Dick Philip K. - Opowiadania najlepsze.rtf

(1195 KB) Pobierz

Philip K. Dick

 

 

 

Opowiadania Najlepsze

 

The Best of Philip K. Dick

Wstęp John Brunner

Przełożyli Jan Karłowski Tomasz Oljasz Michał Begiert


Dla Doris Sauter, która ocaliła mi życie, moje zdrowie, moją duszą, ale złamała mi serce.

 


Rzeczywistość Philipa K. Dicka

 

Niedawno zaproszony zostałem na spotkanie Stowarzyszenia Science Fiction Uniwersytetu Cambridge. W końcu przyszedł czas na pytania publiczności i — jak zwykle — ktoś zapytał:

— Kto jest twoim ulubionym pisarzem science fiction? Odpowiedziałem tak samo, jak odpowiadałem — och! — od ilu już lat:

— Philip Dick.

Nie jest to zresztą żadna tajemnica. Już w 1966 roku, kiedy talent tego pisarza w sposób iście hańbiący negowany był wówczas w Wielkiej Brytanii, napisałem o nim pełen niecierpliwości, jednocześnie podniosły artykuł dla „New Worlds”, w owym czasie wiodącego angielskiego pisma poświęconego fantastyce. Dzisiaj sprawia mi przyjemność, gdy wyobrażam sobie, że przyczynił się on do spopularyzowania nazwiska twórcy po tej stronie Atlantyku.

Jak na godnego swego tytułu naukowca przystało, pytający nie był usatysfakcjonowany prostą odpowiedzią i domagał się, bym uzasadnił swój wybór. I wtedy przyszedł mi do głowy argument, którym nie posługiwałem się nigdy wcześniej, który jednak, jak sobie natychmiast zdałem sprawę, właściwie zawsze miałem na końcu języka. Odrzekłem więc:

— Ponieważ po przeczytaniu jego książki zawsze mam uczucie, jakbym właśnie został wyprowadzony w pole przez mistrza.

Tak. Z pewnością z tego powodu właśnie mam w domu więcej książek Dicka niźli któregokolwiek innego autora. To właśnie on jest przykładem pisarza par excellence, który potrafi sprawić, że opisywane przezeń światy wydają się realne. Mogą być absurdalne, nielogiczne, niewiarygodne… ale nie sposób przekonać się o tym, póki nie skończy się czytać.

A nawet kiedy sam jesteś, tak jak ja, profesjonalistą i kiedy cofasz się pod prąd narracji, by zobaczyć, jak coś zostało opisane…

Tego się po prostu nie da zrobić.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: świat Dicka rzadko kiedy bywa imponująco bogaty. Po większej części jest pusty, spustoszony właściwie — zawołaj, a tylko echo ci odpowie. Oczywiście można w nim znaleźć różne śliczne rzeczy, ale nikt o nie nie dba, nikt się nimi nie przejmuje; w najlepszym razie sprawiają wrażenie zakurzonych, często też niszczeją zaniedbane. Jedzenie jest tu pozbawione smaku i nie sposób się nim nasycić. Znaki drogowe wiodą do miejsc, których nie chcesz wcale odwiedzać. Ludzie odziewają się nieporządnie, a ubrania ich drą się w najbardziej kłopotliwych momentach. Medykamenty przepisane przez lekarza wywołują takie skutki uboczne, że są środkiem zaradczym gorszym niż sama choroba. Nie, to nie jest przyjemny ani pociągający świat.

I dalej, czytelnicy Dicka ostatecznie czują się wyprowadzeni z równowagi, kiedy nagle rozpoznają, o co w tym wszystkim chodzi: oto jest świat, w którym żyjemy. Och, detale zostały zmienione — bohaterowie wymieniaj ą między sobą sarkastyczne uwagi albo bełkoczą coś bez związku, ewentualnie kłócą się z prowadzącym pojazd robotem — ale to jest tylko werbalna dekoracja.

A jednak, a jednak… świat ten jest odmienny. Ponieważ ukazuje się go nam z punktu widzenia właściwego jedynie Philipowi Dickowi, którego nie da się pomylić z żadnym innym pisarzem.

 

To, że tak utalentowany artysta najlepiej powinien być znany w dość ograniczonym środowisku miłośników science fiction, że wraz z publikacją tej książki jego imię powinno dołączyć do listy zdominowanej przez autorów takich jak Weinbaum i Kuttner, na poły już zapomnianych (chociaż zupełnie niechcący) przez innych czytelników poza fanami s.f., jest równocześnie zasłużonym zaszczytem, jak i wołającą o pomstę krzywdą. Nie było zamiarem Philipa Dicka zostać pisarzem s.f. Najbardziej wyrafinowane obznąjomie — nie z pirotechnicznym iście zasięgiem literackich technik, jakie przedstawił w swojej prozie, z łatwością może przekonać czytelnika, że wyposażony był aż nadto dobrze, aby próbować sił w dowolnej dziedzinie literatury. Po prostu jakoś się tak stało, iż we wczesnych latach pięćdziesiątych, kiedy Phil zaczynał radzić sobie jako niezależny pisarz, na innych rynkach odrzucono jego opowiadania. Jedyna powieść z głównego nurtu literatury, którą napisał w 1959 roku, Wyznania łgarza, pojawiła się na rynku długo po napisaniu, i to w ograniczonym nakładzie… mianowicie w latach siedemdziesiątych. Paul Williams recenzował ją w magazynie „Rolling Stone”, opatrując określeniami: „zabawna” oraz „straszliwie celna”. W zeszłym miesiącu opublikowano naprawdę całe mnóstwo powieści, które próbują być i takie, i takie, a żadna z tych rzeczy nie udaje im się w pełni. Cóż! Taki już żywot autora.

Jako długoletni towarzysz podróży po krainie s.f., muszę przyznać, iż jestem dumny z tego, że dzieło Phila doczekało się w niej wreszcie uznania. Nie ma to oczywiście nic wspólnego ze zwykłym przypadkiem. Oto, na przykład, jak wyglądał Phil w oczach Damona Knighta u zarania swej kariery*[1].

 

Philip Dick jest pisarzem, który przez ostatnie mniej więcej pięć lat wciąż eksploduje nowymi pomysłami — w ciągu jednego, 1953 roku opublikował dwadzieścia siedem opowiadań — z jakimś rodzajem skromnej, zmiennej jak u kameleona kompetencji. Zacytujmy Anthony’ego Bouchera: „W chwili obecnej jego nazwisko pojawia się niemalże w każdym wydawnictwie poświęconym science fiction — a co tym bardziej zaskakujące, w każdym wypadku proponuje on opowiadania dostosowane do gustu wydawców i potrzeb określonej publikacji: wydawcy zarówno «Whizzing Star Patrol», jak i «Quaint Quality Quarterly» są całkowicie zgodni, że Dick jest szczególnie zadowalającym współpracownikiem”.

Wchodząc i wychodząc, jak to tylko on potrafi uczynić, przez tak rozmaite drzwi naraz, Dick wywołuje w nas niejasne wrażenie kogoś, u kogo nieznaczny talent literacki skojarzony jest z krótkowzrocznie doskonałą znajomością potrzeb rynku — pisze on banalne, krótkie opowiadania, które bawią, nie budząc równocześnie głębszych uczuć, z miejsca się sprzedają i z miejsca są zapominane.

 

Być może taki był typowy wizerunek, jakiego dopracował się w oczach wydawców innych niż ci, którzy kupowali jego opowiadania science fiction. Pisarzy, którzy tak mocno jak on potrafią wryć się w pamięć, ze świecą szukać.

Lecz powyższy cytat z Damona Knighta stanowi tylko wstęp do entuzjastycznej recenzji dwu pierwszych powieści Dicka: Słonecznej loterii oraz Świat Jones.

Jeżeli mielibyśmy się doszukiwać powodów — a na początku niniejszego wstępu padło takie pytanie — dlaczego dzieło Dicka rozbrzmiewa głębokim akordem w umysłach czytelników science fiction oraz dlaczego w ciągu ostatniej dekady czy nawet w jeszcze krótszym czasie pisarz stał się tym, kim jest — autorem zupełnie wyjątkowym, niezależnie od etykiety, jaką przyczepia mu się w tym właśnie tygodniu — być może należałoby pójść następującą drogą argumentacji.

Istnieje w literaturze cały zestaw technik pisarskich, które cechuje reductio ad absurdum: wyolbrzymianie, skrajność, przesada oraz niespójność. Ogólnie rzecz biorąc, wszystkie one odpowiadają temu, co w sztuce określa się mianem „surrealizmu”. I podobnie jak w wypadku rysunku oraz malarstwa, środki takie zarezerwowane są głównie dla karykatury, toteż większość pisarzy stosuje je zasadniczo do celów satyrycznych. Science fiction wszakże zobaczyła w tych technikach istotę własnego stylu, nie traktując ich jako coś wyjątkowego, lecz stosując w praktyce.

Grunt, na którym płodna moc inwencji — taka, jaką na przykład dysponuje Dick — może rozkwitać, został zaorany i użyźniony przez takich jego poprzedników jak Henry Kuttner*[2]. Ale cóż ja właściwie przed chwilą powiedziałem? Potęga wyobraźni taka jak u Dicka? Nie ma takiej drugiej! Miał on wprawdzie naśladowców, jak tego można by oczekiwać. Nie ma jenak „szkoły” bądź „kręgu” Dicka, w takim sensie tego słowa, jakim możemy określić grupę pisarzy, których dzieła wykazują wzajemne, określone podobieństwa. Dick jest nie tylko zupełnym samotnikiem, lecz nadto jest samotnikiem wyjątkowym. Dick, czego potwierdzenie łatwo można znaleźć w zadrukowanych stronicach, napisał książkę, którą wielu ludzi uważa za psychodeliczną powieść par excellence — mianowicie Trzy stygmaty Palmera Eldritcha — opierając się wyłącznie na artykule z czasopisma poświęconym LSD, nie zaś w wyniku bezpośredniego kontaktu z narkotykiem. (Uczynił to później, jak rozumiem. Ale nie wtedy.)

Spekulowano, że LSD oraz inne podobne narkotyki tak bardzo pociągają współczesnych ludzi, otulonych namnażającymi się warstwami sztucznego komfortu, ponieważ wywołują złudzenie wtargnięcia w sfery dawniejszych rodzajów percepcji, które bliższe są rzeczywistości — jakakolwiek by ona była. (Czy podobnie uważał Cordwainer Smith, kiedy wymyślił Alpha Ralpha Bouleuard?*[3])

Lecz przecież od niepamiętnych czasów ludzie próbowali uporządkować sobie w głowach — wyzwolić się, choćby przemocą, z tych schematów percepcyjnych, do których tak się przyzwyczailiśmy. One właśnie są odpowiedzialne za cienie, jakie rzuca przeszłość, pamięć, na to, co — jak sobie wyobrażamy — postrzegamy, a co z kolei nazywa się teraźniejszością.

Przeczytanie opowiadania Philipa Dicka jest wielce skutecznym środkiem zniszczenia takich przyjętych a priori zestawów pojęciowych. A to tym bardziej winno być zalecane, że nie pociąga za sobą ewentualnego uszkodzenia mózgu, jak w wypadku iniekcji skoncentrowanych środków chemicznych. Efekt nadto nie jest wyłącznie przejściowy i nieodwracalny, jak te przelotne wglądy, które zawdzięczamy wdychaniu określonych substancji organicznych szeroko rozpowszechnionych w naszym społeczeństwie. Ani też nie wymaga to wydatku ogromnych sum pieniężnych, jak na seanse psychoanalityczne czy psychoterapeutyczne. Czytanie jego…

Cóż, ono potrafi wyprawiać różne rzeczy z twoim umysłem. Zupełnie mimochodem Dick każe jednej ze swych postaci powiedzieć do innej: „Bóg umarł”.

I jest to prawda znana. Ciało jakiejś istoty dostatecznie zaawansowanej w rozwoju, by móc stworzyć Ziemię i nas, zostało znalezione, kiedy orbitowało w przestrzeni kosmicznej.

Ale w ramach tej opowieści stwierdzenie to nie jest czymś, co można by określić jako ważne.

 

W tak ograniczonych ramach nie będę próbował szczegółowo uzasadnić, dlaczego — moim zdaniem — głównym tematem prozy Dicka jest tropienie i ujawnianie sprzeczności między rzeczywistością a naszym jej postrzeganiem, tudzież dlaczego publicznie twierdziłem, że nikt, nie licząc garstki średniowiecznych niemieckich i angielskich mistyków, których nawet w połowie nie czyta się tak zabawnie, tak dobrze jak on nie wyraził tej dychotomii w przebraniu alegorycznym. Gdybym wdał się w rozważania prowadzące tym tropem, zapewne z konieczności czułbym się zobowiązany omówić dokładniej powracający motyw przewodni jego pisarstwa — zaangażowanie amerykańskiej elity władzy w rehabilitację nazistów, których metody chce ona zastosować w USA — co z kolei doprowadziłoby mnie do kwestii włamania do jego domu w Kalifornii, kiedy to skradziono mu całość prywatnego archiwum, co w świetle afery Watergate oraz badań Kongresu nad działalnością FBI i CIA zaowocowałoby w konsekwencji wszelkimi rodzajami alarmujących pytań. (Jakiż „marsjański poślizg w czasie”*[4] skłonił go do uczynienia elitą władzy w tej powieści hydraulików?)

Swoją wersję rzeczywistości Dick adaptował na niezliczone sposoby, odpowiadające potrzebom jego prozy. Została

tez — czego nie wolno nie dostrzegać — rozwinięta przez innych, którzy skorzystali z możliwości, jakie daje maska s.f.

Być może właśnie dlatego, że z taką błyskotliwością potrafi przedstawić swe powieściowe postaci, iż kiedy czytasz, wydają ci się rzeczywiste, rozumie pobudki kierujące tymi, którzy gonią za władzą i wpływem na rzeczywisty (?) świat, zamieszkany przez nas — przyglądającą się temu procederowi publiczność.

Czy jest to świat demokratyczny, uczciwy, dający szansę każdemu przeciętnemu człowiekowi, aby mógł wybrać sobie sposób, w jaki będzie rządzony, oraz dający szansę dziecku z chaty drwala, by zostało prezydentem?

Panie Simulacrum, kiedy ostatni raz wynalazł pan aerozol albo wiertło?

Cóż, powiadają tutaj, że właśnie pan to zrobił.

Och.

Rozumiem. Bardzo mi przykro. Czy mam prawo do tego, by było mi przykro?

 

Ze wszystkich powieści, którymi raczyłem ludzi, aby ich nawrócić na czytanie s.f., największy sukces odniosły dwie: Earth Abides George’a R. Stewarta oraz Człowiek z Wysokiego Zamku Philipa K. Dicka. Dick jest tak dobry w spełnianiu tego zadania, że potrafi przedrzeć się przez ograniczenia wiążące każdą duszę.

Ale to muszę wam powiedzieć prosto z mostu: nie chcę żyć w świecie, jaki z taką zręcznością opisuje Dick.

Chciałbym — rozpaczliwie chciałbym — ośmielić się wierzyć, że nie jest to ten świat.

Być może, jeśli znaczna część ludzi przeczyta Dicka, będę miał większe szansę żyć w lepszym świecie…

 

John Brunner

Somerset, Anglia

maj 1976

 

Przełożył Jan Karłowski


Beyond the Wub

Gdzie kryje się wub

Załadunek był już prawie skończony. Optus stał przy statku z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Twarz miał zasępioną. Kapitan Franco powoli zszedł po trapie, uśmiechnął się.

— O co chodzi? — zapytał. — Za wszystko ci zapłaciliśmy.

Optus nie odrzekł słowa. Odwrócił się, zebrał fałdy swej szaty. Wtedy kapitan przydepnął końcem buta skraj jego tuniki.

— Jeszcze chwila. Nie odchodź. Jeszcze nie skończyłem.

— Tak? — Optus odwrócił się z godnością. — Wracam do wioski. — Spojrzał w kierunku zwierząt i ptactwa, które zaganiano bądź wnoszono po trapie na statek. — Muszę zająć się organizacją następnych polowań.

Franco zapalił papierosa.

— Czemu nie? Twoi ludzie mogą się udać na sawannę i znowu tropić zwierzynę. Ale dopiero kiedy my będziemy już w połowie drogi między Marsem a Ziemią…

Optus odszedł, nie rzekłszy więcej ani słowa. Franco podszedł do pierwszego oficera, stojącego przy trapie.

— Jak idzie? — zapytał. Spojrzał na zegarek. — Udało nam się ubić tutaj niezły interes.

Pierwszy spojrzał na niego kwaśno.

— A dlaczego, pana zdaniem, tak się stało?

— O co ci chodzi? Potrzebujemy tego bardziej niż oni.

— Zobaczymy się później, kapitanie. — Oficer utorował sobie drogę po trapie, na którym tłoczyły się długonogie marsjańskie biegusy, i wszedł na statek. Franco patrzył, jak znika we wnętrzu. Właśnie zamierzał ruszyć jego śladem, kiedy zobaczył to.

— M6j Boże! — Zatrzymał się, zagapił, ręce mimowolnie oparł na biodrach.

Peterson szedł w stronę statku, z twarzą poczerwieniałą od wysiłku i prowadził to na sznurku.

— Przepraszam, kapitanie — wystękał, szarpiąc za sznurek.

Franco ruszył w jego stronę.

— Co to jest?

Wub zatrzymał się chwiejnie, wielkie cielsko powoli opuścił na ziemię. Najwyraźniej miał zamiar usiąść, przymknął lekko powieki. Kilka much bzyczało przy jego boku, machnął ogonem.

Usiadł. Wokół zapanowała cisza.

— To jest wub — oznajmił Peterson. — Kupiłem go od tubylca za pięćdziesiąt centów. Powiedział, że to bardzo niezwykłe zwierzę. Niezwykle szanowane.

— To? — Franco szturchnął wielki, wydęty bok wuba. — To jest świnia! Ogromna, brudna świnia!

— Tak, proszę pana, to jest świnia. Tubylcy mówią na nią „wub”.

— Ogromna świnia. Musi ważyć ze czterysta fantów. — Franco złapał za kosmyk szorstkiej sierści.

Wub westchnął ciężko. Otworzył oczy, malutkie i wilgotne. Potem jego wielki ryj zadrżał. Po policzku spłynęła mu łza i płasnęła o ziemię.

— Być może nadaje się do jedzenia — nerwowo zasugerował Peterson.

— Wkrótce się przekonamy — odparł Franco.

 

Wub przeżył start rakiety, przez cały czas śpiąc w ładowni statku. Kiedy już byli w przestrzeni i wszystkie sprawy szły gładko, kapitan Franco kazał swoim ludziom zagnać wuba na górę, chcąc się na własne oczy przekonać, co z niego za stwór.

Wub chrząkał i kwiczał, kiedy pędzono go korytarzem. No, chodź — denerwował się Jones, ciągnąc za sznur.

Wub zataczał się, ocierając bokiem o gładkie, błyszczące ściany. Wpadł do przedsionka i bezwładnie zwalił się na podłogę. Wszyscy poderwali się na równe nogi.

— Dobry Boże — odezwał się French. — A cóż to jest?

— Peterson mówi, że to jest wub — odparł Jones. — Jest jego własnością. — Kopnął wuba w bok.

Wub wstał niepewnie, dysząc ciężko.

— Co się z nim dzieje? — French podszedł bliżej. — Jest chory?

Obserwowali stwora. Wub żałośnie przewrócił oczami. Rozejrzał się dookoła, spoglądając na ludzi.

— Myślę, że on jest spragniony — powiedział Peterson. Poszedł po wodę.

French pokręcił głową.

— Nic dziwnego, że mieliśmy takie kłopoty ze startem. Musiałem na nowo sprawdzić wszystkie rachunki dotyczące obciążenia.

Peterson pojawił się z powrotem, przyniósł wodę. Wub zaczął ją z wdzięcznością chłeptać, opryskując ludzi. W drzwiach pojawił się kapitan Franco.

— Przyjrzyjmy mu się. — Podszedł bliżej, krytycznie mrużąc oczy. — Dałeś za niego pięćdziesiąt centów?

— Tak jest — odrzekł Peterson. — Jest wszystkożerny. Dałem mu pszenicę i zjadł. A potem ziemniaki, obierki, odpadki ze stołu i mleko. Wszystko chyba żarł z radością. Gdy skończył, położył się i zasnął.

— Rozumiem — powiedział kapitan Franco. — Natomiast co do jego smaku… Oto jest pytanie. Wątpię, czy ma sens tuczenie go dalej. Dla mnie jest już dość tłusty. Gdzie jest kucharz? Ma zaraz się tu zjawić. Chcę się dowiedzieć…

Wub przestał chłeptać wodę i spojrzał w górę na kapitana.

— Doprawdy, kapitanie — powiedział wub. — Proponuję, byśmy zmienili temat.

W pomieszczeniu zapadła martwa cisza.

— Co to było? — zapytał Franco. — Przed chwilą?

— To wub, proszę pana — odparł Peterson. — Powiedział coś.

Wszyscy spojrzeli na wuba.

— Co on powiedział? Co on powiedział?

— Zaproponował, byśmy zmienili temat.

Franco podszedł do wuba. Obszedł go dookoła, badawczo przyglądając mu się ze wszystkich stron. Potem cofnął się i zatrzymał przy grupce ludzi.

— Zastanawiam się, czy przypadkiem w środku nie schował się tubylec — oznajmił z namysłem. — Może powinniśmy go rozkroić i sprawdzić.

— Na litość boską! — załkał wub. — Czy wy, ludzie, tylko o tym potraficie myśleć, o zabijaniu i krojeniu?

Franco zacisnął pięści.

— Wyłaź stamtąd! Kimkolwiek jesteś, wyłaź!

Nic się nie poruszyło. Ludzie stali razem, ich twarze pozbawione były wyrazu, patrzeli w milczeniu na wuba. Wub zakręcił ogonkiem. Nagle odbiło mu się głośno.

— Proszę o wybaczenie — powiedział wub.

— Nie wydaje mi się, żeby tam ktoś w środku był — stwierdził Jones stłumionym głosem.

Wszyscy popatrzyli po sobie.

Do pomieszczenia wszedł kucharz.

— Pan mnie wzywał, kapitanie? — spytał. — Co to za zwierzę?

— To jest wub — oznajmił Franco. — Zostanie skonsumowany. Gdybyś mógł go zważyć i zastanowić się jak…

— Naprawdę wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać — powiedział wub. — Jeśli to możliwe, chciałbym to z panem omówić, kapitanie. Nietrudno dostrzec, że pan i ja nie zgadzamy się w pewnych podstawowych kwestiach.

Dłuższą chwilę trwało, zanim kapitan był zdolny cokolwiek odrzec. Wub czekał dobrodusznie, zlizując krople wody z ryja.

— Chodźmy do mojej kajuty — rzekł w końcu kapitan. Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia.

Wub powstał i potruchtał za nim. Ludzie stali i patrzyli, jak wychodził. Potem usłyszeli odgłosy niezgrabnego gramolenia się po schodach.

— Zastanawiam się, jaki będzie wynik tej rozmowy — odezwał się kucharz. — Cóż, jestem w kuchni. Dajcie mi znać, gdy się coś okaże.

— Jasne — powiedział Jones. — Z pewnością.

Wub z westchnieniem rozmościł się w kącie.

— Musi mi pan wybaczyć — powiedział. — Obawiam się; że nawykłem do częstego zażywania wypoczynku. Kiedy jest się tak wielkim jak ja…

Kapitan niecierpliwie pokiwał głową. Usiadł przy biurku i splótł dłonie.

— W porządku — odparł. — Porozmawiajmy więc. Jesteś wubem? Nie mylę się?

Wub wzruszył łopatkami.

— Tak przypuszczam. To znaczy w ten sposób nazywają nas tubylcy. My posługujemy się własnym określeniem.

— I mówisz po angielsku? Kontaktowaliście się już wcześniej z Ziemianami?

— Nie.

— A więc gdzie się nauczyłeś?

— Mówić po angielsku? A czy ja mówię po angielsku? W ogóle nie wydaje mi się, żebym akurat mówił. Zbadałem pański umysł…

— Mój umysł?

— Przebadał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin