Lech czy Bolek.doc

(1547 KB) Pobierz

 

Lech czy Bolek ...?

 

 

zdrada zydowska

 

 

 Bolek, Icek i komuch Jablonski

 

 


(Archiwum Akt Nowych, KC PZPR, sygn. V/246, fragment stenogramu z posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR w dniu 27 listopada 1984 r. , wypowiedź Mieczysława F. Rakowskiego)

"... Absolutnie nie jest potrzebne podejmowanie jakiegokolwiek "ostrzału" Wałęsy, bo jest to człowiek podstawiony przecież, [...] nim się kieruje..."

 

Będzie chyba dużym truizmem stwierdzenie, że obecnie żyjemy w takich czasach, iż niewiele może nas zdziwić albo zaskoczyć. Jak się tak dobrze rozejrzeć dookoła, to widać jak na dłoni, że już mało zostało z normalności, wliczając w to aktualnego premiera Australii. Niemniej list Pana S. Gotowicza, wydrukowany na pierwszej stronie Tygodnika Polskiego (numer 9) w sprawie zaproszenia byłego prezydenta tzw. III Rzeczpospolitej na dożynki do Australii wstrząsnął mną potężnie. Przeżyłem szok co, po pierwsze, w moim wieku jest sprawą niebezpieczną z punktu widzenia zdrowia ogólnego ze szczególnym uwzględnieniem kondycji psychicznej. Po drugie zaś list ten potężnie zachwiał moją wiarą nie tyle w mądrość rodaków ile w ich podstawowe poczucie honoru i godności osobistej. 

Tak się bowiem składa, że kiedy przyjrzeć się naszej historii to być może nie zawsze działaliśmy mądrze ale honoru to Polakom nigdy nie brakowało co, jakby nie było, jest powodem do narodowej dumy. A teraz okazuje się, że są wśród nas ludzie, którzy albo kompletnie nie zrozumieli co się wydarzyło w Polsce w ciągu ostatnich 13 lat albo są totalnie wyprani z resztek godności i dumy narodowej. Osobiście żywię cichą nadzieję, że to pierwsze bowiem brak wiedzy zawsze można nadrobić czego nie można powiedzieć o honorze. 

W tej sytuacji niech mi będzie wolno przypomnieć tu garść informacji z życia byłego prezydenta Wałęsy, które być może są niektórym z nas mało znane. 

Swego czasu Lech Wałęsa wystosował list otwarty do M. Krzaklewskiego, wtedy przewodniczącego NSZZ „Solidarność”. W konkluzji tego dokumentu dowiedzieliśmy się, o co tak naprawdę mu chodzi. Mianowicie o to, że “jeśli w kierownictwie AWS zabraknie woli zmian, będę zmuszony odwołać się do opinii publicznej i podjąć się dzieła odbudowania wyborczego zaplecza prawicy”.

 

Magdalenkowa zdrada zydowska - okragly stol

gen. Jaruzelski - agent Moskwy ps. "Wolski", Wachowski - mjr. SB, kierowca i sekretarz "Bolka", Walesa - agent SB "Bolek"



Lech Wałęsa dobrze wiedział co mówi. 

Nikt bowiem tak jak on nie przyczynił się do zniszczenia antykomunistycznej prawicy w Polsce. W świetle jego całej działalności, osobiście odebrałem ten list jako jedną z najwyższych form bezczelności. 

Kariera tego chłopo–robotnika z Wybrzeża zaczęła się w momencie, kiedy to Pan Andrzej Gwiazda, założyciel Wolnych Związków Zawodowych, latem 1978 roku wspomniał przy podsłuchu: „minęło już trzy miesiące (działalności WZZ – przycz. mój) i nikt z Komitetu Strajkowego z grudnia 1970 do nas się nie zgłosił.” 

Warto tu też przypomnieć, że L. Wałęsa był aktywny w tymże Komitecie. Nie upłynęło kilka dni, kiedy w kościele Mariackim, gdzie WZZ organizowały wspólne modlitwy w intencji więźniów politycznych, podszedł do państwa Gwiazdów nikomu wtedy nie znany Wałęsa i buńczucznie oświadczył: „co wy tu tak słabo działacie, trzeba wziąć się do kupy i zacząć organizować opozycję.” 

Ze wspomnień tegoż Andrzeja Gwiazdy (swego czasu publikowanych na łamach Tygodnika) jasno wynika, że Lech Wałęsa kilkakrotnie potwierdził fakt swej współpracy z Bezpieką. Między innymi rozpoznawał dla niej głosy kolegów nagrane na taśmach magnetofonowych ze strajków Grudnia 70, ich twarze ze zdjęć itd. W ten sposób identyfikował robotniczych przywódców, którzy płacili potem straszną cenę za wolnościowy zryw. 

W sierpniu 1980 roku, trzeciego dnia strajku w Stoczni Gdańskiej, Wałęsa nie wpuścił na salę obrad Andrzeja Gwiazdy, głównego architekta tamtych zdarzeń. Jak powiedział p. Andrzej przez głośniki tylko usłyszeli, że Wałęsa podpisał porozumienie z dyrektorem stoczni po czym oznajmił, że to koniec strajku i zaraz zaczął śpiewać “Jeszcze Polska nie zginęła”. Bogdan Lis, bliski współpracownik Gwiazdy z Elmoru i współzałożyciel Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego uważa, że Wałęsa doskonale wiedział co robi, prąc do zakończenia strajku ze wszystkich sił. Przecież osobiście, przez głośniki, nakłaniał robotników do opuszczenia stoczni. Jeżeli komukolwiek wtedy zależało na szybkim ugaszeniu strajku to tylko PZPR, choć nie koniecznie Służbie Bezpieczeństwa. 

Mówi pani Ania Walentynowicz, święta Solidarności: “kiedy weszłam na salę obrad, zorientowałam się, że Wałęsa sam, bez jakichkolwiek konsultacji, odwołał strajk. Poczułam się wtedy jak zbity pies.” Wtedy też po raz pierwszy ktoś krzyknął głośno w kierunku Wałęsy: “zdrada”. Na szczęście Alina Pieńkowska wraz z A. Walentynowicz zdołały zatrzymać część opuszczających już stocznię robotników. 

Po pomyślnym zakończeniu strajków w całej Polsce, powstała Krajowa Komisja Zakładowa NSZZ Solidarność z siedzibą w Gdańsku. Tam też, zaraz na początku jej działalności, zgłosił się pewien taksówkarz o nazwisku Mieczysław Wachowski. Powiedział, że chciałby przysłużyć się sprawie i chętnie by woził przewodniczącego Wałęsę swoim samochodem na co zresztą tenże ochoczo wyraził zgodę. Niemniej, już po kilku dniach członkowie Komisji Krajowej zostali poinformowani, że mają do czynienia z kapitanem Służby Bezpieczeństwa, o czym natychmiast poinformowano Wałęsę. Ten zaś w odpowiedzi oświadczył, że Wachowski będzie jego szoferem tak czy inaczej, nawet jeśli będzie musiał płacić mu z własnej kieszeni. I tak też się stało. Jak była rola Wachowskiego przy boku prezydenta Polski, nie trudno się domyślić. Moim zdaniem, Służba Bezpieczeństwa nie tyle nie dowierzała Wałęsie ile wiedziała dokładnie, jakie są jego możliwości intelektualne i w związku z tym musiała mieć koło niego kogoś, kto by miał na niego oko. 

 

Magdalenkowa zdrada zydowska


Od lewej: 

Tadeusz Mazowiecki, Lech Walęsa "Bolek" Lejba Kohne, pijący zdrowie generałów Adam Michnik, Janusz Reykowski i uszczęśliwiony Aleksander Kwaśniewski  

 

W 1992 roku Jan Parys, szef Ministerstwa Obrony Narodowej, zdymisjonował wice-admirała Piotra Kołodziejczyka. Chodziło o reorganizację armii i stopniowe usuwanie z niej starych generałów, szkolonych w Moskwie, co do których mogło istnieć podejrzenie, że są lojalni tylko w stosunku do dawnych, sowieckich układów. Poza tym wiadomo było, iż pewna część wyższych oficerów Ludowego Wojska Polskiego była agentami KGB i jako tacy mogą być szantażem zmuszani do dalszej współpracy. 

To posunięcie J. Parysa spowodowało gwałtowny sprzeciw prezydenta Wałęsy, który wraz z post-komunistami wystąpił w obronie Kołodziejczyka. Jak potwierdził to sam J. Parys, od tego czasu rozpoczęły się wspólne naciski na rząd Jana Olszewskiego ze strony kancelarii prezydenta i ex-bolszewików, skupionych w Sojuszu Lewicy. Chodziło oczywiście o jego jak najszybsze usunięcie z rządu. I wkrótce tak też się stało. 

Nie ulega też najmniejszej wątpliwości, że to tylko Rosja mogła być wtedy zainteresowana pozostawieniem Kołodziejczyka u steru Polskiej armii. Jan Parys, jedyny człowiek który próbował zreorganizować Polskie wojsko, musiał odejść. Po nim nastał Janusz Onyszkiewicz, były KOR-owiec, jeden z najbardziej niekompetentnych ministrów ale w zdumiewający sposób “długowieczny”. Chyba jedynym powodem do chwały Onyszkiewicza może być tylko to, że był on najlepszym alpinistą wśród Polskich polityków. Natomiast nie sądzę, żeby był najlepszym politykiem wśród alpinistów. 

W tym samym 1992 roku Rosjanie dążyli do zamiany swych baz woskowych w Polsce na tzw. joint venture z Polakami. Nie trzeba było być specjalnie bystrym by wiedzieć, że dawałoby im to szansę na pozostawienie struktur wywiadowczych, zaplecza dla działań KGB oraz raz na zawsze sankcjonowałoby to obecność dużych grup Rosjan na Polskiej ziemi. Rząd Jana Olszewskiego kategorycznie odrzucił tę propozycję, co znowu spotkało się z ostrym sprzeciwem prezydenta Wałęsy. Targi w tej sprawie pomiędzy kancelarią prezydencką a Radą Ministrów trwały dość długo i nie trudno chyba domyśleć się z jakiego powodu L. Wałęsa chciał tych spółek z Rosjanami. 

Natomiast bodajże najbrudniejszą robotę wykonał ten półpiśmienny prezydent Polski 4 czerwca 1992 roku. Wtedy to, na wniosek sejmu, Antoni Macierewicz, minister spraw wewnętrznych, przedstawił listę tajnych współpracowników SB, członków parlamentu. 

Poseł Kazimierz Świtoń oznajmił wówczas publicznie, iż na liście agentów Służby Bezpieczeństwa znajduje się także Lech Wałęsa, zakodowany jako tajny współpracownik Bolek. I wtedy stała się rzecz dziwna. 

W przypływie paniki Wałęsa przyznał, że podpisał 3 czy 4 papiery w grudniu 1970 roku i jasnym było, że te dokumenty to było zobowiązanie się do współpracy z SB . Niemniej nie dość, że to przyznanie się do winy nigdy nie zostało opublikowane w mediach, to w około dwie godziny później ukazało się inne oświadczenie prezydenta, w którym zapierał się wszystkiego i jednocześnie zarzucał Macierewiczowi, iż sfabrykował listę. 

Jednocześnie Lech Wałęsa zwrócił się do sejmu z wnioskiem o natychmiastowe odwołanie pierwszego od 47 lat w miarę patriotycznego rządu Polskiego. Wiedział też dobrze, że pod jego wnioskiem podpiszą się liderzy post-komunistów, ludowcy z Pawlakiem na czele, Konfederacja Polski Niepodległej z Moczulskim, który zresztą też był na liście agentów oraz Unia Demokratyczna z Tadeuszem Mazowieckim jako przewodniczącym. 

W takim układzie sił polityczno-mafijnych, na oczach całej Polski i w ciągu jednej nocy, Lech Wałęsa wykończył rząd Jana Olszewskiego tylko dlatego, że zaczynał on dawać nadzieję na dekomunizację, podstawową uczciwość polityczną oraz sprawiedliwość społeczną. Jasna sprawa, że taki rozwój sytuacji godziłby bezpośrednio w agentów SB. 

Jak kilkakrotnie potwierdził to publicznie Lech Kaczyński, w pewnym czasie bliski współpracownik Wałęsy i szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego w latach 1990 – 91, “Lechu” od początku postawił na dawny układ komunistyczny, na SB-eckie powiązania. 


Magdalenkowa zdrada zydowska 

od lewej: komunista Stanisław Ciosek, Lech Wałęsa - Lejba Kohne agent SB TW pseudonim "Bolek", i jego szef gen. SB Czesław Kiszczak, ks. bsp Debowski

 

Mam też nagraną na taśmie wideo wypowiedź L. Kaczyńskiego, gdzie mówi on o tym, iż mało kto wiedział ale prezydent utrzymywał stałe kontakty z byłymi wysokimi oficerami SB, z kontrwywiadem wojskowym, który wtedy był przecież kontrolowany przez KGB. Spotkania te miał zawsze organizować Mieczysław Wachowski. Drogi Lecha Kaczyńskiego i Wałęsy ostatecznie rozeszły się, gdy po puczu Janajewa w Moskwie, prezydent zwrócił się oficjalnie do Jaruzelskiego i Kiszczaka z prośbą o konsultacje. Oczywiście obaj byli “czynownicy” sowieccy doradzali wysłanie depeszy gratulacyjnej do Janajewa, zatwardziałego komunisty. Ponoć Wałęsa nie zdążył z pocztą, kiedy okazało się, że Jelcyn wygrał wewnętrzne porachunki w Moskwie. Wiadomo też, że w trakcie puczu Janajewa, Wachowski nie opuszczał swego szefa na krok ani w dzień ani w nocy. 

Innym ciekawym przyczynkiem historycznym z tamtych czasów jest sprawa przemówienia, jakie Wałęsa wygłosił w Brukseli, w siedzibie NATO. Wcześniej, w Polsce, uzgodniono, że znajdzie się w nim jasna wykładnia stosunków Polsko - Rosyjskich, opartych głównie na poszanowaniu wzajemnej suwerenności. 

Otóż w swoim przemówieniu Wałęsa pominął tę kwestię a później okazało się, że to właśnie Wachowski wykreślił mu ją z gotowego już skryptu. Ano, kapitan SB w tym czasie był ważniejszy od prezydenta Polski razem do kupy wziętego z rządem. Nie wykluczone, że powodem takiej sytuacji był fakt, iż ten kapitan SB wiedział dokładnie gdzie jest teczka “Bolka”, która w jakiś tajemniczy sposób zniknęła z archiwów MSWiA. 

Waldemar Łysiak powiedział kiedyś, że: “Dołęga-Mostowicz (autor Nikodema Dyzmy) był wielkim prorokiem, bowiem cała książkę poświęcił L. Wałęsie i to na wiele lat przed jego urodzeniem”. 

Napisał też W. Łysiak w 1993 roku list otwarty, zaadresowany do lokatora Belwederu: “Namiętność do przebywania w światłach rampy, umiejętność zrzucania z szachownicy pionków, biegłość w czarowaniu mową-trawą o własnym posłannictwie i w tasowaniu kart „z rękawa”, wreszcie nielojalność wobec ludzi, a stałość w noszeniu Bogurodzicy przy klapie – to za mało, aby być mężem stanu i prezydentem państwa”. 

W jeszcze innym liście otwartym Anna Walentynowicz wzywała Lecha Wałęsę do ujawnienia prawdy o jego kontaktach ze Służbą Bezpieczeństwa, o tym, że nie przeskoczył muru Stoczni Gdańskiej, tylko został dowieziony tam motorówką Marynarki Wojennej. Domagała się też od niego powiedzenia całej prawdy o orgiach seksualnych, organizowanych mu w Belwederze przez “kapciowego” Wachowskiego. Oczywiście, na żaden z tych listów Lech Wałęsa nie odpowiedział. 

Nie od rzeczy będzie tu też przypomnienie, że planowany przyjazd W. Jaruzelskiego, Cz. Kiszczaka, L. Wałęsy oraz kilku innych zdrajców narodu Polskiego na konferencję zorganizowaną przez University of Michigan w dniach 7 – 10 kwietnia 1999 roku nie nastąpił. Stało się tak w wyniku zdecydowanej akcji Polonii Amerykańskiej pod hasłem „NOT WELCOME”. 

Z tej samej Ameryki inny przykład. Otóż po czerwcowym zamachu stanu, którego ofiarą padł gabinet J. Olszewskiego, z USA wyszedł komunikat, podpisany przez Edwarda Fijałkowskiego, byłego przewodniczącego Obywatelskiego Komitetu Wyborczego Lecha Wałęsy. Z tegoż komunikatu dowiadujemy się, że Wałęsa kompletnie stracił zaufanie amerykańskiej Polonii, która wzywa go, by jako zdrajca natychmiast złożył swój urząd. 

W świetle tego wszystkiego, co tu dotychczas napisałem, jako igraszkę ze sprawiedliwością można uznać ułaskawienie przez prezydenta Wałęsę mafijnego bossa w Polsce, nijakiego Andrzeja Zielińskiego „Słowika”, jednego z szefów wyjątkowo brutalnej mafii pruszkowskiej. 

Oczywiście, zawsze pozostaje pytanie, czy Lech Wałęsa to słynny już „Bolek”, tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa, jako, że teczki ze stosownymi dokumentami jak dotąd nie ujawniono. Osobiście sądzę, że to nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia. Obecną, tragiczną sytuację Polski na wszystkich frontach, zawdzięczamy między innymi Lechowi Wałęsie i nie ma w tej sprawie najmniejszych wątpliwości. 

Wałęsa odegrał taką samą rolę, jaką swego czasu grał niejaki Bolesław Bierut, agent NKWD, wyjątkowo podła kreatura. On też przez pierwszych kilka lat udawał bezpartyjnego polityka i nawet publicznie pokazywał się na Mszach Świętych. Chodziło oczywiście o wyprowadzenie w pole społeczeństwa aż do czasu, kiedy bolszewicki uchwyt na polskim gardle będzie wystarczająco mocny. I są tu dwie szkoły czy też dwa różne punkty widzenia na ten temat. Jedna z nich twierdzi, że Wałęsa wraz z resztą KOR-owskiej mafii plus ex-bolszewicy Polski zdradzić nie mogli bo od początku byli naszymi wrogami. Żeby coś lub kogoś zdradzić, trzeba najpierw być po ich stronie. Natomiast ja osobiście skłaniam się ku drugiej szkole, która mówi, że jeśli ktoś wychował się na polskiej ziemi to ma wobec niej jakiś podstawowy dług wdzięczności. Dlatego uważam, że miejsce tych ludzi jest poniżej robaków, żyjących w brudzie szamba. Dlatego też tak bardzo wstrząsnęła mną wiadomość, że Wałęsa ma być goszczony na ziemi australijskiej przez naszych rodaków. 

Nie ulega też wątpliwości, że w historii Polski było wielu zdrajców i nie jesteśmy pod tym względem ani gorsi ani lepsi niż reszta świata. Ale chyba nie ma takiego drugiego kraju, gdzie półpiśmienny chłop zostałby prezydentem, dostał nagrodę Nobla, sprowadził moralność polityczną do poziomu wojskowej latryny, zniszczył narodowy patriotyzm i na dodatek teraz ma własny Instytut. Dlatego czasem w środku nocy budzi mnie myśl, która nie chce odejść: ile czasu jeszcze musi upłynąć zanim Najjaśniejsza Rzeczpospolita w końcu podźwignie się z kolan i wreszcie uprzątnie nasz Polski dom z brudów.



Zbyszek Koreywo 

 

 

 

* * *



O czym marzy Lech Wałęsa



Agent pokrzywdzony ze statusem ograniczonym

 

Wymiar międzynarodowy obchodów XXV rocznicy Wielkiego Strajku i powstania „Solidarności” ma, wbrew zapowiedziom, charakter bardzo skromny.

Odmowę udziału ze strony przywódców światowych organizatorzy usiłują zagłuszyć hukiem i błyskiem w wykonaniu francuskiego trefnisia, który porównał Wałęsę do Che Guevary, a swój koncert w hali Stoczni Gdańskiej porównuje do spektaklu dedykowanemu komunistycznym Chinom. Dlaczego poważni ludzie nie przyjęli zaproszenia z Gdańska? Ponieważ wszyscy wiedzą, że te uroczystości to nie będzie radosna feta, a raczej tragikomiczny pogrzeb III RP, jako układu „okrągłego stołu”, gdzie „agent agenta agentem poganiał”, a pożyteczni idioci bili brawo.






SB w WZZ

 

Jako dodatek do pisma Wolnych Związków Zawodowych - „Robotnika Wybrzeża” nr 4, z datą 9 września 1979 r., opublikowałem oświadczenie, które było pierwszym w ruchu oporu lat 70. przypadkiem publicznego ujawnienia agenta SB, czyli aktem lustracji obywatelskiej.

 Napisałem w nim m.in.: 

To ja byłem jego opozycyjnym opiekunem, spotykałem się z nim na co dzień i mimo, że od pierwszego zetknięcia się z nim, miałem wrażenie kontaktu z człowiekiem wewnętrznie niezbornym - uznałem go za przyjaciela. Do ostatniej chwili, mimo jaskrawych dowodów jego agenturalnej działalności, wszystkich dookoła przekonywałem, że jednak zasadniczo to człowiek uczciwy. Nawet wtedy, /…/ gdy poznałem bardzo wiele jego niesamowitych kłamstw – nie zerwałem z nim współpracy. Dlaczego? Ponieważ był potrzebny. Nie chcąc uwierzyć, że jego możliwości wspiera SB, ciągle ceniłem jego operatywność i inteligencję, łudząc się, że uda mi się je wykorzystać dla działalności opozycyjnej. Dzisiaj widzę, jak wiele szkód przynieść może tak liberalny stosunek do ułomności charakteru w przypadku ludzi dysponujących zaufaniem społecznym i cenionymi przez SB informacjami. /…/ Nie potrafię ocenić, co w (jego) działalności /…/ było pracą agenta, a co pracą na korzyść opozycji, ale jestem pewien, że ten człowiek ma dwie twarze i obie prawdziwe. /…/ Osobiście do jego niewątpliwych działań pozytywnych dodałbym i doświadczenie, które uzyskałem przez ponad półtoraroczną współpracę z agentem. Doświadczenie to mówi, że można i należy wierzyć ludziom, nie należy natomiast zbyt łatwo wierzyć sobie. 



O kim pisałem? Jednak nie o Lechu Wałęsie. Pisałem o Edwinie Myszku, którego Służba Bezpieczeństwa skierowała do Komitetu Założycielskiego WZZ Wybrzeża, na długo przedtem, zanim pojawił się wśród nas Wałęsa. Edwin Myszk był groźnym agentem-prowokatorem, pozornie nawet bardziej utalentowanym niż Wałęsa, bo potrafił zdobyć zaufanie nie tylko wśród działaczy WZZ, ale również w Warszawie, gdzie uwiódł Michnika, a Kuroń mówił o nim jako najwartościowszym działaczu robotniczym od czasu Lechosława Goździka.

Na szczęście dowiedzieliśmy się, że Myszk jest oszustem, na długo przed Wielkim Sierpniem, bo byłby poważną konkurencją dla Wałęsy. Gdy poszedłem do niego z moim bratem Błażejem na poważną rozmowę, z przerażenia, że chcemy go zabić, upadł na ziemię i przyznał się, że jest agentem SB.

Myszk do dzisiaj nie został za swe zbrodnie, swą działalność, publicznie napiętnowany, a IPN wciąż chroni zapis ewidencyjny o jego agenturalnej aktywności. Nie musiał przepraszać, i nie musiał zmieniać nazwiska, czy miejsca zamieszkania. Jest znanym bogaczem, mecenasem kultury, daje pracę trójmiejskim intelektualistom, w tym innemu agentowi, który, jako szpicel dotąd nieujawniony, pełni ważną funkcję w propagandzie „frontu antylustracyjnego”.

Myszk nikogo się nie boi, bo wszyscy jego się boją, i to do tego stopnia, że IPN nie odważył się udostępnić działaczom WZZ danych z jego agenturalnego życiorysu. Na ujawnienie prawdy o Myszku nie odważyła się „Gazeta Wyborcza”, której dziennikarze z gdańskiego oddziału kilka lat temu napisali o nim obszerny artykuł. Były w nim zawarte wypowiedzi Borusewicza i moje, ale kierownictwo „GW” zakazało druku artykułu, i zakaz ten obowiązuje do dzisiaj. Boi się go Wałęsa, boi się go arcybiskup Gocłowski, boi się go cały trójmiejski światek polityczno-biznesowy, bo za Myszkiem stoją nie tylko jego związki z mafią, nie tylko skorumpowani politycy i księża, ale, co najważniejsze, dawni funkcjonariusze SB, którzy, dzięki groźbie ujawnienia „teczek”, trzymają ten światek „na krótkiej smyczy”. 

Głównym jednak powodem, dla którego Myszk nie jest łajdakiem publicznie znanym i powszechnie potępionym, jest świadomość ludzi „frontu antylustracyjnego”, że ujawnienie sprawy Myszka przybliżałoby ujawnienie sprawy Wałęsy, a to zagroziłoby fundamentom układu „okrągłego stołu”.






Sprawa t.w. „Bolek”, czyli jak Kolegium IPN uznało Wałęsę agentem SB

Lech Wałęsa otrzymuje z całego świata żądania jasnego wytłumaczenia się ze stawianych mu zarzutów. Biura organizujące jego płatne spotkania chcą mieć gwarancję, że płacą bohaterowi bez skazy, a nie wielkiemu mistyfikatorowi, nowemu wcieleniu Azefa. Te żądania stawiane były od dłuższego czasu, ale dotychczas udawało się Wałęsie zasłaniać wyrokiem Sądu Lustracyjnego. 

Wałęsa był przymuszany do złożenia w IPN wniosku o uznanie go za pokrzywdzonego przez SB. Do końca ubiegłego roku odmawiał, bo wiedział, że jako były agent, statusu pokrzywdzonego otrzymać nie może. Ratunek dostrzegł dopiero w wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego ze stycznia 2005 r., który, nakazał IPN przyznanie takiego statusu dawnemu agentowi SB z Łodzi. Sąd uznał, że przez zerwanie współpracy z SB i podjęcie działalności antykomunistycznej, agent ten zasłużył na wybaczenie wcześniej dokonanego zła.

W uzasadnieniu wyroku sąd stwierdził ponadto, że status pokrzywdzonego należy się również osobom, które były agentami pomiędzy okresami działalności antykomunistycznej. To był przypadek Wałęsy i dlatego w marcu 2005 roku pobiegł on do IPN, by zrealizować swą szansę. 

W swych pragnieniach Wałęsa trafił na pomoc ze strony całego układu posowieckiej agentury dominującej w III RP. Wsparcia udzielił mu Kwaśniewski i cały aparat państwowy, liderzy partii politycznych, a nawet prezes IPN. Naciskany zewsząd Kieres 21 lipca b.r. przyjechał specjalnie do Gdańska, by przeprosić Wałęsę, że nie jest jeszcze w stanie przyznać mu upragnionego alibi, bo opierają się tej decyzji archiwiści IPN. Np. wicedyrektor archiwów IPN Leszek Postołowicz, który w głośnej sprawie premiera Marka Belki miał odwagę powiedzieć: „prawdopodobnie nie otrzymałby od instytutu statusu osoby pokrzywdzonej. Podpisał indywidualną instrukcję wyjazdową, która była równoznaczna z zobowiązaniem do współpracy, przeszedł przeszkolenie, ustalił hasło i odzew". 

Wspierany przez „front antylustracyjny” Wałęsa, zgłosił już nie tylko prośbę o status pokrzywdzonego, ale żądanie, by IPN poświadczył że nigdy nie był agentem. Posłuszny Kieres wygłosił wiernopoddańcze laudacje i zawiadomił publicznie, że przyzna mu status jak najszybciej. Powstała obawa, że w nadziei na przedłużenie swej prezesury Kieres dokona aktu fałszerstwa i bezprawia.

W tej sytuacji dnia 27 lipca b.r. zebrało się Kolegium IPN, w którym „front antylustracyjny” nie ma zdecydowanej większości. Kolegium napomniało Kieresa, że jego działania pozostają w oderwaniu od jego sytuacji osoby zaledwie tymczasowo pełniącej obowiązki prezesa. Ponadto Kolegium, uznając wielkie publiczne znaczenie sprawy agenturalności Wałęsy, wskazało na potrzebę opublikowania przez IPN „białej księgi”, dzięki której polska opinia publiczna mogłaby naocznie poznać i ocenić dokumenty SB na temat „Bolka”.


Decyzja Kolegium IPN oznacza w praktyce publiczne, choć nie formalne, uznanie faktu agenturalności Wałęsy, jako tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Bolek”. 

Stanowisko zajęte przez Kolegium ratuje prestiż IPN, tak dramatycznie narażony na szwank przez niegodny oportunizm prezesa Kieresa. Od razu trzeba jednak stwierdzić, że nie oznacza to ostatecznej klęski działającej w IPN silnej frakcji fałszerzy historii „Solidarności” i całej najnowszej historii Polski. Stronnictwo fałszerzy może wykorzystać koncept „białej księgi”, jako sprytny wybieg, umożliwiający dalsze fałszowanie prawdy, a nie uczciwe oddanie osądu sprawy Wałęsy w ręce opinii publicznej. Fałszerze wierzą, że opublikują co chcą, i kiedy chcą. W ten sposób „Biała księga” może stać się narzędziem tej samej propagandy „frontu antylustracyjnego”, rozpowszechnianej od lat przez cały obóz postkomunistyczny i główne media, że może Wałęsa coś podpisał, ale właściwie nie wiadomo co, i w ogóle jest to bez znaczenia. 

Fałszerze liczą po pierwsze, że uda im się nie podać do publicznej wiadomości tych dokumentów, które nie zachowały się w postaci oryginałów. 

Po drugie wydanie wybiórczej „białej księgi” może zostać odłożone, „z przyczyn redakcyjnych”, na długo po przyznaniu Wałęsie statusu pokrzywdzonego.






Lakiernicy

Z charakteru agentury Wałęsy dobrze zdaje sobie sprawę Andrzej Friszke, członek kolegium IPN, który tak opisuje realia początku lat 70.: „W centrum zainteresowania bezpieki Wałęsa znalazł się zresztą już w 1970 r. jako członek komitetu strajkowego Stoczni Gdańskiej. Po zakończeniu tamtego protestu partia, a właściwie SB, postawiła sobie za punkt honoru usunięcie ze stoczni lub "przerobienie" na swoją modłę wszystkich politycznie zaangażowanych robotników. Niesamowite, co tam się działo! Gdy czytałem dokumenty o tych gigantycznych operacjach, byłem w szoku, bo do tego momentu wierzyłem, że po dojściu Gierka do władzy nastąpiła swego rodzaju odwilż, a aktywność SB znacznie zmalała. Nic z tego” („GW” z 30.05.2005 r.). 

Można współczuć Wałęsie, że poddano go presji, ale nie ma powodu, żeby odrzucać wiedzę Friszkego, że dylemat - usunięcie ze stoczni lub "przerobienie" na modłę SB – Wałęsa rozstrzygnął na korzyść SB. W zamian, nie tylko nie został usunięty ze Stoczni, ale otrzymał cenne nagrody: mieszkanie i funkcję społecznego inspektora pracy (która dawała szpiclowi możliwość swobodnego poruszania się po Stoczni i inwigilacji kolegów). Powodziło mu się tak dobrze, że w czasach powszechnej biedy posiadał samochód; najpierw fiata 125, a później Warszawę i Żuka.

Mimo to Friszke, „lakiernik” najnowszej historii Polski i, obok sędziego Olszewskiego, czołowy działacz „frontu antylustracyjnego” w IPN, nalega, by przyznać Wałęsie status pokrzywdzonego. 

Każdy, kto miał wgląd w teczkę tw „Bolka” nie może mieć wątpliwości, że Lech Wałęsa był gorliwym agentem SB. Wałęsa donosił na swoich przyjaciół i kolegów: Jagielskiego, Szylera, Jasińskiego, Gowlika, Karpińskiego, Borkowskiego, Animuckiego, Zarzyckiego, Mioto, Suszka, Krukowskiego, Weprzędza, Żmudę i innych.






Jakim szpiclem był Wałęsa?

Wydajnym: W dokumentach SB czytamy: „t.w. PS. „Bolek” przekazywał nam szereg cennych informacji dot. destrukcyjnej działalności niektórych pracowników. Na podstawie otrzymanych materiałów założono kilka spraw” [operacyjnego rozpracowania – przyp. K.W.]. Chętnym: „dał się poznać jako jednostka zdyscyplinowana i chętna do współpracy.”

Płatnym: „Za przekazane informacje był on wynagradzany i w sumie otrzymał 13100 zł, wynagrodzenie brał bardzo chętnie.”

Ambitnym: „niejednokrotnie w przekazywanych informacjach przebijała się chęć własnego poglądu na sprawę”.

Każdy, kto zna Wałęsę osobiście wie, że musiał być również agentem Roszczeniowym: Potwierdza to analiza SB: „Żądał również zapłaty za przekazywane informacje, które nie stanowiły dla nas większej wartości operacyjnej”. Ci, którzy Wałęsy nie znają, i skłonni są wierzyć w bajki o przymuszaniu go do szpiclowania, powinni wiedzieć, że na sporządzonej przez SB w 1972 r. liście agentów, którzy usiłowali uchylać się od współpracy, brak jest tw „Bolka”.






Gwałt na prawdzie

Wyrok NSA zmienia dotychczasową praktykę IPN. Trzeba przyznać, że dotychczas była ona jednoznaczna. Osobom, które podpisały zobowiązanie do współpracy z SB, IPN odmawiał przyznania statusu pokrzywdzonego i wglądu do akt. Wyrok NSA może doprowadzić do ustanowienia nowej reguły. A przyznanie statusu Wałęsie praktycznie unicestwi sens tej instytucji. Uznanie przez IPN rozstrzygnięcia NSA za obowiązujące we wszystkich podobnych sprawach doprowadzi do lawiny odwołań od poprzednio wydanych decyzji na niekorzyść byłych agentów.

Czy wyrok NSA należy rozumieć jako absolutną regułę, nakazującą IPN przyznawanie statusu również szpiclom, donosicielom, zdrajcom i innym łajdakom tego rodzaju? Tak na pewno nie jest. NSA napisał przecież w uzasadnieniu o „skreśleniu wcześniejszych zasług” przez podjęcie agenturalnej współpracy. Skoro podjęcie się donosicielstwa „skreśla” poprzednie zasługi, to nie można uznać, że następnie mogą one zostać przywrócone. 

Dlatego ważne jest, żeby Kolegium IPN zadbało o to, by Kieres nie poważył się pominąć wykładni NSA, że: „zastosowanie normy prawnej należy rozważyć w indywidualnej sprawie”. Wykładnia ta oznacza, że IPN ma prawo odmówić przyznania statusu byłemu agentowi, a jego ewentualne odwołanie do sądu musi zostać rozpatrzone indywidualnie. 

Agenturalność Lecha Wałęsy jest kamieniem węgielnym systemu władzy III RP jako państwa SB, a także najwygodniejszym dla postkomunistów punktem oporu wobec społecznego żądania lustracji i dekomunizacji. Agent „Bolek” jest barykadą, którą układ postkomunistyczny i jego agentura wykorzystują do obrony swego panowania nad Polską. „Ikona Solidarności” wykorzystywana jest do podtrzymania niesuwerenności Polski w stosunkach zewnętrznych i dominacji mafii w stosunkach krajowych. 

Dlatego IPN nie ma prawa chować się za casusem łódzkim, by dokonać czysto politycznego aktu gwałtu na demokracji. IPN ma obowiązek odmówić Wałęsie przyznania statusu i, jeżeli Wałęsa tę decyzję zaskarży, bronić jej przed sądem. Tak musi postąpić instytucja godna swej misji w państwie prawnym.

 

Magdalenkowa zdrada zydowska   

           Lech Wałęsa - Lejba Kohne - agent SB "Bolek" wita się ze swoim szefem generałem SB Czesławem Kiszczakiem
       ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin