Clancy Tom - Splinter Cell-Sam Fisher 03 - Szach-Mat (2).pdf

(831 KB) Pobierz
Tom Clancy Splinter Cell Szach-
Tom Clancy
Splinter Cell : Szach-Mat
Prolog
Szanghaj, Chiny, 2003
Patrząc wstecz, uznał to za niezwykły sposób wszczęcia wojny. Ale z drugiej strony, to nie on
ją rozpętał.
Spotkanie, jak i informacje dzięki niemu ujawnione zawdzięczał je- dynie przypadkowi. Czy
też synchroniczności, jak by to nazwał szwajcarski psychiatra Carl Jung. Zbiegowi pozornie
niezwiązanych ze sobą wydarzeń, które miały jednak swoje znaczenie, choć widocznie tylko
dla najbardziej wnikliwych. To skomplikowane pojęcie, zwłaszcza dla zachodniego umysłu,
pomyślał Kuan-Yin Zhao.
Jego życie pełne było związków przyczynowo-skutkowych. Chińska gra w xiangqi, jedna z
jego pasji, stała się dla niego ćwiczeniem w manipulowaniu synchronicznością. Xiarigqi, tak
jak jej młodsza siostra — szachy — polegała na odkrywaniu tajnych schematów przeciwnika
i tworzeniu własnych, których przeciwnik nie odkryje, a jeśli je odkryje, będzie za późno.
Pojedynczy ruch pao, figury na planszy, w umyśle mistrza łączy się z miriadami ruchów
możliwych do wykonania przez przeciwnika, na które z kolei mistrz musi znaleźć
odpowiedź.. . i tak aż do zwycięstwa lub porażki.
Miło było pomyśleć, że xiangqi może podsunąć rozwiązanie dylematu, ale nic w tym
zaskakującego. Potrzebował tylko dobrego otwarcia. Teraz jego umysł może już objąć swoim
panowaniem całą planszę .., a w tym przypadku — całe narody.
Gdyby nie ojciec jednego z jego podwładnych, który trzydzieści lat temu wyjechał z Chin w
poszukiwaniu lepszego życia, plan nigdy nie ujrzałby światła dziennego. A on, jak reszta
świata, uwierzyłby w wersję historii przeznaczoną dla ogółu.
Sfabrykowaną przez rząd — a rządy nie słynęły z prawdomówności, zwłaszcza rosyjski.
Dwulicowi Rosjanie ustępowali jedynie pekińskim politykom.
Zawala się kopalnia węgla w okolicach Krasnojarska, giną setki ludzi, a świat o niczym się
nie dowiaduje. Rosyjska łódź podwodna idzie na dno Morza Karskiego wraz z załogą i tak po
prostu przestaje istnieć. Rosyjski szwadron śmierci przenika na terytorium Chin, wpada do
domu jakiegoś człowieka, zabij a go na oczach j ego dzieci, a mówi się o ofiarach wojny.
Dlaczego z tą tajemnicą miałoby być inaczej? To nawet lepiej, stwierdził Zhao.
Czy istnieje lepszy sposób na rozpoczęcie życiowej rozgrywki niż ruch, o którym nikt nigdy
się nie dowie?
— Mówię panu, to tam — oznajmił staruszek.
— Jesteś pewien? Widziałeś to na własne oczy?
— Byłem tam, z łopatą, jak inni. — Dopił herbatę i niepewnie podsunął kubek po dolewkę.
— To przeklęte miejsce, mówię panu.
— Niby dlaczego?
— Jest nawiedzone. Widziałem takie rzeczy.. .
Zhao z trudem powstrzymywał uśmiech. Staruszkowi brakowało piątej klepki, ale nie kłamał.
Sprawdzili go. Był tym, za kogo się podawał.
— Trudno je znaleźć?
— Nie trudniej niż własne stopy. No, może trochę trudniej . Trzeba tam jeszcze dotrzeć.
— Powiedz mi, jak długo tam byłeś?
— Mieszkałem tam dwadzieścia lat. — Podrapał się po głowie. — Kiedy zachorowałem,
chciałem wrócić do domu, żeby pochowali mnie w chińskiej ziemi, nie na tamtym śmietniku.
— Dlaczego zapamiętałeś ten jeden szczegół'? Ze wszystkiego, przez co przeszedłeś,
dlaczego to?
— Przyglądałem się, jak to robią, i myślałem sobie, jacy muszą być głupi. Ja jestem prosty
człowiek, nie żaden tam mądrala, a i tak nie mogłem uwierzyć, co oni robią.
— Kto jeszcze o tym wie?
Starzec ściągnął usta w głębokim namyśle.
— Chyba wielu, ale też wielu nie żyje. Ci, co pamiętają, pewnie sta- rają się zapomnieć. Poza
 
tym, kto by tego chciał?
Właśnie, kto? — pomyślał Zhao.
— Komu powiedziałeś?
— Nikomu! — Starzec zesztywniał na krześle. — Synowi, nikomu innemu.
— To nie do końca prawda, zgadza się, dziadku? Mnie też powiedziałeś.
— To co innego. Moj a wnuczka, pan rozumie ...
— Tak, tak. .. ciężko chora. .. to też mi mówiłeś.
— Jest dla mnie wszystkim. Namówiłem j ą, żeby do mnie przyjechała. Chciałem, żeby się
uczyła, żeby do czegoś doszła. Zamiast tego... Coś jej zrobili. Narkotyki, mężczyźni. Nie
może się od nich uwolnić.
Pewnie, że nie, pomyślał. Nastoletnie prostytutki to zawsze dochodowy interes. Na takiej
filigranowej Chineczce można zarobić mnóstwo forsy. Naćpana czy nie, klientów to nie
obchodzi. Zresztą po narkotykach są łatwiejsze.
— Słyszałem, że porządny z pana człowiek — zaryzykował starzec. — Nie wierzę w to, co
inni mówią. Tak, przyzwoity. Może pan jej po- móc.
— I pomogę — mówiąc to, nalał herbaty do kubka staruszka. — Odzyskasz wnuczkę w ciągu
miesiąca. Najpierw jednak narysujesz mi mapę, prawda?
Starzec energicznie pokiwał głową.
Rozdział 1
39°00' szerokości północnej, 74°01' długości zachodniej
Dziewięćdziesiąt sześć kilometrów od Waszyngtonu i na wysokości dziewięciu kilometrów
MC-130H „Szpon" kołował już drugą godzinę po nocnym niebie. Samolot zaprojektowano
specjalnie z myślą o potajemnym dostarczaniu agentów operacyjnych na terytorium wroga.
Mógł latać w deszczu i śniegu, przy porywistym wietrze, w całkowitych ciemnościach i pod
obstrzałem radarów.
Siedzący w luku samotny mężczyzna w czarnym kombinezonie z nomeksu się tym nie
przejmował. Dziesiątki razy latał „Szponem" — czasem jako pilot — i skakał z niego w
dziesiątki punktów zapalnych. Zawsze pomyślnie dostarczano go na miejsce, czyli w praktyce
zrzucano na zapomniany przez Boga i ludzi teren, pełen uzbrojonych po zęby facetów, którzy
z przyjemnością wpakowaliby mu kulkę w łeb. Taka praca.
Jednak tej nocy Sam Fisher najbardziej obawiał się, że umrze z nudów.
Poprawił się na ławeczce, próbując znaleźć taką pozycję, w której nie drętwiałyby mu nogi
ani tyłek. Zastanawiał się, czy konstruktorzy „Szpona" celowo starali się zaprojektować jak
najmniej wygodne miejsca do siedzenia. Jeśli tak, to odnieśli pełny sukces.
Uroki operacji specjalnych, pomyślał, prostując stopę i naprężając mięśnie łydki.
W przerwie między misjami, nie chcąc wyjść z wprawy, zgłosił się na ochotnika, by
przetestować jeden z najnowszych gadżetów DARPA, Agencji Zaawansowanych Projektów
Badawczych Obrony. Tym razem była to niewidoczna dla radarów paralotnia dalekiego
zasięgu typu HAHO* o nazwie kodowej „Jastrząb".
* ang. High-Altitude, High-Opening, czyli przeznaczona do skoków z dużej wysokości i
otwierana zaraz po starcie (przyp. tłum.).
DARPA była nie tylko ściśle tajnym militarnym ośrodkiem badawczym Pentagonu, ale
również instytucją zaopatrującą Wydział Trzeci w większość gadżetów i broni ułatwiających
Fisherowi pracę - i zwiększających jego szanse na przeżycie. Kiedy ta paralotnia wejdzie
wreszcie do użytku, będzie przynajmniej wiedział, że na sprzęcie można polegać. Chyba że
wcześniej zostanie zabity.
Musiał czekać dwie godziny, bo nie działała stacja radarowa na Rhode Island, skąd NORAD,
Dowództwo Północnoamerykańskiej Obrony Powietrznej, miało śledzić - miejmy nadzieję, że
bez powodzenia - lot Fishera na „Jastrzębiu". Jeśli testy przebiegną pomyślnie, „Jastrząb"
wejdzie do produkcji jako pierwszy spadochron niewidoczny dla radarów, umożliwiający
żołnierzom skoki z dwudziestu czterech kilometrów nad celem i szybowanie do niego bez
możliwości namierzenia.
A Wydział Trzeci dostanie najpewniej pierwszy egzemplarz.
Wydział Trzeci, w istocie oddział NSA, Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, wykonywał
 
tajne misje zbyt delikatne lub zbyt ryzykowne dla tradycyjnych jednostek, takich jak CIA czy
standardowe siły specjalne. Tak jak wszyscy agenci Wydziału Trzeciego, Fisher znany był
jako Splinter Cell - niezależny agent działający w pojedynkę. Nie wiedział, ilu jest takich jak
on, i nie chciał wiedzieć. Istotą pracy Wydziału Trzeciego była niewidzialność. Zaprzeczanie
jego istnieniu. Niezostawianie śladów. Jedynie garstka ludzi znała lokalizację i przydział
zadań agentów Splinter Cell.
- Rozmowa przychodząca, panie majorze - zatrzeszczał głos w implancie Fishera.
Dla załogi „Szpona" Fisher był majorem w 3. Batalionie 75. Regimentu Rangersów z Fort
Benning w Georgii. Niespecjalnie ją to obchodziło. Zważywszy na to, jaką mieli robotę,
piloci „Szponów" nauczyli się nie zadawać pytań.
- Przełącz.
- Tak jest. Na kanale piątym.
Komunikator Fishera zdecydowanie różnił się od tradycyjnego zestawu słuchawkowego, z
jakiego korzystał, nim zaczął pracować w Wydziale Trzecim. System składał się z dwóch
elementów. Odbiornik wielkości monety wszczepiono pod skórę za uchem Fishera.
Implant skracał drogę falom dźwiękowym. Pozwalając im ominąć ucho zewnętrzne i błonę
bębenkową, przesyłał wibracje bezpośrednio do kosteczek słuchowych: młoteczka,
kowadełka i strzemiączka, które z kolei przekazywały sygnały do mózgu.
Do komunikacji zwrotnej służył motylkowaty plasterek znany jako SVT, przekaźnik
akustyczny, umiejscowiony tuż nad jabłkiem Adama. Korzystanie z niego wymagało
umiejętności, którą Fisher uważał za coś pośredniego między szeptem a brzuchomówstwem.
Oba te elementy składały się na praktycznie bezgłośny system komunikacyjny.
Fisher postukał palcem w implant, zmieniając kanały.
- Zgłaszam się na piątym - odezwał się wreszcie.
- Czekaj na Xerxesa - wyszeptał głosik w jego uchu, po czym nastąpiło kilka sekund klikania
i buczenia świadczącego o szyfrowaniu rozmowy.
Xerxes, to znaczy pułkownik Irving Lambert, szef i od dawna przyjaciel Fishera, był
koordynatorem Wydziału Trzeciego. --
- Zmiana planów, Sam - odezwał się Lambert.
- Niech zgadnę. Będziemy tak latać w kółko, aż nam skrzydła odpadną.
- Od teraz jesteś w misji.
Jakby na komendę, „Szpon" przechylił się ostro na prawo. Pomruk silników narastał -
samolot przyśpieszył.
- Masz aktualizację OPSAT-u*.
Fisher podwinął mankiet kombinezonu i przycisnął kciuk do ekranu OPSAT-u; w ten sposób
go uruchomił:
* Operational Satellite Uplink- satelitarne łącze operacyjne (przyp. tłum.).
//... SKANOWANIE BIOMETRYCZNE ROZPOCZĘTE... ...SKANUJĘ ODCISK PALCA...
...TOŻSAMOŚĆ POTWIERDZONA... //
Ekran rozbłysł szumem i wyłonił się zielonkawoszary obraz z satelity. Opcja skanowania
biometrycznego była najnowszym ulepszeniem OPSAT-u. Wprowadzono ją nie tylko po to,
by ustrzec urządzenie przed niepowołanym wzrokiem, ale i po to, by zapobiec przełączaniu
trybów po przypadkowym uderzeniu w ekran dotykowy. Podczas swojej ostatniej misji,
uciekając przed pościgiem, Fisher odkrył naraz, że przygląda się planowi Kioto, zamiast
stoczni Nampo, skąd starał się wydostać.
- Co to niby jest? - zapytał.
Odpowiedziała mu Anna Grimsdottir, guru techniczny Lamberta.
- Przekaz w czasie rzeczywistym z satelity zwiadowczego, KH-12. Patrzysz teraz na Ocean
Atlantycki, jakieś sześć mil na wschód od przylądka Hatteras w Karolinie Północnej. Widzisz
ten podświetlony punkt? - mówiła o pulsującym maleńkim wrzecionie w prawym górnym
rogu.
- Widzę. Frachtowiec. No i co?
- Patrz na obraz w podczerwieni.
 
Ekran OPSAT-u zamigotał, po czym ukazał się na nim frachtowiec pulsujący czerwienią i
kolorem pomarańczowym.
- Cieplutki - stwierdził Fisher. - Ktoś zapomniał wymienić płyn w chłodnicach?
- Dobrze by było - odparł Lambert. - Podpis radiometryczny wskazuje, że źródło ma
pochodzenie nuklearne. Coś na tym statku jest radioaktywne. Próbujemy ustalić co, ale
tymczasem zmierza ku naszemu wybrzeżu.
- Nawiązaliście kontakt radiowy?
- Nie odpowiada na wywołania. Utrzymując obecną prędkość i kurs, zacumuje za dwadzieścia
dwie minuty.
Przy minimalnym wyposażeniu do skoku treningowego, nieobejmującym uzbrojenia, Fisher
musiał improwizować. Przeszedł do kokpitu. Okazało się, że załoga otrzymała już rozkazy
Lamberta. Pilot wręczył Fisherowi swoją berettę 92F kaliber 9 milimetrów wraz z
dodatkowym magazynkiem.
- Daleko jeszcze? - spytał Fisher. Od otrzymania wiadomości od Lamberta minęły dwie
minuty.
- Czterdzieści osiem kilometrów. Zrzucę pana przy ośmiu.
- Na styk.
- W tym jesteś najlepszy, Sam - włączył się nasłuchujący Lambert.
- Jak zwykle mi kadzisz.
- Zmierzają tam dwa kutry straży przybrzeżnej i niszczyciel marynarki wojennej, ale ty
będziesz pierwszy. Z Homestead startują dwa F-16. Powinny znaleźć się nad tobą, kiedy
wylądujesz.
0 ile trafię w pokład, pomyślał Fisher. Skok na spadochronie na pokład statku w absolutnej
ciemności był ryzykowny. Jeśli ominie cel - samobójczy.
- Kto tak zdecydował? - chciał wiedzieć.
- Sekretarz obrony. Jeśli nie uda ci się zatrzymać statku, rozkaże F-16 go zatopić.
- Jeśli jest na nim to, co sądzimy...
- To będziemy mieć ekologiczny koszmar. No to powodzenia.
- Wielkie dzięki. Odezwę się.
- Dwie minuty do zrzutu, panie majorze - oznajmił pilot.
Co dalej? - przemknęło Fisherowi przez głowę. Co znajdzie na pokładzie?
ROZDZIAŁ 2
Ramionami zapierając się o krawędzie otwartego luku, stojąc na szeroko rozstawionych i
ugiętych nogach, Fisher wpatrywał się w czerwoną lampkę nad głową; czekał na sygnał.
Wiatr podmuchami wdzierał się do środka, targał uprzężami w ładowni i pobrzękiwał
sprzączkami mocowań. Silniki C-130, które wcześniej ledwo słyszalnie pomrukiwały, teraz
ryczały ogłuszająco, przeszywając ciało wibracjami. Przez maskę tlenową z sykiem sączył się
zimny życiodajny gaz o metalicznym posmaku. Wokół widać było tylko czerń, znaczoną co
kilka sekund rozbłyskami świateł nawigacyjnych samolotu.
Jak zawsze przed misją, w wyobraźni zobaczył twarz córki, Sarah. Zacisnął powieki, by
wrócić do rzeczywistości.
Skoncentruj się na tym, co cię czeka, napomniał się. Lampka nad głową zamrugała, rozbłysła
żółcią, zgasła, po czym rozświetliła się zielenią. Skoczył.
Natychmiast wpadł w strumień zaśmigłowy. Ledwo zdążył dojrzeć przemykający obok
kadłub samolotu. Policzył do trzech i pociągnął za linkę. Paralotnia rozłożyła się z łopotem.
Poczuł, jak podrywa go do góry. Żołądek podszedł mu do gardła.
Potem zapadła cisza. Szybowanie w ciemności, bez punktów orientacyjnych, przypominało
bezruch. Poza samym skokiem to nagłe zawieszenie w przestrzeni kosztowało
spadochroniarzy najwięcej nerwów. W jednej chwili twoim ciałem targa huraganowy wiatr, w
następnej unosisz się w martwej ciszy. Przykre uczucie.
Zerknął w górę na paralotnię. Rozłożyła się bez najmniejszych problemów, tworząc
klinowaty cień na tle mrocznego nieba. Ale przecież gdyby czasza się nie otworzyła, nie
byłoby po co sprawdzać. Niekontrolowany upadek ku powierzchni oceanu z prędkością stu
osiemdziesięciu kilometrów na godzinę to pierwszy znak, że znalazł się w tarapatach.
Uniósł nadgarstek ku wizjerowi maski i przyjrzał się ekranowi OPSAT-u. Kolisty obraz z
 
radaru nałożył się na bladą siatkę współrzędnych. W południowo-zachodnim rogu ekranu,
daleko, daleko pod nim widniała wolno pulsująca czerwona plamka frachtowca. Liczby na
krawędziach ekranu oznaczały prędkość wiatru, wysokość, prędkość opadania, kąt zejścia i
czas pozostały do osiągnięcia celu.
Nieznacznie przeniósł ciężar ciała. Dzięki wrażliwej na ruch uprzęży mógł w ten sposób
sterować „Jastrzębiem". Skręcił delikatnie na zachód, zrównując lot z kursem frachtowca.
W implancie usłyszał trzask, a potem głos.
- Sam, jesteś tam? - to był Lambert.
- Jestem.
- Zakładam, że „Jastrząb" działa zgodnie ze specyfikacjami.
- Skoro tu jestem, znaczy, że wciąż żyję.
- Sam, sprawdź OPSAT - włączyła się Grimsdottir. - Mamy informacje o tym frachtowcu.
Fisher włączył ekran. Pojawił się na nim model statku wraz ze schematami pokładów oraz
szczegółowymi informacjami:
NAZWA/OZNACZENIE STATKU: „TREGO"/DROBNICOWIEC
DŁUGOŚĆ/POKŁADNIK: 481/62 LICZEBNOŚĆ ZAŁOGI: 10 BANDERA: LIBERIA
PORT DOCELOWY: BALTIMORE
- Tuż obok Waszyngtonu - mruknął Fisher. - Jak dogodnie!
- Bogu dzięki za te małe cuda - powiedział Lambert. Wszystko jest względne, pomyślał
Fisher. Jeśli „Trego" dobije do
brzegu, to ci, którzy zetkną się z jego ładunkiem, nie nazwą tego cudem.
Fisher na własne oczy widział skutki choroby popromiennej. I nie potrafił o tym zapomnieć.
- Przewidywane miejsce dobicia do brzegu to False Cape Landing, na południe od Virginia
Beach - zakomunikowała Grimsdottir. - Masz czternaście minut.
- Jakieś ślady życia na pokładzie?
- Brak. Odczyt z podczerwieni wariuje. Nie potrafimy stwierdzić, czy są tam jakieś obiekty o
temperaturze ludzkiego ciała.
- Najlepiej założyć, że są, Sam - wtrącił Lambert. - Kiedy osiąg niesz cel?
- Za dziewięć minut.
- Niewiele. F-16 mają rozpocząć ostrzał w cztery minuty po tym, jak wylądujesz.
- No to lepiej się pospieszę - rzucił Fisher i się rozłączył.
Zsunął na oczy potrójne gogle, przełączył się na noktowizję i obrócił w powietrzu, głową w
dół, a rozłożonymi nogami do góry.
„Jastrząb" błyskawicznie zanurkował ku powierzchni oceanu.
Sam nie spuszczał oczu z wysokościomierza OPSAT-u.
Sześćset metrów... 450... 300... 150... 90.
Wygiął się i podciągnął kolana. „Jastrząb" zadygotał. Przez szarozielone gogle noktowizyjne
Fisher ujrzał zbliżającą się ku niemu czarną powierzchnię wody. Już prawie przesłoniła mu
cały widok.
No, dalej...
„Jastrząb" rozpostarł się i wyrównał lot. Sam zobaczył horyzont.
Test polowy w warunkach ekstremalnych, stwierdził, dziękując w duchu konstruktorom
paralotni.
Sprawdził OPSAT. Od frachtowca dzieliły go trzy kilometry. Skorygował lot, skręcając lekko
na wschód, i zszedł na trzydzieści metrów.
Dźgnął palcem opcję „zbliż" na ekranie OPSAT-u. Obraz zmienił się, pokazując
trójwymiarowy model szkieletowy „Trego" między parą migających ukośnych linii.
Przełączył gogle w tryb lornetki. Zbliżenie. Wreszcie na tle nocnego nieba dostrzegł
niewyraźny zarys nadbudówki statku. Żadnego ruchu na pokładzie. Jedynie kilwater
rozpościerał się pienistym białym wachlarzem na sterburcie. Statek pogrążony był w mroku,
świeciły tylko światła pozycyjne.
Zbliżenie. Dwie mile za dziobem frachtowca wypatrzył ciemną linię wybrzeża, a jeszcze dalej
mrugające światełka Virginia Beach.
Pół miliona mieszkańców, pomyślał.
Dopasował kąt zejścia do odczytu z OPSAT-u. Trzydzieści metrów do sterburty. Wygiął się
w kabłąk, unosząc dziób „Jastrzębia".
Gdy przelatywał już nad relingiem rufowym, gwałtowny podmuch wiatru zepchnął go do
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin