31. Literatura małych ojczyzn.rtf

(86 KB) Pobierz
LITERATURA „MAŁYCH OJCZYZN"

LITERATURA „MAŁYCH OJCZYZN"

 

 

U początków literatury małych ojczyzn legł mit Kresów. Powojenna wędrówka ludów i granic spowodowała, że tereny te znalazły się poza obszarem Polski, choć dalej zajmowały poczesne miejsce w narodowej wyobraźni. Wykorzenienie biograficzne części pisarzy i niemożliwość mówienia o nim wprost przyczyniły się do narodzin mitograficznej literatury kresowej. Opisywała ona fantomowy ból w uciętej ręce, choć w dziełach o wysokim stopniu komplikacji, podejmujących wyrafinowaną literacko grę. Tadeusz Konwicki mitologizował swoje wileńskie dzieciństwo; Andrzej Kuśniewicz przetapiał wielonarodową Galicję w ekumenię literatury; Julian Stryjkowski wydobywał z nicości zamordowany świat galicyjskich Żydów; Leopold Buczkowski - najradykalniejszy pośród nich - od zapisu bratobójczych rzezi na Wołyniu przechodził do destrukcji fabuły. To czterej najważniejsi, moim zdaniem, przedstawiciele tego nurtu, choć w tym kręgu umieścić można wiele innych dzieł, choćby Dolinę Issy Czesława Miłosza. Mimo że owe powieści były poszukiwaniem najdosłowniej utraconego czasu i wyprawą w głąb własnej pamięci, stanowiły zjawisko przede wszystkim pisarskie; niewiele miały wspólnego z falą niekiedy nostalgicznych, niekiedy rewindykacyjnych pamiętników ukazujących się głównie na emigracji. Tymczasem pod koniec lat siedemdziesiątych zostały poddane szczególnej lekturze. Przestawała się liczyć ich literackość, w cenę rosła topografia. Zaczęto je czytać jak autentyki, szukając w nich prawdy miejsca i innego doznania czasu. Mitograficzna literatura kresowa przekształcała się w literaturę małych ojczyzn.

 

ęłęó

Małe ojczyzny

Tadeusz Komendant

             U początków literatury małych ojczyzn (czasem złośliwie nazywanej korzenną) legł mit Kresów. Powojenna wędrówka ludów i granic spowodowała, że tereny te znalazły się poza obszarem Polski, choć dalej zajmowały poczesne miejsce w narodowej wyobraźni. Wykorzenienie biograficzne części pisarzy i niemożliwość mówienia o nim wprost przyczyniły się do narodzin mitograficznej literatury kresowej. Opisywała ona fantomowy ból w uciętej ręce, choć w dziełach o wysokim stopniu komplikacji, podejmujących wyrafinowaną literacko grę. Tadeusz Konwicki mitologizował swoje wileńskie dzieciństwo; Andrzej Kuśniewicz przetapiał wielonarodową Galicję w ekumenię literatury; Julian Stryjkowski wydobywał z nicości zamordowany świat galicyjskich Żydów; Leopold Buczkowski - najradykalniejszy pośród nich - od zapisu bratobójczych rzezi na Wołyniu przechodził do destrukcji fabuły. To czterej najważniejsi, moim zdaniem, przedstawiciele tego nurtu, choć w tym kręgu umieścić można wiele innych dzieł, choćby Dolinę Issy Czesława Miłosza.

               Mimo że owe powieści były poszukiwaniem najdosłowniej utraconego czasu i wyprawą w głąb własnej pamięci, stanowiły zjawisko przede wszystkim pisarskie; niewiele miały wspólnego z falą niekiedy nostalgicznych, niekiedy rewindykacyjnych pamiętników ukazujących się głównie na emigracji. Tymczasem pod koniec lat siedemdziesiątych zostały poddane szczególnej lekturze. Przestawała się liczyć ich literackość, w cenę rosła topografia. Zaczęto je czytać jak autentyki, szukając w nich prawdy miejsca i innego doznania czasu. Mitograficzna literatura kresowa przekształcała się w literaturę małych ojczyzn.

               Nowe pokolenie pisarzy, wychowanych już w Polsce Ludowej, nie mogło odwoływać się do wspomnień, niszczonych przez komunistyczną ideologię i do prawdy własnej pamięci. Toteż decydujące dla nich były inne doświadczenia: lektura cmentarzy i martwy czas stanu wojennego.

              Cmentarz jest miejscem, gdzie zatrzymuje się czas i wraca pamięć. A to pokolenie spędziło dzieciństwo na bezpańskich - poniemieckich, pożydowskich, poukraińskich... - cmentarzach, które przypominały ruiny dawno wymarłych cywilizacji: tam się macało pierwsze dziewczyny, tam się obalało pierwszego bełta, tam się grało wyciągniętą z grobu czaszką w piłkę. W wielu wspomnieniach to przeżycie powraca jak refren i wyrzut sumienia. Na przykład u Stefana Chwina, gdy mówił w którymś z wywiadów: "... myślałem często o losie ewangelickich cmentarzy w Gdańsku. To było właściwie miasto grobów, które ciągnęło się całymi kilometrami po obu stronach Alei Zwycięstwa od samej Bramy Oliwskiej aż do Politechniki. Zresztą bardzo piękne miasto. Tysiące krzyży, kamiennych płyt, figur. Napisy wykute pięknym gotykiem w czarnym marmurze. Bluszcz. Graby. Cisy. Długie aleje pod kasztanami. Grube łańcuchy. Tablice odlane z żeliwa. Granitowe kule. Obeliski. Zniszczono wszystko. Dziś są tam strzyżone trawniki i parkowe ścieżki, po których przy dobrej pogodzie pędzą na deskorolkach chłopcy w T-shirtach. Nawet jednego grobu nie zostawiono w spokoju". Lektura cmentarzy uwrażliwiała zatem na mowę miejsc. Stan wojenny dawał natomiast inne doznanie czasu: pustego, zaaresztowanego. Wydawało się wręcz, że czas przestał płynąć...

               Literatura małych ojczyzn podjęła to podwójne wyzwanie. Wychodziła od doświadczenia pustego czasu i zamierzała przywrócić jego pełnię poprzez budowę prywatnego mitu. Nie była bowiem zjawiskiem czysto literackim; książki towarzyszyły tu powstawaniu nowej świadomości. Sytuowały się często na obrzeżach czystej literatury, inną miały bowiem do spełnienia funkcję: były świadectwem powrotu do świata doświadczeń związanego z "małą ojczyzną". Do świata, który nie jest pierwotną daną doświadczenia. lecz trzeba go mozolnie rekonstruować. Toteż ów świat zamykał się zazwyczaj w granicach "powiatu" i wiązał się z miejscem urodzin pisarza. To znaczy z metaforycznie traktowanym cmentarzem, którego mowę trzeba zgłębiać niczym archeolog. W tym sensie stanowiła pełne przeciwieństwo literatury kresowej, która podejmowała lekturę nie miejsc, ale pamięci, i to w kategoriach czasu przeszłego dokonanego.

                  Nie przypadkiem za miejsce jej narodzin uważany jest Gdańsk. Liczył się tu niewątpliwie przykład Grassa, ale jeszcze bardziej ów osobliwy palimpsest, jaki przedstawia sobą to miasto. Lektura owego palimpsestu uwrażliwiła Stefana Chwina - i nas, jego czytelników - na szczegół. Sławnego Weisera Dawidka Pawła Huellego czytaliśmy nie dlatego, że wcale udatnie manipuluje literackimi kliszami; interesujące w nim wydawało się to, że starał się uchwycić doświadczenie ważne dla powojennego pokolenia gdańszczan. Że przekopywał się przez zwały literackości na drugą stronę, do samego życia.

                  Ta literatura, można by rzec bawiąc się słowami, ego- i ekologiczna, chciała pojednać nas ze światem. Ona dochodziła dopiero do związków naturalnych, rekonstruowała wyobraźnię i szukała swojego języka. Dlatego jej fenomenu do samego Gdańska nie da się ograniczyć. Magdalena Tulli w Snach i kamieniach zajęła się lekturą innego miasta-palimpsestu: Warszawy. Kazimierz Brakoniecki i środowisko skupione wokół "Borussii" odkrywało Atlantydę Północy. Pojawiły się książki o Wrocławiu (Andrzej Zawada), o Bydgoszczy (Grzegorz Musiał), o Dolnym Śląsku (Dom dzienny, dom nocny Olgi Tokarczuk), o Beskidzie Niskim (Opowieści galicyjskie Andrzeja Stasiuka, o Zamościu (Piotr Szewc). A ponieważ pierwotna była tu trauma - doświadczenie pustego czasu i dramat wykorzenienia - kto chce, może do tego nurtu zaliczyć i książki pisane przez polskich Żydów, których po 1968 roku zmuszono do emigracji. Koń Pana Boga Wilhelma Dichtera i Krajobraz z dzieckiem Romana Grena są tu najlepszym przykładem: oni również poszukują korzeni w sklepach cynamonowych i kufrach przesyconych zapachem naftaliny. To naturalny zapach odzyskiwanej pamięci.

                Formuła literatury "małych ojczyzn", która wiązała ze sobą archeologię naznaczonych biograficznie miejsc i rekonstrukcję czasu, jest, jak się zdaje, na wyczerpaniu. W mojej prywatnej historii literatury otwiera ją w roku 1983 Włodzimierz Paźniewski Krótkimi dniami. "Nigdy nie byłem w tym domu, a przecież pamiętam wszystko doskonale" - tak zaczyna się ta powieść o imaginacyjnym dzieciństwie spędzonym w Krzemieńcu, czuły pastisz literatury galicyjskiej. Zamykają ją dwie książki. Wydana w roku 1996 powieść Olgi Tokarczuk Prawiek i inne czasy: literacka kreacja ex nihilo skazanych na zagładę światów pierwszych, napisana w konwencji literatury popularnej. I Wieloryb. Wypisy źródłowe Jerzego Limona; postmodernistyczne zabawy wokół nieistniejącej historii Pomorza Zachodniego prowadzą do namysłu nad naturą dziejów.

                 Topografia obrasta w toposy; rekonstrukcja czasu każe pytać, jak pisać historię tych, których historii pozbawiono.

Tadeusz Komendant


 

 

 

ęęłęóKongres Kultury Polskiej 2000, Konferencja Przedkongresowa w Poznaniu 19-21 października - "Kultura wobec kręgów tożsamości"

Przemysław Czapliński

Literatura małych ojczyzn wobec problemu tożsamości

Dziś, u schyłku XX wieku, trudno wątpić w to, że jakaś cząstka naszej tożsamości tkwi w ziemi, z której pochodzimy. Nie jest to jednak dziedzictwo niewinne: przykłady Kosowa, krainy Basków, francuskiej Bretanii, polskich obszarów zamieszkanych przez Ukraińców czy terenów litewskich zamieszkiwanych przez Polaków pokazują, że razem z tożsamością dziedziczymy nienawiść. Nasza wiedza o tym, kim jesteśmy, powstaje bowiem dzięki wskazaniu obcych, więc różnica, dzięki której określamy własną przynależność, staje się glebą poróżnienia.
Syjamskie rodzeństwo tożsamości i nienawiści skłania współczesnych myślicieli do dwojakich refleksji. Jedni - nie bez podstaw - głoszą pochwałę niezakorzenienia, widząc w nim prawdziwy fundament tolerancji i zapowiedź końca etnicznych czystek. Drudzy - także nie bez racji - twierdzą, że niezakorzenienie prowadzi do przemocy równie często jak nacjonalizm, ponieważ jest stanem duchowej pustki, który popycha człowieka do poszukiwania przynależności i skazuje go na wybór spośród najgorszych stereotypów, wspartych na ksenofobii, rasizmie i agresywnych formach lokalnego patriotyzmu. Spór ten należy do nierozstrzygalnych, ważne jednak, by jego obserwatorzy i uczestnicy zdawali sobie sprawę z rzeczywistych konsekwencji każdego z wyborów: nie jest to bowiem dyskusja o wyższości zakorzenienia nad niezakorzenieniem (lub na odwrót), lecz spór o to, czy można mieć swoją ojczyznę nie popadając w nienawiść oraz, ze strony drugiej, czy brak poczucia tożsamości lokalnej czyni nas istotami tolerancyjnymi, potrafiącymi ponadto bronić sensu swojego istnienia. Nie wydaje się, by tak zarysowany konflikt, mógł się zakończyć bez obustronnej rezygnacji z osobnych języków: zwolennicy tożsamości nigdy nie pogodzą się ze zwolennikami różnicy, jeżeli nie dopuszczą do głosu tłumaczy. Czy rolę mediatora mogłaby spełnić literatura małych ojczyzn? Tak, lecz nie w dawnej postaci, lecz ta najnowsza, pochodząca z ostatniego dziesięciolecia.
Czytelnicy tej prozy zauważyć mogą, jak dalece w latach dziewięćdziesiątych zmieniła się literacka mapa Polski: pojawiły się na niej nowe miejsca, te zaś, które istniały już dawniej, zyskały odmienny charakter. Dla procesów, które zadecydowały o nowej topografii, istotnym kontekstem jest, rzecz jasna, literatura "prywatnych ojczyzn", która przez kilka dziesiątków lat kształtowała literackie przedstawianie przestrzeni i decydowała o dominacji krain utraconych nad odzyskanymi, krain dawnych nad teraźniejszymi. Zbyt potężna to była jednak tradycja, by nie obawiać się groźby naśladownictwa, i zbyt różna od doświadczeń współczesnych, by można ją było kontynuować bez poważnych przekształceń. Dlatego za naturalny uznać chyba można proces twórczych zdrad i wewnątrzliterackich polemik, jakie podjęto w prozie najnowszej. W wyniku tych ewolucji zmieniła się jednak nie tylko literacka mapa Polski, lecz także specyfika ojczyźnianych wątków w naszej literaturze.
              Co wchodziło w skład dziedzictwa literatury "małych ojczyzn", dziedzictwa wypracowanego przez emigracyjną i krajową prozę całego okresu powojennego? Do podstawowych cech tej literatury zaliczyć można cztery. Po pierwsze, w utworach pisarzy emigracyjnych przestrzenie Polski kresowej występowały jako krainy, w których nikt nie jest obcy, choć wszyscy są różni. Znaczy to, że Huculszczyzna Vincenza, Dolina Dniestru Stempowskiego, Lwów Wittlina, Galicja Haupta i Kuśniewicza, Drohobycz Chciuka, obszar nad Berezyną Czarnyszewicza, Litwa Miłosza i Konwickiego, czy wreszcie pogranicze polsko-niemieckie[1] wyłaniały się jako obszary zamieszkiwane przez społeczności wieloetniczne, wielowyznaniowe i zróżnicowane pod względem obyczajowości, a zarazem zgodne, niekonfliktowe, potrafiące ze sobą współżyć.[2] Mimo zróżnicowania żadna z grup nie zajmowała bowiem pozycji dominującej i nie dążyła do wyznaczenia normy, pozwalającej - jak w państwach monoetnicznych - określać (i wykreślać) "obcych". Cecha druga, bezpośrednio powiązana z pierwszą, polegała na ukazaniu, iż w ramach takich pluralistycznych społeczności tożsamość była zawsze niedomknięta, ponieważ kształtowała się dzięki naturalnemu przyswajaniu najcenniejszego skarbu tradycji, jakim była tolerancja. [3] Dzięki poszanowaniu dla Innego wszyscy byli różni, lecz zarazem każdy był swój: "małe ojczyzny" zamieszkiwali bowiem ludzie, którzy wiązali tożsamość z regionem, a nie z państwem, nacją czy religią.[4] Po trzecie, małe ojczyzny jawiły się jako przestrzenie zamieszkane przez sens i przyjazne człowiekowi - jako arkadie, w których człowiek dzięki naturze i rytuałom wspólnoty odnajduje swoją więź z tym, co nieśmiertelne, wieczne, nieprzemijające.[5] To pogodzenie się z własną śmiertelnością było możliwe dzięki ustawicznemu doświadczaniu ciągłości przekraczającej pojedyncze życie, zagarniającej je, lecz życiu temu sprzyjającej - ciągłości obyczaju, pejzażu, tradycji rodzinnej, trwałości wspólnoty czy niezmienności wiary. W "małych ojczyznach" współżycie społeczności opierało się na stworzeniu rytuałów, które służyły akceptacji jednostkowego przemijania, dzięki czemu arkadie te, wolne od złudzenia nieśmiertelności, stanowiły naturalne przestrzenie doświadczania transcendencji. Z trzech wymienionych cech wynika czwarta: w takiej przestrzeni przeżycie inicjacyjne łączyło w sobie przyswojenie swojskości i jej przekroczenie, nabycie tożsamości mieszkańca i uwewnętrznienie tolerancyjności[6], otwarcie się na konkretne otoczenie i na metafizyczny wymiar bytu[7].
Z kolei jeżeli wyjdziemy poza obszar świata przedstawionego, trzeba będzie dołączyć do tego zestawu przynajmniej jeszcze jedną cechę - wiarygodność. Mogła to być sprawdzalność życiorysowa, bo przecież zdecydowana większość utworów poświęconych małym ojczyznom powstawała na podłożu wspomnieniowym; dotyczyło to nie tylko pamiętników, lecz także tekstów fikcyjnych, wyraźnie "skonstruowanych", zaludnionych postaciami literackimi. Inną, z pewnością dużo częstszą postacią wiarygodności literatury małych ojczyzn był konkret geograficzny i etnograficzny - przedstawianie obszarów istniejących na mapach, rekonstrukcja wyglądu miejscowości, odtwarzanie terenu, pietyzm dla wyposażenia domów, wyglądu sprzętów, ubiorów czy obyczaju.
Przemiany tak ukształtowanej tradycji literatury "małych ojczyzn" - stabilizowanej w kraju twórczością Stryjkowskiego, Konwickiego, Kuśniewicza, Buczkowskiego i wielu innych pisarzy - zaczęły się już w latach osiemdziesiątych, nabrały jednak siły w następnej dekadzie. Przemiany te szły, rzecz jasna, równolegle do procesu konwencjonalizacji - idealizowania przeszłości[8], wyszukiwania Atlantyd, przenoszenia dzisiejszych zachwytów dla niekonfliktowych wspólnot wieloetnicznych w czasy, gdy owa wielość była naturalna, potretowania utraconych ojczyzn jako wcielonych Arkadii[9]. Źródłem innowacji okazała się świadomość literackiego banału, chęć przeciwstawienia się rynkowej koniunkturze[10], lecz przede wszystkim ciśnienie nowych losów polskich, nowych biografii. W prozie poczęło bowiem dochodzić do głosu doświadczenie ludzi, którzy ojczyzn kresowych nie znali bądź też spędzili w nich zaledwie kilka lat swego dzieciństwa, w związku z czym narracyjna ewokacja tych krain mogła się dokonać albo poprzez wzmożoną - i ujawnianą - literackość, albo poprzez wyraźne jej powiązanie z osobami przodków. Zagajewski (Jechać do Lwowa, W cudzym pięknie), Jurewicz (Lida, Pan Bóg nie słyszy głuchych), Chwin (Krótka historia pewnego żartu, Hanemann), Bolecka (Biały kamień), Ławrynowicz (Diabeł na dzwonnicy) - to pisarze, którzy przedstawiali Kresy nie jako krainy własne, lecz jako cząstkę rodzinnej tradycji, której czuli się częścią. Pytali oni zatem o swoje korzenie, lecz pytanie to odnosili w równym stopniu do "małych ojczyzn", co do doświadczenia nieciągłości. Dzięki temu z jednego pnia literackiego wyrosły liczne gałęzie narracyjne, które utworzyły splątane kłącze ojczyźniane, wielowątkowy epos o związkach tożsamości z przestrzenią i przeszłością. Jedną z tych gałęzi nazwać można literaturą "ojczyzn przodków", drugą zaś - literaturą "nowego zakorzenienia"; obie wiązały się z nostalgicznym sięganiem do korzeni, z poszukiwaniem identyfikacji.
Ale na tym nie kończy się proces przekształcania tradycji ojczyźnianej w prozie lat dziewięćdziesiątych. Bo oprócz ojczyzn przodków i ojczyzn wybranych pojawiła się w tej prozie jeszcze jedna odmiana - ojczyzn wykreowanych. Kreacyjność wynika w tym przypadku zasadniczo z geograficznej fikcyjności, lecz także stąd, że nawet gdy potrafimy wskazać realne odpowiedniki, ich literackie przedstawienie ulega pragnieniom, a nie rzeczywistości. Są one wytworem tęsknot, których żadna faktyczna przestrzeń nie potrafi zaspokoić.[11] W tym sensie - paradoksalnie - właśnie ta odmiana literatury ojczyźnianej, choć najmocniej zmyślona, w najgłębszy sposób odpowiada ludzkiej potrzebie zadomowienia, w której mieści się zarówno uparte poszukiwanie, jak i świadomość, że szukanego miejsca nie uda się znaleźć. Właśnie dla takiej nostalgii pozbawionej szans ukojenia literatura dzisiejsza szuka wyrazu: "Powiedziałam Marcie, że każdy z nas ma dwa domy - jeden konkretny, umiejscowiony w czasie i w przestrzeni; drugi - nieskończony, bez adresu, bez szans na uwiecznienie w architektonicznych planach. I że w obu żyjemy równocześnie"[12]. Każdy, kto podobnie myśli i podobnie czuje - a musi ich być wielu, skoro w zacytowanym zdaniu pobrzmiewa echo mnogich wypowiedzi[13] - jest skazany na wieczną tęsknotę za domem wymarzonym i na pracę wyobraźni, która ów brak powinna uzupełnić. Dlatego przestrzenie wykreowane, choć mają swoją lokalizację geograficzną, to przestrzenie bliższe pojęciu domu niż ojczyzny[14]. Specyfika ich literackiego przedstawienia oddala je tedy od prozy małych ojczyzn, zbliża natomiast do tradycji Schulza, do urbanistyki fantastycznej Italo Calvino (Niewidzialne miasta), labiryntologii Jorge Luisa Borgesa czy geografii literackiej Piotra Wojciechowskiego (Czaszka w czaszce, Kamienne pszczoły, Wysokie pokoje). Różna bywa rozległość tych prowincji: wioska (Prawiek z powieści Olgi Tokarczuk), miasto (np. Ściegi z powieści Magdaleny Tulli W czerwieni), wydzielony obszar (jak wyspa Old Storr z powieści Stanisława Esdena-Tempskiego Kundel) czy historycznie wiarygodna, lecz mocno odrealniona kraina (Prusy Wschodnie z powieści Marka Jastrzębca-Mosakowskiego Ślady na piasku, Pory roku) - wszystkie one wykazują wiele podobieństw, stanowiąc wersje współczesnych odpowiedzi na pytanie, czy możliwe jest istnienie małej ojczyzny.
Nie - w dotychczasowej postaci. Tak - pod warunkiem stworzenia nowego mitu. Mitu tak dalece odmiennego, że jego narodziny wiążą się z destrukcją wersji poprzedniej. Przede wszystkim zauważmy, że wspomniane krainy powstały dzięki bardzo swobodnemu potraktowaniu historii (Tulli wymyśliła np., jako równoległy wobec pruskiego, austriackiego i rosyjskiego, zabór szwedzki), dzięki czemu jednak pisarze mogli wyposażyć swoje prowincje w dzieje własne - ukształtowane na wzór historii regionów w XX wieku, ale historii potraktowanej jako zbiór wydarzeń uniwersalnych (wojna, kolonizacja, rozwój przemysłu, inwazja wynalazków technicznych) wcielających się w konkretne wypadki. Są to więc przestrzenie prawdopodobne, choć nie wymagające weryfikacji, jakby niezawisłe od mapy geograficznej i historycznej, a może nawet stanowiące mapę alternatywną. Obdarzone własną historią, ufundowane na mitach złotego wieku, istnieją jako swego rodzaju poligony doświadczalne dla pisarzy, jako przestrzenie, na których autorzy rozpisują jeden z możliwych wariantów narodzin, rozwoju i rozpadu społeczności. Mimo tego jednak, że istnieją na marginesach historii i na obrzeżach mapy, przytrafia im się to samo, co stolicom i obszarom centralnym. Ta zasadnicza tożsamość dziejów, polegająca na tym, że na obrzeżach mapy doświadczyć można tego samego, co w jej rejonach ośrodkowych, sprawia, że dzisiejsze małe ojczyzny na swój sposób kwestionują podział na centrum i margines, wprowadzając tym samym jakąś zasadniczą różnicę w stosunku do konwencji powstałych wcześniej.
Oczywiście w literaturze najnowszej nie brakuje tekstów, które korzystają z reguł estetycznych i światopoglądowych klasyki małoojczyźnianej. Biały kamień Boleckiej, Chłopiec na czerwonym koniu oraz Spalone ogrody rozkoszy Andrzeja Turczyńskiego, Krótkie dni Włodzimierza Paźniewskiego, Zagłada i Zmierzchy i poranki Piotra Szewca stanowią dobre przykłady trwałości tamtych cech. Jednakże generalna tendencja ma charakter polemiczny. Bo realnością najwyraźniej kwestionowaną przez literaturę ojczyzn wykreowanych jest mit arkadyjski - albo ściślej: ogół mitów, które konstytuowały literaturę małych ojczyzn. Proza lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych podtrzymywała wyobrażenie o możliwości trwałego istnienia wspólnoty ludzkiej tolerancyjnej, stwarzającej każdemu szansę zachowania tożsamości i przeprowadzającej każdego człowieka przez uwznioślający rytuał wtajemniczenia w kulturę organiczną. Ukazywała ona ponadto klęskę wspólnoty w zetknięciu z historią wkraczającą z zewnątrz, Historią pojętą jako wprowadzanie podziałów na swoich i obcych, równych i równiejszych, słusznych i niesłusznych; była to Historia posługująca się narzędziami różnic alternatywnych, wykluczających się, konfliktowych, rozbudzająca nienawiść, przemoc i dążenie do dominacji czy nawet do oczyszczenia terenów arkadyjskich ze wszystkich mieszkańców z wyjątkiem "najbardziej prawowitych". W najnowszych utworach historia nie wkracza z zewnątrz, lecz wyłania się ze środka, tak jakby istniała w stanie utajonym, czekając na okazję do ujawnienia swoich sił. Uruchamia ją wszystko, co związane jest z podziałem hierarchicznym, różnicą dyskryminującą. A właśnie to, czyli pragnienie różnienia się i dominacji, nie jest, jak przekonują te książki, kontekstem zewnętrznym względem wspólnoty ludzkiej czy pojedynczego człowieka, lecz najbardziej immanentną zawartością każdego z nas. Wystarczy wczytać się w obie powieści Chwina, Hanemanna i Esther, aby zauważyć ich niewiarę w podstawowy mit małych ojczyzn - mit tolerancyjności. Chwin pokazuje przecież, że w zbiorowości wieloetnicznej jest tyle różnic, ile cech społecznych, i tyle nienawiści, ile różnic.[15] Otwartość na Innego z jednej strony i nietolerancyjność z drugiej nie są tedy alternatywnymi modelami społeczeństw, lecz dwoma siłami współistniejącymi w każdym człowieku i przeto przenikającymi każdą zbiorowość. Dlatego przemoc nie musi przychodzić z zewnątrz: niczym wojsko zgromadzone w koszarach jest zawsze na miejscu. Historia, pojmowana wcześniej jako wróg mitu, jako osobne wcielenie życia, tu jawi się jako cząstka mitu samego - jako jedna z ludzkich reakcji na odmienność. Jest to reakcja repulsywna, gwałtowna, niszcząca, ale co najmniej tak samo naturalna i powszechna, jak jej przeciwieństwo, czyli przyznanie Innemu równych praw.
               Jednak i ta druga postawa, czyli tolerancja, fundamentalna cecha prozy wcześniejszej, okazuje się siłą zagrażającą współczesnym małym ojczyznom. Rozmnożenie różnic, wieloetniczność, zgromadzenie odmienności w jednej przestrzeni sprzyja bowiem nie tyle tolerancyjności, ile obojętności i zamiast utrwalać wspólnotę, prowadzi do jej rozpadu na osobne jednostki. Na takie zatomizowane społeczności, pokreślone dziesiątkiem nieistotnych różnic, czyha trzecia siła niszcząca wspólnoty małoojczyźnianie - identyczność. Bo dzisiejszym ojczyznom - zarówno tym wybranym, jak i wykreowanym - zagraża nie ideologia, nie ekspansywne państwo bądź miażdżący walec nacjonalizmu, lecz tendencje unifikacyjne. Arkadie Żakiewicza, Esdena, Kowalewskiego, peerelowska Galicja Stasiuka przegrywają tedy nie w pojedynku z Historią, lecz w milczącej i niezauważalnej, pozbawionej krwawych ofiar walce z kulturą niezróżnicowania, kulturą tego samego: butików, kiosków z kolorowymi pismami, barów McDonad's, supermarketów, jednolitych reklam, obowiązkowego uśmiechu. Nie ma w tym żadnej opresji, gwałtu, nakazu, nie ma reglamentowanej wolności i zakazanej tożsamości lokalnej: Kaszuby Żakiewicza znikną pod wpływem procesów unifikujących, które bezboleśnie eliminują odrębności mowy, obyczaju czy stroju, usłużnie podsuwając w to miejsce kulturę ułatwioną, wspólną, nie skazującą na wysiłek odróżniania się; "ojczyzna młodości" Kowalewskiego pokonana została przez odśrodkowe - i wcale nie naganne czy złe - siły normalności, czyli tkwiące w każdym człowieku pragnienie posiadania, urządzenia się, zapewnienia sobie dostatniego życia, ponieważ siły te likwidują bezinteresowne obstawania przy niezyskownych różnicach; z kolei Old Storr Esdena-Tempskiego zniknie z powierzchni ziemi, ponieważ było skansenem kultury szczęśliwej, lecz patriarchalnej. Zwłaszcza arkadia ostatnia, istniejąca w surowych warunkach islandzkich, stanowi szczególnie ciekawy przypadek zagłady małej ojczyzny: jej kres nadchodzi przecież z najbardziej demokratycznej strony czasów współczesnych, a mianowicie likwidacji opresywnych różnic, wyznaczających - mocą tradycji - każdemu członkowi wspólnoty stałe miejsce w hierarchii społecznej. Bunt przeciw temu porządkowi, bunt demokratyczny, liberalny czy feministyczny, rodzi się w imię - fałszywie, skrajnie pojętej, lecz źródłowo zrozumiałej - równości.
             Małe ojczyzny zmieniają więc swój status tak dalece, że zrozumienie ich nowej postaci wymaga na dobrą sprawę dekonstrukcji mitu wcześniejszego. Wynika to z cech dotąd wymienionych, lecz także ze zmiany, jaką proza lat dziewięćdziesiątych wprowadza do złożonej relacji pomiędzy ojczyzną małą i tożsamością. Współczesny bohater prozy polskiej nie określa siebie w stosunku do trwałej ojczyzny. Coraz częściej ucieka od niej w rejony odziedziczone, wybrane, wykreowane, ponieważ każda z tych krain w większym stopniu zależy od pamięci niż od przekazu historycznego, każda z nich trwalej bytuje w przestrzeni duchowej niż w przestrzeni realnej, każda jest plastyczna, uległa wobec marzenia i tęsknoty. W dzisiejszej literaturze ojczyzna jest więc postrzegana jako przestrzeń pozostająca w luźnym związku z geograficznym podłożem, w najsilniejszym natomiast - z samopoczuciem. Do jej istoty należy obieralność: jako więź pomiędzy nastrojem budzonym przez przestrzeń i człowiekiem (jak Beskid dla Stasiuka, jak Wrocław dla Zawady, Kaszuby dla Żakiewicza) ojczyzna taka służy budowaniu własnej genealogii duchowej, rekonstruowaniu procesu dojrzewania, wspiera doświadczanie wzniosłości i pomaga w doznawaniu przeżyć metaficznych. Dawniejsza ojczyzna wybierała swoich mieszkańców, dzisiaj natomiast mieszkańcy świata wybierają sobie ojczyznę. A jeśli ojczyznę można sobie wybierać, tedy i tożsamość okazuje się wiązką cech, które można negocjować z rzeczywistością - konfigurować, zmieniać, przemieszczać. Stąd też ojczyzna i tożsamość w prozie lat dziewięćdziesiątych pozostają mitami, to znaczy tworami aktywności narracyjnej. Są to jednak mity w stanie rozproszenia: na naszych oczach pogłębia się rozpad całościowego postrzegania ojczyzny i wielkich narracji obejmujących całe społeczności.[16] W ramach reprywatyzacji historii każdy dąży do stworzenia własnej przeszłości, własnej genealogii, własnej ojczyzny; w rezultacie jednostkowy bohater coraz rzadziej odnajduje tożsamość poprzez włączenie swojej biografii w narrację zbiorową. Archeologia pamięci indywidualnej wchodzi w miejsce socjologii, palimpsest w miejsce jednoznacznego przekazu historycznego, mit samowystarczalnej drobiny w miejsce dominującego przez długie lata mitu fragmentu, który poszukuje swojej całości.
             Dzięki czemu jednak ta drobina, ta resztka ojczyzny i związanej z nią tożsamości, trwa?
"Tapety miały kolor mocno herbaciany i wzór turecko-chińsko-asyryjski: jakieś kwiaty podobne do chryzantem, a jeszcze bardziej do włochatych pekińczyków, ale to nie były psie głowy, tylko "motywy orientalne" z Królewca. [...] nagle cały, chyba półtorametrowy płat odpadł od ściany. Pod spodem zobaczyłem wielkie upstrzone literami płachty gazety NSDAP naklejone na tynku jako podkład. [...] Spałem tu już parę lat i zupełnie nie miałem pojęcia, co siedziało pod tapetą! A więc spałem sobie tutaj, a pod herbacianymi pekińczykami z Królewca miałem na ścianie gauleitera Forstera, pancernik "Szlezwig Holsztajn", paradę w Długich Ogrodach i koło Opery [...]. Z trudem, powoli rozróżniałem znajome miejsca, które były dziwacznie obce, te same i nie te same" (S. Chwin, Krótka historia pewnego żartu, s. 11-12).
"Dotąd znałem ratusz wrocławski jedynie z fotografii i to, że mogłem teraz stawiać kroki po płytach otaczającego go chodnika, było jak nagłe wejście w rzeczywistość literackiej fikcji. [...] Plac Nankiera to nie jest dobre miejsce dla ludzi wrażliwych na historię. Wprawdzie obecną nazwę, jak prawie wszystkie nazwy miejsc we Wrocławiu, nadano mu w roku ostatecznej klęski Niemiec, ale pamięć tego miejsca jest jak wielowarstwowy palimpsest" (A. Zawada, Bresław, s. 43, 47).
"Kto był już wszędzie i wszystko widział, powinien na ostatek udać się do Ściegów. Po prostu zasiąść w saniach i póki sen nie zmorzy, mknąć środkiem równiny pustej jak kartka papieru, bezkresnej jak życie. [...] W tym miejscu niechętnym pragnieniom mowa mocowała się ze zdarzeniami, by uregulować ich bieg, ograniczyć zasięg szkód, jakie niesie ruch i zmiana. Stłumić impet pragnień, przygwoździć skutek do przyczyny. Historie pozwalały zdarzeniom rozwijać się do pewnego stopnia, by potem i tak doprowadzić je, spętane i okiełznane, do wiadomego z góry zakończenia" (M. Tulli, W czerwieni, s. 5-6).[17]
"Chodzi o to księżniczko, że wszystko w siebie przenika, zwiera się w przeszłości w jeden ogromny Inicjał, jest palimpsestem na karcie Czasu, jeśli tak, to jakie ma znaczenie chronologia? kłamstwo? fantazja? żadnego, zapewniam cię, moje dziecko" (A. Turczyński, Spalone ogrody rozkoszy, s. 129).
"Od pewnego czasu powraca ta emocja chyba sprzed trzydziestu lat - zaraz za Ustroniem sentymentalny skurcz ducha, potem Polana, wyciąg na Czantorię, Krzyżówka, autobus skacze na przejeździe kolejowym i skacze serce moje, most na Pile, Wisła. [...] Znów się udało - dojechałem, ocalałem, umknąłem. Umknąłem przed pogonią ciemności, nie posłuchałem pełnych ciemnej słodyczy głosów, które jak w baśniach sprzed (jednak grubo ponad) trzydziestu lat wabiły przekonująco tuż za plecami" (J. Pilch, Tezy o głupocie, piciu i umieraniu,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin