Collins Nancy A. - Lustrzanki po zmierzchu.rtf

(73 KB) Pobierz
Nancy A

NANCY A. COLLINS

LUSTRZANKI PO ZMIERZCHU

(Sunglasses after Dark)

Tłumaczył Robert. P. Lipski


(...)

Nie pamiętam BYCIA

Denise Thorne.

 

Przypomina sobie wydarzenia, daty i nazwiska z przeszłości, ale nie są to moje wspomnienia. To suche fakty, przywołane z bezosobowych danych komputerowych, migawki z czyjegoś życia.

Jej pies wabił się Bryś.

Jej najlepszą koleżanką w trzeciej klasie była Sarah Teagarden.

Kierowca miał na imię Darren.

Nazwiska mają przypisane sobie twarze i pliki informacji, ale wszelkie emocje prysły. Nic do nich nie czuję.

Za wyjątkiem rodziców.

Dziwię się, że wspomnienie rodziców budzi we mnie jakiekolwiek emocje. Nie jestem pewna, czy powinno to być dla mnie powodem do radości.

To właśnie stąd bierze się ból.

Jej ostatnie godziny pamiętam bardzo wyraźnie; zapewne dlatego, że są to chwile mego poczęcia, wiodące wprost do mych narodzin na tylnym siedzeniu rolls royce’a. Żaden człowiek nie może poszczycić się takimi wspomnieniami. Chyba powinnam uznać się za szczęściarę.

Pamiętam dyskotekę Apple Cart z głośną, psychodeliczną muzyką, pulsujące światła na ścianach i znudzone dziewczęta w minispódniczkach tańczące w klatkach zwieszających się z sufitu. Prawdziwy Swingujący Londyn, o tak!

Denise przesadziła z cocktailami. Każde dziecko z wyższych sfer ma większą lub mniejszą styczność z alkoholem, jej jednak wciąż daleko było do mistrzostwa. To, że traktowano ją jak dorosłą i adorowano, zawróciło jej w głowie. Była rozbawiona. Nieostrożna. I nieroztropna.

Nie pamiętam, kiedy konkretnie pojawił się Morgan. Wydawało się, jakby po prostu był tam przez cały czas. Wysoki, dystyngowany, z pasemkami siwizny na skroniach i w nieskazitelnie skrojonym garniturze z Saville Row. Nazwał siebie Morgan. SIR Morgan. Był arystokratą. Jego ton głosu, sposób bycia, poruszania i samo zachowanie świadczyły, że należał do ludzi nawykłych do wydawania rozkazów i nie znoszących sprzeciwu. W tym klubie wydawał się nie na miejscu, ale nikt nie odważył się powiedzieć mu tego wprost. Sir Morgan raczył ją szampanem i niezliczonymi anegdotami z życia wyższych sfer. Pomimo posiadanego bogactwa Denise była nastolatką, spragnioną przygód i romantycznej miłości. Wyobrażała sobie siebie w roli Bogatego Biedactwa, a sir Morgana jako Rycerza w lśniącej zbroi. Nieświadomy, że była dziedziczką fortuny, wybrał właśnie ją spośród starszych, bardziej dojrzałych kobiet obecnych w dyskotece i to z nią bawił się tego wieczoru. O słodka naiwności!

Dziewczyna mająca trochę oleju w głowie uznałaby Morgana za lubieżnego satyra z upodobaniem do nieopierzonych lolitek. Może nie byłaby to cała prawda, lecz z pewnością bliższe jej spostrzeżenie niż pełne romantycznych uniesień fantazje nastolatki, od których roiło się w nadmiernie wybujałej wyobraźni Denise.

Nie mogła oderwać od niego wzroku. Za każdym razem, gdy na nią patrzył, miała wrażenie, że przenika ją na wskroś, poznając jej najskrytsze sekrety. Miała na niego wielką ochotę.

Chyba nie wiedział, kim naprawdę była Denise Thorne. Popełnił błąd. Był nieostrożny. Gdyby wiedział, z kim ma do czynienia, w ogóle nie podszedłby do niej. W sumie dobrze się stało, że jego plan nie wypalił. W przeciwnym razie znalazłby się pod ostrzałem prasy i reporterów, co ostatecznie doprowadziłoby nie tylko do jego śmierci, lecz do unicestwienia planów opracowywanych starannie od stuleci.

Po skutecznym wyizolowaniu jej z tłumu, Morgan zaproponował nocną przejażdżkę ulicami Londynu. Jakie to romantyczne! Idiotka! Idiotka! Idiotka!

Rolls miał kolor dymu. Kierowca, który otworzył im drzwiczki, nosił liberię tak czarną, że nie odbijała światła. Szyby w tylnej części limuzyny również były mocno przyciemnione. Dla zapewnienia odpowiedniej dozy prywatności, jak stwierdził Morgan. Czekała na nich butelka szampana w kubełku pełnym lodu. Denise poczuła się, jakby grała w filmie. Brakowało tylko podkładu muzycznego.

Po drugim kieliszku szampana zaczęło dziać się z nią coś złego. Wnętrze samochodu zafalowało i zawirowało w szalonym tańcu. Zrobiło się bardzo gorąco i duszno. Oddychanie sprawiało ból, a oczy łzawiły.

Najgorsze jednak było to, że również sir Morgan… zmienił się. Otworzył usta i z dziąseł wysunęły się kły. Mężczyzna przesunął językiem po zębach, zwilżając ostre jak igły, spiczaste kły. Jego oczy pojaśniały. Źrenice zafalowały jak płomienie świec pod wpływem przeciągu, po czym zwęziły się w gadzie szparki. Białka wokół nich wyglądały, jakby krwawiły.

Denise krzyknęła i rzuciła się w stronę drzwiczek auta. Jej palce nie natrafiły jednak na klamkę, przez chwile tłukła pięściami w szklaną przegrodę oddzielającą ją od kierowcy. Szofer odwrócił się do niej i uśmiechnął, ukazując ostre zęby. Osunęła się na siedzenie, zaciskając palce na łokciach. Była zbyt przerażona, aby krzyczeć. Mogła jedynie dygotać.

Morgan parsknął śmiechem i pokręcił głową.

- Głupia gąska.

Poczuła, jak wnika w jej wolę niczym rozpalone do białości żelazo do piętnowania. Wdarł się do jej głowy i rozkazał, aby wróciła na siedzenie obok niego, a ciało Denise posłusznie wykonało polecenie. Próbowała stawiać opór, lecz Morgan był zbyt stary i zbyt potężny, aby nie uporać się z krnąbrną szesnastolatką. Jej ciało przemieniło się w manekin z krwi i kości, a Morgan stał się krwistookim władcą marionetek. Zanim do niego dopełzła, słowa płynące z jej ust zmieniły się w niezrozumiały bełkot, palce miała zimne i odrętwiałe, gdy rozpinała mu rozporek.

Jego penis był duży i biały jak marmur. Choć pozbawiony krwi, znajdował się w stanie wzwodu. Pomimo pozorów życia wydał się jej martwy i był zimny, gdy wzięła go do ust. Mięśnie twarzy Denise napięły się, miała wrażenie, że żuchwa wypadnie jej z zawiasów. Strach zmienił się we wstyd, a ten z kolei w nienawiść. Próbowała ugryźć mięsisty korzeń wdzierający się do gardła, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa. Omal nie zadławiła się własnymi wymiocinami, kiedy żołądź członka dosięgnęła jej migdałków.

Wreszcie Morgan znudził się gwałtem oralnym i przearanżował swą kontrolę nad ciałem dziewczyny. Denise osunęła się na siedzenie w połowie wykonywanej czynności. Czuła w gardle smak żółci i wymiocin, bolała ją twarz. Jej policzek opierał się na wełnianej nogawce spodni Morgana. Jego krocze było mokre od śliny i łez. Słyszała pomruk silnika rollsa sunącego bez celu ulicami Londynu.

Morgan ułożył Denise na wznak. Była w szoku, nie potrafiła zareagować na to, co z nią robił. Patrzyła, jak mechanicznie zdziera z niej ubranie. Miał zimne ręce. Lodowate. Jak ręce trupa.

Uniósł jej przedramię, odwracając je tak, aby odsłonić jego wewnętrzną powierzchnię. Następnie powiódł chłodnymi, suchymi wargami po zgięciu jej łokcia, koncentrując się na punkcie, gdzie wyczuwało się tętno. Wbił kły w jej rękę i równocześnie w nią wszedł.

Denise krzyknęła tylko raz. Był to tak przeraźliwy, ochrypły wrzask, że w tej samej chwili wszystkie psy w okolicy zaczęły wyć jak oszalałe.

Koszmar tego, co się z nią działo, przełamał barierę szoku wzniesioną przez jej umysł. Wszystko, czym była Denise Thorne, zniknęło obrócone w nicość brutalnym podwójnym gwałtem dokonanym przez księcia demonów.

I narodziłam się ja.

Pierwsze, co poczułam, to ból, gdy Morgan dziurawił moje przedramiona krwawymi pocałunkami, gdy jego zimny jak sopel lodu członek wdzierał się brutalnie w mą śliską od krwi pochwę. Jego sperma parzyła jak kwas akumulatorowy. Wbijał się w moje posiniaczone i ociekające krwią krocze jeszcze przez kilka minut po osiągnięciu orgazmu, aż w końcu znudził się i tą zabawą.

Przestałam istnieć w chwili, gdy ze mnie wyszedł. Był zbyt zajęty zapinaniem rozporka, aby zauważyć, że żyję.

Nie mogłam się poruszyć. Po narodzinach wciąż byłam bardzo osłabiona. Zauważyłam, że jego ubranie było umazane krwią, śliną i spermą. Morgan nie należał do schludnych „ogierów”.

Limuzyna stanęła, drzwiczki otwarły się automatycznie. Morgan wyrzucił mnie do rynsztoka, tak jak kierowca mógłby wyrzucić z auta puste opakowanie po hamburgerze czy hot dogu.

Usłyszałam chrzęst tłuczonej butelki, ale zupełnie nic nie poczułam.

Umierałam.

Śmierć jest zabawna. Rozpala gasnącą iskierkę instynktu samozachowawczego w ognistą pożogę. Jakimś cudem znalazłam w sobie dość sił, aby wpełznąć na chodnik. Wbijałam palce w szczeliny w betonowych płytach i tak czołgałam się do przodu. Śliska krew sprawiała, że raz po raz traciłam uchwyt.

Choć byłam w strasznym stanie, wciąż myślałam tylko o tym, jak potwornie bolą mnie zęby. Tępy ból w górnej szczęce był najgorszy. Nigdy jeszcze nie czułam czegoś tak strasznego.

Pamiętam, że jakiś facet na mój widok wrzasnął: - Ojej! I pamiętam, że chodnik zaczął wibrować pode mną, gdy ów mężczyzna do mnie podbiegł. Ostatnie, co pamiętam, zanim pogrążyłam się w śpiączce, to dziwne swędzenie w koniuszkach palców, jakby oblazły mnie mrówki. Ale to nie były mrówki.

To zmieniały się moje linie papilarne.

• •

Obudziłam się dziewięć miesięcy później. Nie w tym jednak rzecz. Istotne jest to, że obudziłam się pusta.

Nie byłam tabula rasa w pełni tego słowa znaczeniu. Wiedziałam, że dwa dodać dwa to cztery, wciąż umiałam mówić i posługiwać się językiem angielskim, a także znałam cały tekst Strawberry Fields Forever.

Nie miałam natomiast pojęcia, kim jestem i skąd pochodzę. Początkowo wcale się tym nie przejęłam. Kiedy doszłam do siebie, leżałam na boku w szpitalnym łóżku z rurkami w nosie i kroplówką podłączoną do przedramienia. Ocknęłam się z myślą, że MUSZĘ SIĘ STĄD WYDOSTAĆ. Nie wiedziałam, jak się nazywam ani nawet ile mam lat, ale czułam, że nie mogę pozostać dłużej w tym miejscu. Najwyższa pora zwinąć manatki.

Usiadłam po raz pierwszy od dziewięciu miesięcy, a moje stawy zatrzeszczały jak pękające suche drewno. Ból wgryzł się w moje łydki i kręgosłup, gdy zmusiłam mięśnie do działania, ale wydał mi się on nader odległy. Odrętwiałymi palcami pociągnęłam za rurki wystające z nosa. Za gałkami ocznymi nastąpiła krótka oślepiająca eksplozja światła i bólu, po czym krew buchnęła mi z obu nozdrzy. Zignorowałam ciepłą strużkę ściekającą po mojej górnej wardze i sięgnęłam do igły wbitej w przedramię po wewnętrznej stronie. Znów rozbłysło zimne światło, a pokój wypełnił się wonią słonej wody.

Przez kilka minut szarpałam się z opuszczaną barierką ochronną przy łóżku. Wreszcie dał się słyszeć metaliczny szczęk, a potem metalowa ścianka opadła. Poczułam krótki, dojmujący ból w kroczu. Właśnie dokonałam prymitywnego zabiegu usunięcia cewnika.

Czułam się odrętwiała i oszołomiona. Może ta ucieczka tylko mi się śniła. Wstałam z łóżka i rozejrzałam się dokoła, chwiejąc się na miękkich, chudych nogach jak nowonarodzone źrebię.

Byłam w szpitalu. Na prawo i na lewo ode mnie ciągnęły się rzędy łóżek, w każdym spoczywała okutana w miękki, gruby koc bryła cichego, cierpiącego mięsa. Poczłapałam ku drzwiom, popatrując spod oka na mijanych pacjentów. Leżeli na łóżkach, skuleni w pozycji embrionalnej jak wielkie płody z pępowinami przyłączonymi do przedramion. Była noc, światła zostały wygaszone, ale dla śpiących i tak nie miało to znaczenia. Na tym oddziale zawsze panowała noc.

Wyszłam na korytarz. W progu przystanęłam; zawahałam się, mrugając powiekami, aby powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Światło w korytarzu uraziło moje oczy, ale wtuliłam głowę w ramiona i pomaszerowałam dalej. Nie spotkałam po drodze ani jednego lekarza, pielęgniarki czy pacjenta, ale czułam ich obecność. Wiedziałam, że są w pobliżu. Nie chciałam, by mnie zobaczyli. Nie chciałam pozostać ani chwili dłużej w tym sterylnym, jasno oświetlonym miejscu. Zanim zdążyłam się zatrzymać, wpadłam z impetem na drzwi wyjścia pożarowego. Wyblakłe litery na ich podwójnych skrzydłach układały się w napis WYJŚCIE AWARYJNE.

Szarpnęłam oburącz za klamki, choć doskonale zdawałam sobie sprawę, że byłam potwornie osłabiona.

Podmuch chłodnego powietrza niosącego krople drobnego kapuśniaczku omiótł moją twarz. Chwiejnym krokiem wyszłam na podest i odetchnęłam pełną piersią. Na metalowym podeście leżało mnóstwo starych niedopałków. Bez wątpienia w wolnych chwilach lekarze i pielęgniarki wymykali się tu na papierosa. Gdybym zabawiła tu dłużej, mogliby mnie zauważyć.

Rozpoczęłam długi marsz po schodach na dół; moje ciało wreszcie zaczęło budzić się do życia. Krew i flegma ciekły mi z nosa, dłonie miałam pomarańczowe od krwi i rdzy. Było piekielnie zimno, a ja miałam na sobie tylko cienką szpitalną koszulę. Moje nogi przeszywały kolejne skurcze, obawiałam się, że lada chwila stracę równowagę i przekoziołkuję przez barierkę, aby roztrzaskać się na chodniku.

Miałam wrażenie, że upłynęła godzina, zanim dotarłam na sam dół drabinki pożarowej. Nogi trzęsły mi się jak galareta i chyba miałam gorączkę. Znajdowałam się trzy metry nad poziomem ulicy i nie pamiętałam, jak obsługuje się mechanizm opuszczający ostatni fragment drabinki. Zatrzęsłam nią, łzy frustracji spłynęły po moich policzkach. Bałam się, że zostanę złapana.

Spróbowałam opuścić się niżej, aby zeskoczyć na chodnik z jak najmniejszej wysokości. Odniosłam wrażenie, jakby niewidzialne cęgi wyrywały mi ramiona ze stawów. Być może faktycznie tak było. Wszystko zszarzało, moje palce ześlizgnęły się z chłodnego metalu.

Ocknęłam się, leżąc na wznak wśród koszy na śmieci. W górze dostrzegłam wąski pasek nocnego nieba wyzierający spomiędzy dwóch starych budynków. Mżyło. Krople deszczu rosiły mą twarz.

Podniosłam się i pokuśtykałam dalej. Nie wiedziałam, dokąd mam iść, ale wiedziałam, że muszę się stąd ulotnić, i to szybko. Londyn to stare miasto, pełne krętych uliczek i ślepych zaułków. Nietrudno się w nich zgubić. Nie wiem, jak długo krążyłam w labiryncie starych uliczek, unikając świateł i głównych arterii, ale wschodziło już słońce, gdy osunęłam się bez sił w jakiejś bramie.

Był koniec kwietnia, o tej porze roku w Londynie jest pioruńsko zimno. Byłam zziębnięta i przemoczona, dygotałam jak liść osiki. Czułam silny ból i po upadku byłam mocno poobijana. Miałam gołe, krwawiące stopy, lecz nie przejmowałam się tym. Siedziałam w bramie przy jednej z ulic, skulona, z kolanami przyciągniętymi do piersi. Powoli traciłam przytomność i bałam się zamknąć oczy. Przypomniały mi się łóżka ze śpiącymi w nich ludźmi i ich oczodoły, w których zaległy cienie. Nie mogłam opanować dreszczy.

Wtem poczułam na sobie czyjeś dłonie, unoszące mnie z mego czuwania ku życiu.

- Widzisz, Joe? To ona, tak jak powiedziałam…

Głos kobiety, wysoki, przenikliwy.

- Taa, masz nosa, Daphne, przyznaję. Dobra, a teraz pomóż mi…

Męski głos, głęboki, donośny.

W moim polu widzenia pojawiają się twarze - mężczyzna o niewyraźnych rysach i ze złamanym nosem oraz kobieta z przesadnym, wyzywającym makijażem i wychudłym obliczem; pochylają się nade mną. Kobieta o wymizerowanej twarzy głośno cmoka. Postawny mężczyzna otula mnie kurtką i bierze na ręce.

- Spójrz, kurde, w jakim ona jest stanie! Wygląda jak utopiony szczur - burknął mężczyzna.

- Joe, ona jest młoda - zaoponowała kobieta. - Zbijesz na niej majątek, stary.

- No dobra! Masz tu swoje znaleźne, a teraz zjeżdżaj stąd! Mam masę spraw.

W ramionach obcego rozluźniłam się. Było mi ciepło i przez chwilę poczułam się bezpieczna. Nasłuchiwałam bicia jego serca i poświstu oddechu. Czułam się BEZPIECZNA.

Świat nabrał nowych kolorów.

Mój wybawiciel nazywał się Joseph Lent. Joe był alfonsem.

Był potężnym mężczyzną po trzydziestce. Przypominał Micka Jaggera, który utył 20 kilogramów i postanowił zmienić profesję. Miał długie, ciemnoblond włosy sięgające do kołnierzyka. Ubierał się krzykliwie w starannie skrojone garnitury, które wyglądały, jakby wyszły spod igły krawców z Saville Row. Wyśmiewał się z tych „durnych palantów”, którzy obsługując go usłużnie, raz po raz pociągali nosami.

- Zupełnie jakby obawiali się, że poczują przykry zapach! Chłe, chłe! - śmiał się, błyskając złotym zębem. To zawsze był zły znak. Jego usta śmiały się, lecz oczy pozostawały zimne i niewzruszone. Potem zwykle zaczynał pić i brał się do bicia.

Joe nie wiedział, co ma o mnie sądzić, ale chyba domyślał się prawdy. Wkrótce po tym, jak nabrałam sił, aby móc samemu usiąść i zjeść trochę zupy, wyłożył mi swoje zasady. Usiadł na łóżku, przyglądając mi się ciemnymi, ładnymi oczami.

- Nie wiem, kim jesteś, ale ani chybi przed czymś zwiewasz. Albo może przed KIMŚ. Zgadza się? Jesteś na gigancie?

Zamrugałam. Nie wiedziałam, jak mam odpowiedzieć. Cokolwiek bym powiedziała, byłby to, tak jak w jego przypadku, strzał w ciemno.

- Uciekłaś z jakiejś placówki rządowej? Z kliniki odwykowej? Brałaś prochy? Widziałem ślady na twoich rękach, dawałaś w żyłę? Co to było? Koka? Morfina? Hera? Tylko nie wciskaj mi kitu. Mów, co lubisz. Poświęciłem ci sporo czasu, mała. Jeśli dobrze się sprawisz, załatwię ci to, co lubisz najbardziej. Będę cię ochraniał. Nie dopuszczę, abyś znów wpadła w łapy glin. To jak, umowa stoi? Będziesz odtąd dziewczyną Joego Lenta, zgadzasz się? Będziesz dla mnie pracować.

Joe stał się moim facetem. Nie tylko facetem. Był także moim szefem. Moim Panem i Władcą. Moim ojcem, bratem, kochankiem, pracodawcą i osobistą zmorą. Nauczył mnie nowej roli w rozpoczętym właśnie życiu. Nauczył mnie, jak mam chodzić, mówić, ubierać się i rozpoznawać wśród potencjalnych klientów policyjnych tajniaków. Joe Lent ochoczo jął definiować mój świat. To on nazwał mnie Sonją Blue.

- Brzmi dość egzotycznie i przywodzi na myśl tę seksowną długonogą Dunkę - uzasadnił.

Było rzeczą zgoła naturalną, że powinnam wyjść na ulicę, obsługiwać kolejnych klientów, także tych z osobliwymi gustami, a uzyskane od nich pieniądze oddawać Joemu. Czyż nie tak było ze wszystkimi innymi dziewczętami? Ja miałam zaledwie rok. Skąd mogłam wiedzieć, że może być inaczej?

Moje życie kręciło się wokół Joego. Gotowałam mu, sprzątałam, obrabiałam klientów. Oddawałam mu pieniądze. Miałam nazwisko, swoje miejsce i funkcję w życiu i - co najważniejsze - należałam do kogoś. Byłam szczęśliwa. Szczęście pryskało tylko wtedy, gdy Joe mnie bił. Alfonsi stąpają po kruchym lodzie. Żyją w ciągłym strachu, że utrzymujące ich kobiety porzucą ich na rzecz lepszego i zamożniejszego życia. Joe należał do tych WYJĄTKOWO niepewnych i bojaźliwych. Konkurencja odbiła mu niedawno dziewczynę i fakt ten mocno go przygnębił. Właśnie dlatego zawsze nosił ze sobą laskę. Była długa, ze spiżową gałką w kształcie orlego szponu. Gliniarzom mogło nie przypaść do gustu, gdyby paradował po ulicy z kijem do krykieta, laska natomiast… Dzięki niej wyglądał jak rasowy dżentelmen. Wszystko jest kwestią odpowiedniego stylu.

Joe po pijanemu nie szczędził swym podopiecznym pięści. Umiał rozstawiać dziewczęta po kątach. Wiedział, jak bić w taki sposób, aby sprawić największy ból, a równocześnie nie pozostawić śladów na twarzy dziewczyny i nie pozbawić jej urody.

Umiał robić to w taki sposób, że nawet gdy krew buchała mi z nosa jak woda z hydrantu i wiłam się z bólu na podłodze, podczołgiwałam się do jego stóp, by błagać go o przebaczenie. Prosiłam go o to z pełnym przekonaniem. Całkiem szczerze.

Joe był całym moim życiem, moją miłością, moim wszechświatem. Gdzie bym się znalazła, gdyby go zabrakło?

Kim bym się stała?

Taki stan utrzymywał się przez rok. Bywały okresy, kiedy Joe niemal co dzień obsypywał mnie podarunkami, a potem tłukł do nieprzytomności. Każdy oddech sprawiał mi po takim seansie dojmujący ból. Zawsze szybko dochodziłam do siebie, toteż rzadko wzywano do mnie lekarza. Poważne problemy ze zdrowiem miałam tylko raz, gdy nabawiłam się anemii. Bardzo pobladłam i dokuczała mi nadwrażliwość na światło, odtąd więc zmuszona byłam nosić ciemne okulary.

Gdy zaczęłam tracić apetyt, Joe zabrał mnie do starej znachorki, która „obsługiwała” wszystkie dziewczyny pracujące w dzielnicy. Joe bał się, że może mnie stracić. Podejrzewał ciążę lub jakąś rzadką chorobę. Na ulicy cieszyłam się sporą popularnością. Przepadali za mną zwłaszcza amatorzy ostrzejszych wrażeń. Za numery ekstra trzeba było słono zapłacić.

Stara znachorka przepisała mi byczą krew z mlekiem, co rzekomo miało mnie wzmocnić. I pomogło. Trochę. Na pewien czas.

Joe próbował od czasu do czasu wyciągnąć ode mnie garść informacji dotyczących mojej przeszłości. Utrzymywał, że pochodzę z zamożnej rodziny i wątpił w moja amnezję. Próbował ożywić moje wspomnienia, lecz bez rezultatu. Joe był dla mnie całą rodziną. Nie potrzebowałam innej. Z jakiegoś powodu nigdy nie opowiedziałam mu o szpitalu i sali pełnej pacjentów w śpiączce. Być może obawiałam się, że zechce mnie tam odwieźć.

Miałam dwa lata, kiedy to się stało. Joe znów się upił. Ubzdurał sobie, że próbuję go wyrolować, nie oddaję mu wszystkich zarobionych pieniędzy i mam zamiar prysnąć przy pierwszej lepszej okazji. Wpadł w szał. Nigdy nie widziałam go równie wściekłego. Tej nocy nie użył pięści. Zaatakował mnie natomiast swoją laską. Już pierwsze uderzenie wydusiło mi z płuc całe powietrze. Drugi cios trafił mnie w brzuch. Upadłam na podłogę. Nie mogłam zaczerpnąć tchu. Miałam wrażenie, że tonę. Trzecie uderzenie dosięgło prawego ramienia. Raczej usłyszałam, niż poczułam, jak spiżowy orli szpon gruchocze mój obojczyk. A potem Joe zaczął mnie kopać, wyzywać od najgorszych i wrzeszczeć na całe gardło.

Próbowałam odczołgać się w bezpieczne miejsce, lecz on szedł za mną krok w krok. Nie zamierzał mi odpuścić. Po raz pierwszy, odkąd mnie odnalazł, zaczęłam go nienawidzić. Nienawiść dodała mi sił. Miałam jej w sobie tak wiele! Wzbierała we mnie wraz z coraz silniejszym bólem. Nienawiść przepełniała mnie tak bardzo, że czułam, iż lada moment zacznie wylewać się ze mnie ustami i nosem.

Ogrom tej destrukcyjnej emocji zaskoczył mnie i prawie zapomniałam o otrzymywanych razach.

Joe smagnął mnie laską po plecach i poczułam, że pękają mi żebra. Wtem moja nienawiść zmieniła się - poczułam, jak kipi i wrze w moim wnętrzu, przeistaczając się w potęgę, której nie byłam w stanie opanować. Nie mogłam dłużej utrzymać jej w sobie. Otworzyłam usta do krzyku, lecz zamiast przeraźliwego wrzasku usłyszałam tylko śmiech. Śmiałam się i śmiałam. Bez końca.

Nie pamiętam, co stało się potem.

Obudziłam się na szczątkach łóżka. Bolały mnie wszystkie mięśnie. Miałam do najmniej dwa złamane żebra, strzaskany obojczyk i zapuchnięte lewe oko, które nie chciało się otworzyć. W ustach czułam krew. Rozejrzałam się szybko, gdyż puchło mi również prawe oko; spodziewałam się ujrzeć Joego siedzącego w ulubionym fotelu z laską ułożoną w poprzek na podłokietnikach. Po solidnym laniu Joe zawsze był pogodny, spokojny i opanowany.

Joego nie było w fotelu.

Z fotela została tylko sterta potrzaskanego drewna.

Wtedy właśnie spostrzegłam krew na ścianach, rozbryzgi sięgały bardzo wysoko, aż pod sufit. Zakręciło mi się w głowie i spojrzałam na swoje ręce. Moje palce zagłębiały się w materacu i zarówno w nim, jak i w pościeli dostrzegłam długie, równoległe strzępiaste dziury. Dzwoniło mi w uszach. Ponownie uniosłam wzrok, lękając się tego, co mogłam ujrzeć.

Zobaczyłam Joego.

Leżał w kącie jak rzucona niedbale lalka. Nie poruszył się, gdy go zawołałam.

Podniosłam się, choć natychmiast zakręciło mi się w głowie i omal nie straciłam przytomności. Mój brzuch miał kolor dojrzałej śliwki i przy każdym kroku odczuwałam silny, rozdzierający ból. Podeszłam do miejsca, gdzie leżał Joe.

Nie zostało z niego wiele.

Ręce i nogi alfonsa były powykrzywiane w osobliwy sposób i sterczały pod dziwnymi kątami, jak kończyny stracha na wróble. Zauważyłam, że miał pogruchotane zarówno kości udowe, jak i golenie. Spod ubrania wyzierały ostre końce połamanych kończyn.

Jego głowa przypominała konsystencją pudding. Gałki oczne wypłynęły z oczodołów i zostały zgniecione na miazgę, zęby rozsypały się po podłodze jak kości do mah - jōnga. Może to wcale nie był Joe. To mógł być praktycznie każdy… ktokolwiek. I wtedy zobaczyłam złoty ząb. Wzdrygnęłam się i odwróciłam wzrok.

Nad mostkiem miał ziejącą otwartą ranę, jakby ktoś próbował zrobić mu tracheotomię otwieraczem do konserw. A potem ujrzałam całą resztę.

Zabójca zdarł mu spodnie i wetknął w odbyt laskę. Spomiędzy pośladków wystawał cal lub dwa grubego drzewca i spiżowa gałka w kształcie orlego szpona. Sam szpon umieszczony był we krwi, oblepiony włosami i strzępami mózgu. Mogło to oznaczać, że Joe już nie żył, kiedy zabójca wraził mu w odbyt przeszło pół metra mahoniowego drewna. Przynajmniej miałam taką nadzieję.

Cofnęłam się, zakrywając usta dłonią. Mój żołądek zaczął wyczyniać dziwne harce i znów dał o sobie znać obolały, posiniaczony brzuch. Pokuśtykałam do toalety. Powoli dochodziłam do siebie, umysł znów zaczynał pracować - a jeżeli zabójca Joego, kimkolwiek był, nadal przebywał w mieszkaniu? Może to członkowie gangu z sąsiedniej dzielnicy. Joe miał wielu wrogów. Taki już był. Nikt jednak nie pałał względem niego aż tak wielką nienawiścią, by potraktować go w równie okrutny sposób.

Nikt.

• •

Łazienka była pusta. Zamierzałam dojść aż do sedesu, ale puściłam pawia, dotarłszy zaledwie do umywalki. Boże, ależ bolało. Zapomniałam o Joem i przywarłam oburącz do umywalki. Nogi zaczęły się pode mną uginać, ale zmusiłam się, by ustać. Nie chciałam zemdleć, gdy w pokoju obok leżał trup. Otworzyłam oczy i wlepiłam wzrok w to, co zwymiotowałam.

Umywalka była pełna krwi. Jednakże nie była to moja krew. Zadygotałam, pot spłynął mi po plecach. Miałam wrażenie, jakby pająk przemaszerował po moim kręgosłupie. Zdziwiłam się, z jaką łatwością zidentyfikowałam wyrzyganą krew jako należącą do Joego. Krew ma własną tożsamość, podobnie jak odciski palców, głos czy nasienie. Ta miała smak Joego.

Miałam rację. Nikt nie pałał wobec Joego aż tak wielką nienawiścią, aby potraktować go w tak potworny sposób.

Z wyjątkiem mnie.

Spojrzałam w lustro i zobaczyłam na swoich wargach krew. Otworzyłam usta, aby zaprotestować i po raz pierwszy ujrzałam swoje kły. Wysunęły się z dziąseł, twarde i wilgotne, umazane cudzą krwią. Krzyknęłam i przycisnęłam obie dłonie do ust w daremnej próbie ukrycia swego wstydu.

I wtedy sobie przypomniałam.

Przypomniałam sobie, kim byłam, skąd pochodziłam i jak się tu znalazłam. Przypomniałam sobie również, CZYM byłam. Usłyszałam oschły, pożegnalny śmiech Morgana, który towarzyszył mi, gdy wyrzucił mnie z rollsa do rynsztoka. Przypomniałam sobie również dziwne swędzenie w koniuszkach palców, które poczułam tuż przed przejściem w stan hibernacji. Spojrzałam na swoje dłonie w obawie, że zmienią się w szponiaste łapy potwora.

Pokój nagle się wydłużył, a ja ujrzałam, jak linie papilarne na moich palcach i wnętrzach dłoni zaczynają się roztapiać. W ich miejsce pojawiły się całkiem nowe wzory, a po chwili również one zostały zastąpione innymi. Zmusiłam się, aby odwrócić wzrok i dostrzegłam swoje odbicie w lustrze. Nic dziwnego, że mnie nie znaleźli. Nawet moja twarz… Chciałam krzyknąć, ale zdołałam wydać z siebie jedynie suche, astmatyczne kaszlnięcie. Moje ciało przerwało swój płynny taniec.

Chyba wtedy straciłam zmysły, szczęśliwie nie na długo. Ta cząstka mnie, która chlubiła się swym człowieczeństwem, zrobiła sobie wolne. Moje wspomnienia są zamazane, jakbym przez cały ten czas była pijana. Gdy wróciłam do siebie, znajdowałam się na pokładzie niewielkiej łodzi należącej do irlandzkiego rybaka, sympatyka IRA. Powiedziałam mu, że wpakowałam się w kłopoty, ponieważ zabiłam angielskiego żołnierza. To mu wystarczyło. Pieniądze nie stanowiły dla mnie problemu. Joe Lent dał mi dobrą szkołę, a teraz nie musiałam się już z nikim dzielić.

Wjechałam do Francji przez Marsylię, jedną z najwspanialszych „piekielnych dziur” w całej Europie. Przez kilka tygodni błąkałam się po wąskich uliczkach, odwiedzając kafejki przy placu Pigalle, ciułając grosz do grosza i ucząc się języka. Odkryłam, że to, co Joe określał mianem „syndromu Eton”, nie ograniczało się tylko do Anglii. Niejeden zamożny „protektor” chciał wziąć mnie pod swoje skrzydła, zawsze jednak udawało mi się uciec. Żyłam w śmiertelnym strachu przed kolejną utratą panowania nad sobą i kolejnym potencjalnym zabójstwem. Chłosty, za które płacili moi klienci… Cóż, to była całkiem inna sprawa. Obawiałam się również wspomnień. Robiłam co w mojej mocy, aby żyć teraźniejszością i ograniczyć przyszłość do kolejnego posiłku. Mojego stanu jednak, gdy się już ujawnił, nie dało się zignorować.

Oczy, i tak zawsze wrażliwe na silne światło, wymagały obecnie ochrony przy najsłabszym nawet oświetleniu. Z ty...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin