* Wyobra sobie, że jeste maszynš. No tak, oczywicie. Ale wyobra sobie, że jeste innego rodzaju maszynš, wykonanš z metalu i plastiku, zaprojektowanš nie na chybił trafił przez lepy dobór naturalny, lecz przez cile skupionych na konkretnych celach inżynierów i astrofizyków. Wyobra sobie, że twoim zadaniem nie jest rozmnażanie, ani nawet przetrwanie, lecz zbieranie informacji. Mnie przychodzi to łatwo. Już trudniej wejć mi w role, które muszę odgrywać codziennie. Płynę sobie przez otchłań po zimniejszej stronie orbity Neptuna. Przez większoć czasu istnieję tylko jako brak - dla obserwatora patrzšcego w widzialnym spektrum jestem ruchomym, asymetrycznym kształtem przesłaniajšcym gwiazdy. Czasem tylko podczas mego powolnego, nieskończonego obrotu połyskuję odrobinš odbitego gwiezdnego blasku. Przyłapawszy mnie na czym takim, możesz się dowiedzieć nieco o mojej prawdziwej naturze: segmentowy stwór z foliowš skórš, najeżony stawami, talerzami i cienkimi czułkami. Tu i ówdzie do przegubu czy złšcza przyczepił się obłoczek szronu lub zamrożony wiecheć gazu podłapanego gdzie wokół Jowisza. Poza tym niosę jeszcze mikroskopijne zwłoki ziemskich bakterii, które beztrosko i zapamiętale mnożyłyby się na skórze stacji kosmicznych, czy łagodnej powierzchni Księżyca, ale skrystalizowały już w połowie mojej obecnej odległoci od słońca. A teraz, o włos od absolutnego zera, rozpadłyby się pod munięciem fotonu. Przynajmniej serce mam ciepłe. W klatce piersiowej płonie mi maleńki atomowy ogieniek, znieczulajšcy mnie na zewnętrzny chłód. Nie zganie przez najbliższe tysišc lat, o ile nie wydarzy się jaka katastrofa; przez tysišc lat będę słuchał słabiutkich głosików kontroli naziemnej i robił wszystko, co rozkażš. Na razie kazali mi badać komety. Wszystkie dotšd otrzymane polecenia stanowiły precyzyjne i jednoznaczne rozwinięcie owego nadrzędnego sensu mego istnienia. I włanie dlatego najnowsze rozkazy sš tak zdumiewajšce - bo w ogóle nie majš sensu. Inna jest częstotliwoć, inna siła sygnału. Nie rozumiem nawet protokołów uzgadniania transmisji. Żšdam wyjanień. Odpowied przychodzi prawie tysišc minut póniej i jest bezprecedensowš mieszaninš rozkazów i prób o informacje. Odpowiadam najlepiej, jak mogę: tak, włanie z tego kierunku sygnał był najsilniejszy. Nie, to nie jest standardowy azymut kontroli naziemnej. Tak, mogę retransmitować: proszę, oto wszystko jeszcze raz. Tak, mogę przejć w stan upienia. Oczekuję na kolejne instrukcje. Przychodzš osiemset trzydzieci dziewięć minut póniej i rozkazujš mi natychmiast przestać badać komety. Mam rozpoczšć kontrolowane, precesyjne wahania, kolejno o pięć stopni w każdej z trzech osi, z okresem dziewięćdziesięciu czterech sekund. Wykrywszy jakškolwiek transmisję przypominajšcš tę, która wzbudziła moje wštpliwoci, mam zachować pozycję maksymalnego sygnału i wyliczyć wartoci szeregu parametrów. Mam także retransmitować sygnał do kontroli naziemnej. Robię, co mi każš. Przez dłuższy czas nie słyszę nic, jestem jednak nieskończenie cierpliwy i niezdolny do nudy. W końcu mój układ odbiorczy przelotnie muska znajomy sygnał. Łapię go ponownie, ustalam ródło; doskonale potrafię je opisać: transneptunowa kometa w pasie Kuipera ma około dwustu kilometrów rednicy. Z okresem 4,57 sekundy wodzi wokół ciasnš wišzkš dwudziestojednocentymetrowych fal. Ten promień w żadnym punkcie nie przecina się ze współrzędnymi kontroli naziemnej. Reakcja Ziemi na tę informację przychodzi o wiele póniej niż zwykle. Gdy wreszcie do mnie dociera, poleca mi zmienić kurs. Kontrola zawiadamia mnie, że odtšd mój cel podróży nazywa się Burns-Caulfield. Zważywszy aktualne ograniczenia paliwowe i bezwładnociowe, dotrę do niego nie wczeniej niż za trzydzieci dziewięć lat. Mam tymczasem nie obserwować niczego innego. * Współpracowałem wtedy z zespołem w Instytucie Kurzweila, niespójnš grupš uczonych ze cisłej czołówki, przekonanych, że już prawie rozwišzali paradoks kwantowo-glejowy. Ten problem hamował rozwój AI przez dziesięciolecia; eksperci obiecywali, że po jego rozwišzaniu w osiemnacie miesięcy dorobimy się pierwszego cyfrowego transferu, a w dwa lata skutecznej softwareowej emulacji ludzkiej wiadomoci. Oznaczałoby to koniec historii naszej fizycznoci, na scenę wkroczyłaby Osobliwoć, od niemal pięćdziesięciu lat czekajšca niecierpliwie za kulisami. Dwa miesišce po Ognistym Deszczu Instytut wypowiedział mi kontrakt. Właciwie zdziwiłem się, że zajęło im to tak długo. Ta zmiana, z dnia na dzień, globalnych priorytetów, te podejmowane na łapu-capu działania rekompensujšce straconš inicjatywę były bardzo kosztowne. Nawet nasza nowiutka gospodarka postniedoboru nie była w stanie wytrzymać równie sejsmicznego przesunięcia bez przechylenia się ku bankructwu. Nasze pozaukładowe konstrukcje, przez tyle czasu uważane za bezpieczne z uwagi na odległoć, teraz dokładnie z tego samego powodu uznano za zagrożone. Habitaty w punktach Lagrangea trzeba było dozbroić do obrony przeciwko nieznanemu wrogowi. Statki handlowe Pętli Marsjańskiej zmobilizowano, wyposażono w broń i przeorganizowano: częć zapewniała przewagę nad Marsem, reszta poleciała ku Słońcu bronić Macierzy Ikara. Nie miało znaczenia, że wietliki nie oddały do tych celów żadnego strzału. Po prostu nie było nas stać na takie ryzyko. Oczywicie siedzielimy w tym wszyscy po uszy i zawzięcie chcielimy wszelkimi niezbędnymi rodkami uzyskać jakš hipotetycznš przewagę. Królowie i korporacje wypisywali weksle na odwrotach serwetek i obiecywali rozliczyć się ze wszystkiego, kiedy minie goršczka. Tymczasem perspektywa Utopii za dwa lata zeszła na dalszy plan w cieniu Armagedonu z zeszłego wtorku. Instytut Kurzweila, jak wszyscy, nagle zaczšł mieć inne rzeczy na głowie. Wróciłem więc do swojego mieszkania, otworzyłem banieczkę glenfiddicha i poustawiałem sobie w głowie promienicie wirtualne okna. Powszechne ikony dyskutowały na wszystkie strony, odgrzewajšc resztki, których data przydatnoci do spożycia minęła dwa tygodnie temu: Haniebny upadek wiatowego systemu bezpieczeństwa. Nic się nie stało. Zniszczone satelity komunikacyjne. Tysišce ofiar. Losowe kolizje. Przypadkowe mierci. (Kto je wysłał?) Powinnimy zobaczyć, że nadlatujš. Dlaczego nie... Głęboki kosmos. Maleje z kwadratem. Policz sobie. Były niewidzialne! (Czego oni chcš?) Zgwałcili nas! Jezu. Tylko zrobili nam zdjęcie. Czemu tak cicho? Księżyc jest cały i zdrowy, Mars też. (Gdzie oni sš?) Dlaczego nie nawišzali kontaktu? Nawet nie tknęli oneillowskich kolonii. Technologia oznacza wojowniczoć! (Czy oni wrócš?) Nic nas nie napadło. Na razie. Nikt nas nie najechał. Jak dotšd. (Ale gdzie oni sš?) (Czy wrócš?) (Jest tu kto?) JIM MOORE, SZYFROWANA ROZMOWA GŁOSOWA. ODEBRAĆ? Komunikat wykwitł mi bezporednio przed oczyma, przesłaniajšc dyskusję. Przeczytałem go dwa razy. Próbowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz dzwonił z terenu, i nie potrafiłem. Wyciszyłem pozostałe okna. - Tata? - Synu - odpowiedział po chwili - wszystko dobrze? - Jak u wszystkich. Cały czas się zastanawiam: cieszyć się czy srać po gaciach? Nie odpowiedział od razu. - Pewnie, dobre pytanie - odparł w końcu. - Ty pewnie nie dasz mi żadnej rady? Tu na poziomie Ziemi nic nam nie mówiš. Pytanie było retoryczne, wcale nie musiał już milczeć. - Wiem - dodałem po chwili. - Przepraszam. No bo tutaj mówiš, że Macierz Ikara jest uszkodzona i... - Wiesz, że nie mogę... aaa. - Umilkł na chwilę. - To bzdura. Ikar jest cały i zdrowy. - Naprawdę? Wydawało się, że waży słowa. - wietliki prawdopodobnie w ogóle go nie zauważyły. Dopóki jest wyłšczony, nie cišgnie za sobš ogona czšstek, a poza tym jest schowany w blasku słońca, chyba że kto wie gdzie szukać. Przyszła moja kolej, by zamilknšć. Nagle poczułem, że w tej rozmowie jest co nie tak. Kiedy ojciec jechał na służbę, zawsze znikał w ciemnoci. Nigdy nie dzwonił do rodziny. Nawet kiedy kończył służbę, nigdy o niej nie mówił. Obojętne, czy Macierz Ikara nadal działa, czy została posiekana i cinięta w Słońce jak tysišce kilometrów podartego origami, dopóki nie wyszło oficjalne owiadczenie, nie pisnšłby ani słowa. A przecież - na wszelki wypadek odwieżyłem okno z indeksem - nie wyszło. I choć ojciec miał zwyczaj niewiele mówić, w ogóle nie miał zwyczaju robić tak częstych i niezdecydowanych przerw, a dzi wahał się przed każdš swojš kwestiš. Najsprytniej jak mogłem pocišgnšłem za sznurek. - Ale przecież wysłali tam statki. - I zaczšłem liczyć. Sto dwadziecia jeden, sto dwadziecia dwa... - Na wszelki wypadek. I tak trzeba było polecieć na Ikara. Nie wymienia się całego systemu na wariata, trzeba zajrzeć przynajmniej w parę miejsc i kopnšć w każdš nowš oponę. Prawie trzy sekundy, zanim odpowiedział. - Jeste na Księżycu - powiedziałem. Pauza. - Ciepło. - Co ty mi...? Tato, czemu mi to mówisz? Nie naruszasz tajemnicy? - Kto do ciebie zadzwoni - oznajmił. - Kto? Po co? - Kompletujš zespół. Z takich... ludzi, z jakimi się zadajesz. - Był zbyt racjonalny, żeby podważać osišgnięcia pracujšcych z nami rekonstruktów i hybryd, ale nigdy nie potrafił ukryć nieufnoci. - Potrzebujš syntetyka - powiedział. - To wietnie się składa, że akurat masz go w rodzinie. Fale przeleciały tam i z powrotem. - Siri, to nie jest nepotyzm. Bardzo chciałem, by wybrali kogo innego. - Dzięki za głos zauf... Przewidział to jednak i zareagował z wyprzedzeniem, zanim moje słowa zdšżyły pokonać odległoć: - To nie przytyk do twoich zdolnoci i wiesz o tym. Jeste najodpowiedniejszy, a za...
sunzi