wej ku rozciągającym się wokół miasta dzielnicom miesz-
kalnym. Flotylle tych pojazdów, niczym roje ciem, przesu-
wały się po wieczornym niebie. Lekko i bezszelestnie
przewoziły swych pasażerów w kierunku domów, gdzie
czekała rodzina, ciepła kolacja i łóżko.

Don Walsh wsiadł na statek jako trzeci. Pojazd miał
więc komplet. Gdy tylko mężczyzna wrzucił monetę do
automatu, latający talerz wzbił się w powietrze. Walsh usa-
dowił się wygodnie, oparł o niewidzialną barierkę bezpie-
czeństwa i rozwinął popołudniową gazetę. To samo zrobili
pozostali dwaj współpasażerowie, zajmujący miejsca na-
przeciwko.

POPRAWKA HORNEYA ZARZEWIEM
KONFLIKTU


Don zastanowił się przez chwilę nad wagą tej informa-
cji. Opuścił gazetę nieco niżej, żeby nie targały nią prądy
powietrzne opływające statek, i przeniósł wzrok na sąsied-
nią szpaltę.

PRZEWIDYWANA WYSOKA FREKWENCJA
WYBORCZA

W PONIEDZIAŁEK CAŁA PLANETA DO URN

Na odwrotnej stronie znajdowała się codzienna dawka
sensacji.

ŻONA ZABIJA MĘŻA W POLITYCZNEJ
SPRZECZCE

I kolejny komunikat, który sprawił, że przeszły go ciar-
ki. Mimo że takie wiadomości pojawiały się od czasu do
czasu i były mu znane, zawsze budziły w nim niepokój.

BOSTON — TŁUM PURYSTÓW LINCZUJE

NATURALISTĘ

WYBITE SZYBY, ZNACZNE STRATY

MATERIALNE

A zaraz obok następny nagłówek:

CHICAGO — TŁUM NATURALISTÓW

LINCZUJE PURYSTĘ

PODPALENIA I DUŻE STRATY MATERIALNE


Jeden ze współpasażerów mruczał coś pod nosem. Był
to krzepki, przysadzisty mężczyzna w średnim wieku,
o rudych włosach i pełnej, nalanej twarzy piwosza. Ni
stąd, ni zowąd zmiął gazetę i wyrzucił ją na zewnątrz.

              Nie uda się im tego przegłosować! — krzyknął. —
Zapłacą za to!

Walsh próbował koncentrować się na czytaniu, za
wszelką cenę nie chciał brać udziału w dyskusji. Znowu
wszystko zmierzało ku temu, czego najbardziej się oba-
wiał. Spory na tle politycznym. Trzeci towarzysz podróży
zmierzył rudego wzrokiem i kontynuował lekturę. Trwało
to jedynie krótką chwilę.

Rudzielec zwrócił się do Walsha:

              Podpisał pan petycję Butte'a?

Gwałtownym ruchem wyciągnął z kieszeni blok papie-
ru myślącego i podsunął go Donowi pod sam nos.

              Powinien pan opowiedzieć się za wolnością, śmiało,
proszę się nie bać i złożyć tu swój podpis.

Walsh ściskał gazetę i nerwowo spoglądał w dół. Poni-
żej ciągnęły się dzielnice mieszkaniowe Detroit — za
chwilę będzie w domu.

        Dziękuję — wymamrotał — ale nie jestem zaintere-
sowany.

        Daj mu pan spokój — odezwał się trzeci pasażer
— przecież widać, że on wcale nie chce tego podpisy-
wać.

        A pan czego się wtrąca? — ostro zareagował rudo-
włosy.

Przysunął się bliżej do Walsha i uparcie podtykał mu
petycję. Nastawiony był niezwykle wojowniczo.


              Posłuchaj, przyjacielu. Wiesz, co czeka ciebie i two-
ją rodzinę, gdy oni przeforsują ten swój projekt? Łudzisz
się, że będziesz bezpieczny? Obudź się, stary. Jeżeli Po-
prawka Horneya przejdzie, to po wolności i swobodach
obywatelskich nie zostanie ani śladu.

Szpakowaty jegomość, który do tej pory pochłonięty
był lekturą, odłożył na bok gazetę. Smukły, elegancko
ubrany, wyglądał na człowieka o szerokich horyzontach.

              Pan to chyba jest naturalistą, wystarczy powąchać —
wycedził, zdejmując okulary.

Rudy zmierzył go wzrokiem. Zauważył plutonowy ka-
stet na szczupłej dłoni mężczyzny. Taki drobiażdżek mógł-
by pogruchotać szczękę.

              A ty coś za jeden? Cacany purysta, co?

Udał, że spluwa z obrzydzeniem, a potem zwrócił się do
Dona.

              Posłuchaj, kochany, chyba wiesz, o co chodzi tym
purystom. Chcą z nas zrobić degeneratów. Zmienić w ban-
dę zniewieściałych bubków. Jeżeli Bóg stworzył świat ta-
kim, jakim go widzimy — mnie to całkowicie zadowala.
Występując przeciwko naturze, sprzeciwiają się również
Bogu. Ta planeta osiągnęła swoją świetność dzięki praw-
dziwym ludziom, z krwi i kości, którzy nie wstydzili się
swoich ciał i byli dumni z tego, jak wyglądają i pachną.

Grzmotnął dłonią w swoją zwalistą klatkę piersiową.

              Jak mi Bóg miły! Jestem naprawdę dumny ze swe-
go zapachu!

Zrozpaczony Walsh zaczął się plątać.

              Ja... — mamrotał pod nosem. — Niestety, nie mogę
tego podpisać.


        Bo już podpisałeś?

        No... nie.

Na nalanej twarzy rudowłosego pojawił się wyraz po-
dejrzliwości. Wzbierał w nim gniew.

        Jesteś więc za Poprawką Horneya? Czyżbyś chciał
być świadkiem upadku naturalnego porządku tego...

        Właśnie wysiadam... — przerwał mu Walsh. Po-
spiesznie nacisnął guzik: „Przystanek na żądanie". Pojazd
zbliżał się do lądowiska. Z góry osiedle przypominało sze-
reg białych kostek ustawionych na ziclono-brązowym zbo-
czu wzgórza.

        Nie tak szybko, przyjacielu. — Ody statek dotykał
płyty lądowiska, rudzielec chwycił Walsha za rękaw, co nie
wróżyło niczego dobrego. W pobliżu parkowały rzędy po-
jazdów naziemnych, w których żony czekały na swych mę-
żów, ażeby zabrać ich do domu.

        Twoja postawa mi się nie podoba. Boisz się odważ-
nie głosić własne przekonania? Wstydzisz się swojej rasy?
Na Boga, co z ciebie za mężczyzna, skoro...

W tym momencie szczupły, szpakowaty oponent rude-
go zdzielił go kastetem z plutonu, a wówczas uścisk krę-
pujący ramię Walsha zelżał. Petycja upadła na podłogę,
a dwóch zwolenników przeciwstawnych idei wszczęło za-
ciekłą walkę, zachowując całkowite milczenie.

Don odchylił barierkę i wyskoczył ze statku. Pokonał
trzy stopnie w dół i znalazł się na wyłożonym żużlobetonem
parkingu. W szarości zapadającego zmierzchu dostrzegł au-
to żony. Betty siedziała zapatrzona w ekran telewizorka
wbudowanego w deskę rozdzielczą, zupełnie nieświadoma
obecności męża i toczącej się tuż obok walki.


              Bydlę! — odezwał się w końcu szpakowaty mężczy-
zna. — Ty śmierdzący zwierzaku! — dorzucił jeszcze, pro-
stując się i ciężko dysząc.

Półprzytomny zwolennik naturalizmu leżał oparty o ba-
rierkę bezpieczeństwa.

              Przeklęty... zniewieściały bubek! — wystękał z tru-
dem.

Szpakowaty purysta włączył przycisk „start"; statek
oderwał się od ziemi i powoli unosił się w górę. Walsh stał
na dole i zadowolony machał ręką na pożegnanie.

        Dzięki! — krzyknął do swego wybawiciela. — Bar-
dzo mi pan pomógł! — dodał, wyrażając w ten sposób
wdzięczność.

        Drobiazg — z uśmiechem odparł szpakowaty
triumfator, obmacując swój złamany ząb. Jego głos był co-
raz cichszy w miarę, jak pojazd nabierał wysokości. —
Zawsze chętnie pomogę koledze, każdemu z nas... —
ostatnie słowa ledwie dotarły do uszu Walsha — ...nas
purystów.

        Nie jestem purystą — na próżno wołał za nim Don.
— Ani naturalistą, rozumiecie?!

Ale nikt go już nie słyszał.

— Nie jestem ani jednym, ani drugim — mamrotał pod
nosem Walsh, pałaszując żeberka z ziemniakami i gotowa-
ną kukurydzą. — Nie chcę się opowiedzieć za żadną z tych
możliwości. Dlaczego koniecznie muszę należeć do którejś
ze stron? To już nie można mieć własnych poglądów?

              Jedz, kochanie, bo obiad ci Stygnie — odezwała się
półgłosem Betty.

Przez cienkie ściany ich niewielkiej, jasno oświetlonej
jadalni słychać było szczęk naczyń kuchennych i odgłos>
rozmów dobiegające z sąsiednich mieszkań. Towarzyszy
temu ryk nastawionych na cały regulator telewizorów, gło-
śny szmer lodówek i kuchenek, a także brzęczenie klima-
tyzatorów i grzejników. Po drugiej stronie stołu siedziai
Carl — brat Betty, który pochłaniał drugą porcję dymiące-
go jeszcze jedzenia. Obok niego piętnastoletni Jimmy, syn
Walsha, przeglądał broszurowe wydanie Finnegans Wakt
Joyce'a, zakupione na dole, w sklepie, gdzie zaopatrywało
się całe osiedle.

              Nie czyta się przy stole — upomniał syna Walsh.
Jimmy podniósł wzrok znad lektury.

              Daj spokój, tato. Dobrze znam regulamin naszego
osiedla. Na sto procent nie ma tam żadnej wzmianki na ten
temat. A w ogóle, muszę zdążyć to przejrzeć jeszcze przed
wyjściem.

—- Dokąd się wybierasz, synku? — spytała Betty.

              Sprawy wewnątrzpartyjne — wymijająco odparł Jim-
my. — Więcej nie mogę wam zdradzić.

Don próbował zająć się jedzeniem i uspokoić myśli,
które kłębiły się w jego głowie.

        W drodze do domu — powiedział — byłem świad-
kiem bójki.

        Kto wygrał? — syn przejawił zainteresowanie.

        Purysta.

Blask dumy opromienił oblicze chłopca. W Lidze Mło-
dych Purystów Jimmy doszedł bowiem do stopnia sierżanta,


        Tato, najwyższy czas, abyś i ty się zapisał. Będziesz
mógł wtedy głosować. Wybory są już w najbliższy ponie-
działek.

        Nie omieszkam wziąć w nich udziału.

        Mogą pójść do nich tylko członkowie jednej lub dru-
giej partii.

Jimmy mówił prawdę. Walsh odwrócił od niego wzrok
i pełen najgorszych przeczuć pomyślał o przyszłości. Oczy-
ma wyobraźni widział siebie wmieszanego w kolejne, god-
ne pożałowania utarczki, podobne do dzisiejszej. Raz do-
padną go naturaliści, a kiedy indziej znów banda
rozwścieczonych purystów (jak to się zdarzyło w poprzed-
nim tygodniu).

              Zdajesz sobie sprawę — wtrącił szwagier — że za-
chowując pasywną postawę, chcąc nie chcąc, pomagasz pu-
rystom.

Odbiło mu się, po czym z zadowoleniem odsunął od
siebie pusty talerz i kontynuował:

        Takich jak ty nazywamy w naszej partii biernymi
propurystami. A tobie, zarozumiały smarkaczu — spioru-
nował Jimmy'ego wzrokiem — gdybyś tylko był pełnolet-
ni, natychmiast wygarbowałbym skórę!

        Proszę — westchnęła Betty. — Chociaż raz przestań-
cie się spierać przy stole i nic rozprawiajcie o polityce. Nic
mogę się wprost doczekać, kiedy będzie już po wyborach.

Carl i Jimmy spojrzeli na siebie złowrogo i zachowując
czujność, powrócili do jedzenia.

              Powinieneś siedzieć w kuchni — odezwał się po-
nownie Jimmy. — Wśród garów. Tam jest twoje miejsce.
Popatrz na siebie — cały jesteś spocony. Jak już prze-


pchniemy tę poprawkę, będziesz musiał coś ze sobą zro-
bić, no chyba że wolisz trafić do pudła. — Uśmiechnął się
szyderczo.

Mężczyzna poczerwieniał na twarzy.

              Parszywe gnojki! Nigdy wam się nie uda jej przefor-
sować!

Napuszonej odzywce Carla brakowało jednak przeko-
nania. Naturaliści zaczynali się bać. Purystom udało się już
zdominować Radę Federalną. Jeżeli wybory poszłyby po
ich myśli, przestrzeganie pięciopunktowego kodeksu pu-
rystów dotyczyłoby wszystkich obywateli.

              Nikt nie ma prawa wycinać mi gruczołów potowych

              grzmiał Carl. — Nigdy nie zgodzę się, by kontrolowa-
no świeżość mojego oddechu, wybielano mi zęby czy za-
gęszczano owłosienie. Brudzenie się, łysienie, tycie i sta-
rzenie się to naturalne procesy nieodmiennie towarzyszące
ludzkiej egzystencji.

              Czy to prawda, że stałeś się biernym propurystą? —
zwróciła się Betty do męża.

Walsh ze złością wbił widelec w żeberka, których reszt-
ki pozostały mu jeszcze na talerzu.

              Nie należę do żadnej z dwóch partii, więc obie stro-
ny coś mi przypisują: jedna nazywa mnie biernym propu-
rystą, a druga biernym pronaturalistą. Oba te określenia
znoszą się wzajemnie. Jeżeli dwie przeciwstawne sobie
partie uważają mnie za swego wroga, to znaczy, że napraw-
dę nie jestem wrogiem żadnej z nich. Ani też przyjacielem

              dodał po chwili.

              Wy, naturaliści, nie potraficie podjąć wyzwań przy-
szłości, przed jakimi stoi nasza planeta — powiedział Jim-


my do wujka. — Co takiego możecie zaoferować młodzie-
ży, komuś takiemu jak ja? Zezwierzęcenie, życie w jaski-
niach i żywienie się surowym miechem? Tworzycie anty-
cywilizację.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin