Dick Philip K. - Ojcowskie alter ego.doc

(104 KB) Pobierz

Dick Philips K - Ojcowskie alter ego

— Obiad na stole! — zdecydowanym głosem obwieściła
pani Walton. — Idź po ojca i powiedz mu, żeby umył rę-
ce. Ty powinieneś zrobić to samo, kawalerze. — Trzymała
dymiący garnek i zmierzała w kierunku starannie nakryte-
go stołu. — Ojciec jest w garażu — dodała.

Charles zawahał się. Miał tylko osiem lat, a to, co go tra-
piło, stanowiłoby niezły orzech do zgryzienia nawet dla sa-
mego Hillela1.

        Ja... — zaczął trochę niepewnie.

        Coś się stało? — June Walton wyczuła niepokój
w głosie syna i jej obfity biust lekko zafalował wskutek
zdenerwowania. — Czy Teda nie ma w garażu? Skaranie
boskie, przecież jeszcze przed chwilą siedział tam i ostrzył
nożyce do strzyżenia żywopłotu. Chyba nie poszedł do An-
dersonów? Mówiłam mu, że obiad jest już prawie gotowy.

        On jest w garażu — odparł Charles. — Ale... rozma-
wia sam ze sobą.

1 Hillel (ok. 30-ok. 10 p.n.c), przewodniczący synedrionu w Jerozolimie
za czasów Heroda I. Autorytet doktrynalny, wybitny humanitarysta w etyce
(przyp. tłum.).


        Mówi do siebie! — pani Walton zdjęła kolorowy far-
tuch uszyty z ceraty i powiesiła go na klamce. — Ted? To
chyba niemożliwe, nigdy wcześniej tak się nie zachowy-
wał. Idź po niego i powiedz mu, żeby zaraz tu przyszedł.
— Nalała gorącą kawę do maleńkich, niebiesko-białych
chińskich filiżanek i chochlą zaczęła nakładać na talerze
gotowaną kukurydzę. — Co się z tobą dzieje? Zawołaj go!

        Nie wiem, któremu z nich mam to powiedzieć —
wypalił nagle Charles przyparty do muru. — Obaj wyglą-
dają zupełnie tak samo.

June Walton nieomal wypuściła z rąk uchwyt aluminio-
wej patelni. Przez chwilę wydawało się, że kukurydza roz-
bryzgnie się po podłodze. — Mój drogi — zwróciła się do
syna porządnie już rozgniewana, ale dokładnie w tym mo-
mencie do kuchni wkroczył Ted Walton. Wdychał
z upodobaniem zapach potraw i zacierał ręce.

        No, no, gulasz z baraniny — powiedział zadowolony.

        To wołowina — mruknęła pod nosem June. — Ted,
co tam tak długo robiłeś?

Mąż zwalił się na krzesło i rozłożył na kolanach serwetkę.

              Ostrzyłem i naoliwiłem nożyce. Są teraz jak brzytwa.
Lepiej ich nie dotykać, bo można stracić rękę.

Był to przystojny, trzydziestokilkuletni mężczyzna.
Miał gęste blond włosy, muskularne ramiona, zręczne rę-
ce, kwadratową twarz i błyszczące brązowe oczy.

              O rany, ten gulasz wygląda naprawdę apetycznie.
Miałem dzisiaj w biurze ciężki dzień. Jak to w piątek, sa-
ma wiesz. Sterty spraw do załatwienia, a wszystkie raporty
muszą być sporządzone do godziny piątej. Al McKinley
twierdzi, że nasz dział mógłby rozpatrywać nawet o 20 pro-cent spraw więcej, gdybyśmy zróżnicowali godziny, w któ-
rych pracownicy wychodzą na lunch. Wówczas biuro mo-
głoby pracować nieprzerwanie przez cały czas. — Skinął na
Charlesa: — Usiądź i zabierzmy się do jedzenia.

Pani Walton podała groszek przygotowany z mrożonki.

        Ted — powiedziała, wolno zajmując swoje miejsce
przy stole — czy coś cię martwi?

        Martwi? Mnie? — zamrugał oczami. — Nie, nic ta-
kiego. Zwykłe sprawy. Dlaczego pytasz?

June Walton spojrzała niepewnie na syna. Charles sie-
dział wyprostowany na krześle, miał twarz zupełnie pozba-
wioną wyrazu, bladą jak ściana. Nie poruszył się, nie roz-
łożył serwetki, nawet nie tknął mleka. Atmosfera była
napięta. Czuła to. Charles odsunął się od ojca, starał się
trzymać jak najdalej od niego. Siedział skulony i zdener-
wowany. Jego usta poruszały się, ale matka nie mogła zro-
zumieć, co mówił.

        O co ci chodzi? — zapytała, nachylając się w jego
stronę.

        To ten drugi — wymamrotał Charles. — To
ten drugi przyszedł tutaj do kuchni.

        O czym ty mówisz, kochanie? — Chwilę później za-
pytała głośniej: — Jaki drugi?

Mąż gwałtownie się poruszył. Na jego obliczu pojawił
się dziwny wyraz i natychmiast zniknął. Przez moment
twarz Teda Waltona przestała wydawać się znajoma — by-
ło w niej coś obcego i zimnego. Coś, co ją wykrzywiło
i zniekształciło mu rysy. Oczy zmętniały i przygasły, zaciąg-
nęły się jakąś pierwotną mgłą. Przestał wyglądać jak każ-
dy inny, znużony pracą mężczyzna.


Trwało to jednak krótko. Po chwili Ted znowu wyglą-
dał zupełnie normalnie — prawie. Uśmiechnął się i z wiel-
kim apetytem zaczął pochłaniać gulasz, wcinać groszek
i gotowaną kukurydzę. Śmiał się, mieszał kawę i żartował.
W powietrzu wisiało jednak coś groźnego.

        To ten drugi — uparcie powtarzał Charles. Jego
twarz nadal była śmiertelnie blada, nie mógł opanować
drżenia rąk. Nagle zerwał się na równe nogi. — Wynoś się!
— krzyknął. — Wynoś się stąd!

        Uważaj — zagrzmiał złowieszczo Ted. — Co w cie-
bie wstąpiło? — Zdecydowanym ruchem ręki wskazał na
krzesło. — Masz tu usiąść i dokończyć swój obiad, chłop-
cze. Twoja matka nie po to go szykowała, żeby teraz stygł
nietknięty.

Charles odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł
z kuchni. Pobiegł na górę do swego pokoju. June Walton
nie mogła złapać tchu ze zdziwienia, czuła, że ciarki zaczy-
nają przebiegać jej po plecach. — Co, u licha, w niego...

Ted jadł spokojnie dalej. Sposępniał. Oczy mu pociem-
niały, jego wzrok był stanowczy i surowy.

              Ten dzieciak — wycedził przez zęby — powinien
dostać porządną nauczkę. Muszę z nim porozmawiać.

Charles przycupnął w kącie i nasłuchiwał. Ojcowskie
alter ego wchodziło po schodach, było coraz bliżej. —
Charles! — krzyczało gniewnym głosem. — Jesteś tam?

Nie odpowiedział. Bezszelestnie zawrócił do pokoju
i zamknął drzwi. Serce waliło mu jak oszalałe. „To" było
już na półpiętrze. Za chwilę wejdzie do niego.

Podbiegł prędko do okna. Był przerażony. „To" chwy-
tało już za klamkę, szukało jej po omacku w ciemnym ko-rytarzu. Charles podciągnął okno do góry i wspiął się na
dach. Zeskoczył na rabatkę, która znajdowała się tuż przy
wejściu do domu. Stęknął, na moment stracił równowagę,
nie mógł złapać tchu, po czym zerwał się i pobiegł dalej,
starannie omijając smugę światła, wylewającą się żółtym
strumieniem z okna pośród ciemności.

Odnalazł drogę do garażu, który nagle wyłonił się przed
nim z mroku. Czarny kwadrat odcinał się wyraźnie na tle
nieba. Chłopiec z trudnością łapał oddech, macał po kie-
szeniach w poszukiwaniu latarki. Następnie ostrożnie
pchnął drzwi w górę i wszedł do środka.

Garaż był pusty. Samochód stał przed domem. Po lewej
stronie znajdował się stół warsztatowy ojca. Na drewnia-
nych ścianach wisiały rozmaite młotki oraz piły. W głębi
kosiarka, a obok niej grabie, łopata i motyka. Pojemnik
z naftą. Wszędzie przybite gwoździami do ścian samocho-
dowe tablice rejestracyjne. Betonowa posadzka była moc-
no zabrudzona. Na środku widniała wielka oleista plama.
W migocącym świetle latarki można też było dojrzeć kęp-
ki chwastów, czarne i oblepione smarem.

Tuż przy drzwiach stała beczka na odpady. Na samym
jej wierzchu leżały sterty zawilgoconych, zapleśniałych ga-
zet i czasopism. Gdy Charles zaczął je rozgrzebywać, do je-
go nozdrzy dotarł odór zgnilizny i rozkładu. Na podłogę
spadły pająki, które natychmiast rozpierzchły się we
wszystkie strony. Chłopiec przydeptał je butem i dalej roz-
garniał gazety.

Widok, który ujrzał, napełnił go grozą. Krzyknął prze-
raźliwie, upuścił latarkę i rzucił się do tyłu. Garaż tonął
w mroku. Charles zmusił się, żeby uklęknąć i przez chwi-


lę, która wydawała się trwać całe wieki, szukał w ciemno-
ści latarki, pomiędzy pająkami i poczerniałymi od smaru
chwastami. W końcu udało mu się ją odzyskać. Przemógł
się i skierował snop światła w głąb beczki, pomiędzy ster-
ty gazet.

Sobowtór ojca coś w nią wepchnął, na samo dno. Po-
między stare liście, zużyte tektury, gnijące resztki zasłon,
sterty innych śmieci, które matka zniosła ze strychu do ga-
rażu z przeznaczeniem na spalenie. To, co zobaczył, nadal
przypominało trochę jego ojca — na tyle że był w stanie go
rozpoznać. Znalezisko przyprawiło go o mdłości. Nachylił
się nad beczką i zamknął oczy. Dopiero po chwili odważył
się znów zajrzeć do środka. Wewnątrz znajdowały się
szczątki jego prawdziwego ojca. Części, które alter ego
uznało za niepotrzebne. Kawałki, które porzuciło.

Chłopiec wziął do rąk grabie i włożył je do beczki, że-
by przesunąć to, co znajdowało się na dnie. Szczątki były
suche. Pękały i łamały się przy każdym dotknięciu. Przy-
pominały wyschniętą, porzuconą skórę węża, łuszczącą się
i rozsypującą, szeleszczącą w dotyku. Skórę po wylince,
pustą. Wnętrzności zginęły. Wszelkie ważne organy. Zo-
stała tylko sama skóra zwinięta na dnie beczki. To było
wszystko, co alter ego zdecydowało się pozostawić. Całą
resztę pożarło. Wchłonęło w siebie wnętrzności i... przeję-
ło rolę ojca.

Jakiś szmer.

Charles rzucił grabie i pędem podbiegł do drzwi. Oj-
cowskie alter ego podążało w kierunku garażu. Na żwiro-
wej ścieżce słychać było odgłos jego kroków. „To" niepew-
nie posuwało się do przodu. — Charles! — krzyczało


gniewnym głosem. - Jesteś tam? Poczekaj no, niech cię
tylko dopadnę!

W jaskrawo oświetlonym wejściu do mieszkania widać
było krągłą i wydatną sylwetkę matki. — Ted, proszę cię,
nie rób mu krzywdy — mówiła zdenerwowana. — On
strasznie się czymś martwi.

              Nie mam zamiaru go krzywdzić — chrapliwym głosem
odpowiedział sobowtór. Zatrzymał się i zapalił zapałkę. —
Chcę z nim tylko porozmawiać. Muszę go nauczyć dobrych
manier. Odszedł od stołu jak gdyby nigdy nic, zeskoczył
z dachu na podwórze i chowa się gdzieś w ciemnościach...

Charles wysunął się z garażu. Ojcowskie alter ego do-
strzegło go w świetle zapałki i rzuciło się z krzykiem w je-
go kierunku.

              Natychmiast   chodź   tutaj!

Chłopiec zaczął uciekać. Znał teren o wiele lepiej niż al-
ter ego. „To" i tak nauczyło się sporo, dowiedziało się wszyst-
kiego, gdy wchłonęło ojca, nikt jednak nie znał drogi tak do-
brze jak on sam. Dobiegł do płotu, wspiął się na
ogrodzenie, przeskoczył na podwórze Andersonów, minął po
drodze sznur do suszenia bielizny, przebiegł ścieżką prowa-
dzącą wokół domu sąsiadów i znalazł się na Mapie Street.

Nasłuchiwał skulony, niemalże przestał oddychać. Oj-
cowskie alter ego przestało go ścigać. Zawróciło. Albo też
zbliżało się okrężną drogą, chodnikiem.

Odetchnął tak głęboko, że wstrząsnął nim dreszcz. Mu-
siał uciekać dalej. Prędzej czy później „to" mogłoby go do-
paść. Rozejrzał się na prawo i lewo, sprawdził, czy nie jest
obserwowany i znowu puścił się pędem do przodu.


              Czego chcesz? — zapytał wojowniczo nastawiony To-
ny Peretti. Miał czternaście lat. Siedział przy stole w wyło-
żonej dębową boazerią jadalni, dookoła leżały rozrzucone
książki i ołówki, połówka kanapki z szynką i masłem orze-
chowym oraz cola. — Nazywasz się Walton, prawda?

Tony Peretti zajmował się rozładunkiem kuchenek i lo-
dówek. Po szkole pracował w mieście, u Johnsona, w skle-
pie z artykułami gospodarstwa domowego. Tony był ro-
słym chłopakiem, o tępym wyrazie twarzy. Czarnowłosy,
oliwkowa skóra, białe zęby. Kilka razy pobił Charlesa. Bił
każde dziecko w sąsiedztwie.

Charles wiercił się niespokojnie.

        Powiedz, Peretti, zrobisz coś dla mnie?

        O co chodzi? — Peretti był w złym humorze. — Szu-
kasz guza?

Charles zwiesił głowę, zacisnął kurczowo dłonie
i z nieszczęśliwą miną zaczął pokrótce wyjaśniać, co się
wydarzyło.

Kiedy skończył, Peretti gwizdnął przeciągle.

              Nie nabierasz mnie?

— To wszystko prawda — Charles skinął szybko głową.
— Pokażę ci. Chodź ze mną, to sam się przekonasz.             

Peretti wolno podniósł się z krzesła.

              Dobra, chodźmy tam. Chcę to zobaczyć.
Przyniósł z pokoju swój pistolet pneumatyczny i razem

z Charlesem ruszył ciemną ulicą w kierunku jego domu.
Starali się zachowywać cicho, żaden z nich nie mówił za
wiele. Peretti zamyślił się głęboko, był poważny i posęp-
ny. Charles nadal przeżywał szok spowodowany tym, co się
stało. W głowie miał pustkę.


Skręcili na podjazd Andersonów, przeszli skrótem przez
posesję, wspięli się na płot i ostrożnie zeskoczyli na po-
dwórze Charlesa. Wokół panowała idealna cisza, nic się
nie poruszało. Drzwi frontowe prowadzące do domu były
zamknięte.

Zajrzeli do wewnątrz przez okno w salonie. Rolety by-
ły spuszczone, ale ze środka wypływała na zewnątrz wąska
smuga światła. Pani Walton siedziała na kanapie i szyła ba-
wełnianą koszulkę. Na jej szerokiej twarzy malowały się
smutek i przygnębienie. Nie widać było po niej żadnego
zainteresowania wykonywaną pracą. Naprzeciwko niej zo-
baczyli ojcowskie alter ego. Rozsiadło się w fotelu ojca,
zdjęło buty i zatopiło się w lekturze gazety. W kącie włą-
czony telewizor nie przyciągał niczyjej uwagi. Na poręczy
fotela stała puszka piwa. Ojcowskie alter ego siedziało do-
kładnie tak jak ojciec Charlesa. Sporo zdążyło się nauczyć.

              Wygląda zupełnie tak jak on — szepnął Peretti po-
dejrzliwie. — Na pewno mnie nie nabierasz?

Charles zaprowadził go do garażu i pokazał beczkę na
odpadki. Peretti wsunął do środka długie, opalone ręce
i ostrożnie wyciągnął suche, łuszczące się szczątki. Skóra
rozwinęła się, rozprostowała i na ziemi ukazał się zarys syl-
wetki ojca. Peretti ułożył na posadzce porzucone kawałki
i umieścił je na właściwych miejscach. Ojcowskie szczątki
zupełnie straciły kolor, były nieomal przezroczyste. Żółta-
we niczym bursztyn, cienkie jak papier. Suche i zupełnie
pozbawione nawet najmniejszych śladów życia.

              To wszystko — powiedział Charles. W jego oczach
zabłysły łzy. — lyle z niego pozostało. „To" wchłonęło
w siebie całe jego wnętrze.

222


Peretti zbladł. Drżącymi rękami wepchnął wszystkie
pozostałości z powrotem do beczki.

        Rzeczywiście, aż trudno w to uwierzyć — mruknął.
— A więc widziałeś ich obu stojących obok siebie?

        Rozmawiali ze sobą. Wyglądali identycznie. Wbieg-
łem akurat do środka. — Charles wytarł łzy i pociągnął no-
sem. Nie mógł się już dłużej powstrzymywać. — „To" zwy-
czajnie go zjadło, w czasie gdy ja byłem w domu. Potem
przyszło do kuchni. Udawało, że jest moim ojcem. Ale to nie
jest mój ojciec. „To" zabiło go i pożarło wnętrzności.

Przez moment Peretti milczał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin