Lowell_Elizabeth_Jadeitowa_Wyspa_02.pdf

(1429 KB) Pobierz
Elizabeth
Lowell
Jadeitowa Wyspa
Część 2 cyklu: Rodzina Donovanów
Prolog
Mężczyzna był przerażony.
Drżącymi dłońmi pakował jadeit do pudeł. Cenny jadeit,
stary jak świat, Kamień Niebios - odwieczne marzenia wyryte
w minerale z nadludzką cierpliwością, nadludzkim talentem.
Marzenia budzące zazdrość, chciwość, skąpstwo.
Marzenia prowadzące do kradzieży, zdrady, śmierci.
Ręce miał zimne, zimniejsze niż ten kradziony jadeit.
Rzeźba za rzeźbą, marzenie za marzeniem - przez jego
wilgotne palce przewinęła się dusza całej cywilizacji. Oto
wykwintny smok sprzed trzech tysięcy lat skręcony wokół
własnej osi. Obok uczony spowity w zwiewną szatę z
kremowego kamienia. A w rogu góra - życie mędrców
utrwalone w zboczu zielonym jak mech, życie wyryte przez
artystów, których czas zwykle mijał przed ukończeniem
dzieła.
Marzenia o pięknie zamknięte w tysiącach odcieni jadeitu:
bieli przechodzącej w kolor kości słoniowej, zieleni z
odcieniem błękitu, czerwieni połyskującej pomarańczowym
blaskiem. Wszystkie te barwy przeistaczały surowe światło w
wieczny płomień - ogień duszy.
Unikalne.
Bezcenne.
Niezastąpione.
1
Siedem tysięcy lat cywilizacji zwarte w lśniącym szeregu.
Starożytne bi - krążki symbolizujące niebo, równie stare cong
- puste cylindry symbolizujące ziemię. Naramienniki i
brzeszczoty ozdobione symbolami o znaczeniu starszym niż
pamięć. Pierścienie, bransolety, kolczyki, wisiory, sprzączki,
klamerki, filiżanki, misy, płytki, noże, topory, chmurki, góry,
mężczyźni, kobiety, smoki, konie, ryby, ptaki nieśmiertelny
lotos - wszystko, o czym marzyła cywilizacja, cierpliwie
wyrzeźbione z jedynego kamienia szlachetnego, jaki
przemawiał do duszy tej kultury. Jadeit.
- Pospiesz się, ty głupcze!
Mężczyzna wstrzymał oddech ze strachu i niechybnie
upuściłby kruchą, bezcenną misę, gdyby z tyłu nie wychynęła
nagle czyjaś dłoń i nie pochwyciła pewnie chłodnej,
wydrążonej półkuli.
- Co ty tu robisz? - wymamrotał pierwszy, a serce biło mu
jak szalone.
- Sprawdzam, czy dobrze ci idzie.
- Co?
- Łupienie grobu Cesarza Jadeitu.
- Ja... nie wszystko... ja... nie. Dowiedzą się...
- Na pewno nie, jeśli zrobisz, co każę.
- Ale...
- Słuchaj!
Pierwszy słuchał, drżąc ze strachu. Czuł coraz większy lęk,
ale jednocześnie budziła się w nim nadzieja. Nie był tylko
pewien, co jest gorsze. Rozumiał jedynie tyle, że ten grób
wykopał własnoręcznie.
Słuchając, nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać, czy też
uciec przed tym diabłem, który szeptał tak spokojnie i cicho o
zdradzie. A przecież wcale nie musiał być o nic posądzony.
Diabeł upatrzył już inną ofiarę.
Zdał sobie teraz z tego sprawę i roześmiał się głośno.
2
A gdy znów przystąpił do pakowania jadeitu, miał ciepłe
ręce.
1
Na dźwięk niecierpliwego łomotania do drzwi Lianne
Blakely gwałtownie usiadła na łóżku. Serce omal nie
wyskoczyło jej z piersi Przez chwilę sądziła, że to tylko sen;
była jednak za bardzo zmęczona, by śnić. Ostatniej nocy do
późna wciąż od nowa ustawiała piękne jadeitowe rzeźby.
Zakończyła pracę dopiero wówczas, gdy się upewniła, że
wystawa jest odpowiednio przygotowana do aukcji na cele
dobroczynne.
Walenie stawało się coraz głośniejsze.
Lianne potrząsnęła głową, odsunęła czarne włosy z czoła i
zerknęła na stojący przy łóżku zegarek. Dopiero szósta.
Wyjrzała przez małe okienko. Wstające słońce zaglądało już
do okien w całym Seattle, ale nie w jej, wychodzącym na
zachód, mieszkaniu przy Pioneer Sąuare. Nawet przy ładnej
pogodzie pierwsze promienie docierały tutaj dopiero przed
południem.
- Obudź się, Lianne. To Johnny Tang. Otwórz!
Teraz naprawdę zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem
nie śni. Johnny nigdy nie był u niej w domu ani w biurze
znajdującym się na końcu tego samego korytarza. Lianne
widywała go bardzo rzadko, jedynie podczas odwiedzin u
matki mieszkającej w Kirkland.
- Lianne!
- Już idę!
Wdzięczna losowi za to, że nie ma sąsiadów, którzy robiliby
jej wyrzuty z powodu porannych hałasów, Lianne wyskoczyła
z posłania, chwyciła czerwony jedwabny szlafrok - prezent od
matki na ostatnie święta - i wybiegła na korytarz. Dwa zamki,
zasuwa i drzwi stanęły otworem.
3
- Co się stało? - spytała bez tchu. - Coś z mamą?
- Anna czuje się świetnie. Chce się z tobą zobaczyć przed
aukcją. Lianne szybko przeanalizowała w myślach rozkład
dnia. Gdyby sama zrobiła manikiur, zdążyłaby się spotkać z
matką. Z ledwością, ale chybaby zdążyła.
- Wpadnę, jak tylko wszystko przygotuję na wystawę.
Johnny skinął głową, ale nie sprawiał wrażenia człowieka,
który otrzymał to, po co przyszedł. Wydawał się wyraźnie
spięty i poirytowany. Osaczony. Gniew wykrzywiał mu usta i
napinał skórę na szerokich kościach policzkowych. Poza tym
Johnny uchodził za przystojnego mężczyznę. Szczupły,
zręczny, bystry, miał prawie sto osiemdziesiąt centymetrów
wzrostu i - gdy dopisywał mu humor -miły, serdeczny
uśmiech.
- Możesz poczęstować mnie kawą? - spytał. - Czy też nadal
używasz chińskiej kofeiny?
- Pijam zarówno kawę, jak i herbatę.
- Poproszę czarną. Oczywiście kawę, nie herbatę.
Lianne odsunęła się od drzwi Nie wiedziała dokładnie, ile
jej biologiczny ojciec ma lat. Z pewnością zbliżał się do
sześćdziesiątki, ale wyglądał najwyżej na czterdziestkę. Przez
ten cały czas prawie się nie postarzał. Jedynie w jego
ciemnych włosach pojawiły się pierwsze srebrne pasma, a
zarys szczęki nie "wydawał się równie ostry jak dawniej.
Jednak w porównaniu ze zmianami, jakie zaszły w życiu
Lianne w ciągu ostatnich trzech dekad, były to tylko
drobiazgi.
I przez te wszystkie lata Johnny Tang nie przyznał ani razu,
że dziecko Anny Blakely jest również jego dzieckiem.
Odpychając od siebie przykre myśli, Lianne zamknęła drzwi
na zasuwę. To, czy Johnny się przyznawał, czy nie
przyznawał, przestało już mieć dla niej jakiekolwiek
znaczenie. Liczył się wyłącznie ja-deit. Jadeit Tangów.
4
Kolekcja jej dziadka. Setki, tysiące posążków. Wszystkie
wielkiej wartości, niektóre wręcz bezcenne, a w każdym z
nich lśniła przeszłość, tajemnica i czysta dusza sztuki.
- Lubisz się nimi bawić, co? Nie mogłaś sobie odmówić tej
przyjemności? - Johnny zatoczył ręką koło, patrząc
wymownie na jadeitowe figurki.
Część z nich stała na kuchennym stole, inne leżały na
podłodze, mniejsze - na wąskiej ladzie.
- Bawić? Skoro chcesz to tak określić... To jednak nie są
lalki. Roześmiał się skrzekliwie.
- Ojciec chybaby zemdlał, gdyby usłyszał to zestawienie.
- Wen wie, że szanuję jadeit
- Wen wykorzystuje twoje umiejętności, ale za mało ci
płaci. Lianne popatrzyła na Johnny'ego ze zdziwieniem.
- Nauczył mnie wszystkiego, co potrafię!
- Nieprawda - zaprotestował zniecierpliwionym tonem. -
Jeszcze siedem lat temu nie wiedział w ogóle o twoim
istnieniu. Potem znalazłaś w garażu jadeitowe paciorki, a on
doszedł do wniosku, że jesteś jakimś jadeitowym geniuszem.
- Te paciorki, jak je nazywasz, pochodziły z czasów
zachodniej dynastii Czou, wyryto na nich smoki - symbol
władzy królewskiej -i nawleczono na wyblakły, czerwony
jedwabny sznureczek, starszy niż Konstytucja Stanów
Zjednoczonych.
- Gdybyś je sprzedała i zagrała na giełdzie, nie
mieszkałabyś teraz w tej norze. Ale nie, ty dałaś je ojcu na
urodziny.
Zaskoczył ją tak bardzo, że w pierwszej chwili nie potrafiła
się zdobyć na żadną sensowną ripostę. Johnny nie mówił
zwykle w ten sposób o Tangach. A już na pewno nie z nią.
Patrząc na niego kątem oka, wychwyciła wszystkie
charakterystyczne oznaki zdenerwowania.
- Nie wiedziałam, że ci się to nie podobało.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin